Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

COP CAR, cz. 1 - opowiadanie na podstawie filmu

To było małe, znajdujące się na terenach półpustynnych miasto, takie, jakie pokazują nieraz w telewizji nocą, gdy leci amerykański kryminał albo film drogi, a na zewnątrz jest mokro, wietrznie i zimno. Jedna uliczka na krzyż, jeden kościół baptystów, biuro szeryfa, dwa zapyziałe bary przydrożne, szkoła z boiskiem sportowym z czasów Kennedy'ego, stacja benzynowa, warsztat samochodowy, sklepik oraz parę niepozornych i niczym nie wyróżniających się domków. Jednym słowem: zadupie, na którym nie chciałbyś za nic w świecie mieszkać, a zresztą kto by chciał?! Ludzie, którzy tu żyli nie byli wcale ani źli, ani dobrzy, choć oczywiście mieli swoje za skórą, jak to ludzie. Niewinne potyczki, uliczne kłótnie, pijackie burdy, drobne kradzieże – nic wielkiego. Ci ludzie byli po prostu swoi, zastani, zżyci z miejscem, a co za tym idzie – znali się jak łyse konie. Obcego zwęszyliby na milę albo dwie, a przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie przepadał w Superior za obcymi, bo przybysz oznaczać mógł wyłącznie kłopoty i interesowanie się nie swoimi sprawami. Na szczęście nikt tędy nie przejeżdżał ani się tu niepotrzebnie nie pałętał, a jeśli już – to tylko po to, ażeby przekimać noc lub dwie, zatankować, najeść się do syta, napić i jak najszybciej stąd spieprzać. Taka to była senna mieścina z pogranicza jawy i snu – kraina wiatrów pędzących tumany pyłu i biegacze – tak mała i nic nieznacząca, że prawie aż nierealna, prawie nieistniejąca i, co tu dożo gadać, nudna do bólu. Nudzili się nie tylko dorośli, ale także dzieci, przy czym te ostatnie nudziły się bardziej. Aby się czymś zająć, wymyślały najrozmaitsze i najdziwniejsze zajęcia, czasem dość niebezpieczne.

 

Tak było i tym razem, kiedy owej leniwej soboty jedenastoletni Oliver Chester Snow, dla przyjaciół Oli, i dziewięcioletni Theodore Henry Cooper, zwany Teo, zmierzali do indiańskiego uroczyska kultowego, będącego w istocie od dawna już nieczynnym cmentarzyskiem, gdzie w skąpym cieniu kaktusów, dzierżąc proce domowej roboty, mieli chłopcy zamiar walczyć z własnym nieróbstwem, grzechotnikami i cholernie, ale to cholernie nieznośnym upałem. Ptaszki kwiliły gdzieś w oddali, a lekki wiaterek szumiał niewinnie… i mógłby ktoś pomyśleć, że tak właśnie wygląda zew wolności utrwalony na obrazku jakiegoś symbolisty albo zatrzymany w stop-klatce, że tak przedstawia się zapach potencjalnie możliwej do przeżycia przygody. Ale chłopcy nie wiedzieli jeszcze, jaka to przygoda i co czeka ich za przysłowiowym rogiem. Szli, potykając się co chwila o wystające z piachu, rozgrzane kamienie i klnąc jak szewcy.

Można powiedzieć, że to starszy Oliver był wszystkiemu winien. Mianowicie jakiś czas temu wymyślił nową zabawę i postanowił nauczyć świętoszkowatego Teo paru ordynarnych zwrotów. Chodziło o to, ażeby jak najlepiej utrwalić dane przekleństwo w głowie, powtarzając je w kółko. A potem kolejne i jeszcze raz kolejne. Kto wypowiedział straszniejsze, ten wybierał następne wyrażonko, które było z kolei powtarzane przez kompana niczym mantra. A jeśli już niczego nie potrafił wykombinować, wtenczas oddawał głos, pasował. Prawda że proste? Proste i piękne jak symetrycznie zbudowana dziewica, jak nimfa pustyni, o ile w ogóle jest coś takiego.

Dziś chłopcy także licytowali się na wulgaryzmy, co zresztą traktowali jako rodzaj swoistej gry, i jednocześnie wałęsali się po okolicy, dzierżąc w dłoniach zastrugane kije (każdy, kto choć raz w życiu trzymał takie rózgi w rękach wie, jakie to fajne uczucie).

– Pipa – powiedział Oli.

– Pipka – powtórzył Theodore i natychmiast poczerwieniał. Teraz stał i czekał bezradnie na reakcję kolegi.

– Suka!

– Suka! – powtórzył Teo.

– Fiut! – zawołał Oli bez, jak by to powiedział jego ojciec, z zawodu mechanik, obcyndalania się.

– Palant i taki pacan, że ho, ho! A na dodatek stary i durny fiut! Śmierdzący kutafon, he, he!

– Ile przeszliśmy? – przerwał na moment Oli.

– Ze sto dwadzieścia mil będzie.

– To dobrze. Już niedaleko. – Jedenastolatek wskazał palcem na przeszkodę. – Tylko uważaj na rdzę. Nie chcę, żebyś się nią zatruł. Może być toksyczna.

– Toksyczna? Jak to? Ee, wkręcasz mnie.

Obaj minęli siatkę, która stała im na drodze. Wysportowany Oliver schylił się nieznacznie i przelazł ogrodzenie zwinnie niczym kot, natomiast Teo zaczął piekielnie się guzdrać, że o zaczepieniu kurtką o stalowe kolce – zwieńczenie owej siatki – nie wspomnę. Dobrze, że nie zrobił sobie krzywdy kalecząc się ani nie zniszczył doszczętnie ubrania.

– Aaa, pieprzyć to! Pieprzyć to wszystko, cały ten bajzel, cały świat i ten grajdoł wraz z jego mieszkańcami.

Kiedy to mówił, miał Oli twarz aniołka. Zapowiadał się na niezwykle przystojnego młodzieńca i już teraz podobał się dziewczętom. Na razie jednak był po prostu dzieckiem, pisklakiem, ślicznym chłopczykiem o twarzy niewiniątka (twarzy bardzo ładnie opalonej – dodajmy).

– Pieprzyć wszystko, nawet samego Boga!

– Nie powiem tego – stwierdził poważnie Theodore po chwili namysłu. – O, nie, nie.

Był to krępy, niewysoki chłopiec w okularach, któremu najwyraźniej przeszkadzała obecność piegów na tym łez padole, sam fakt ich istnienia. Tak, piegi były jego największym przekleństwem i bardzo, ale to bardzo się ich wstydził.

– Nie powiem tego – oznajmił. – To najgorsze przekleństwo jakie znam. Nie dam rady go powtórzyć. I nawet nie chcę tego robić, rozumiesz?

– Koleś z ósmej klasy powiedział, że to po rusku, blyad, więc można tak gadać. No, wal śmiało, nie bądź cipa! Jeśli tego nie zrobisz, to jesteś uparty jak wół i jak wół głupi. – Na swój sposób Oliver dopingował kumpla, którego przecież bardzo lubił i z którym przyjaźnił się nie od dziś. – Teo jest głuuupi, głuuupi. Głupi i uparty, he, he!

Nagle dziewięciolatek ożywił się i wskazał ręką kierunek, w którym należało biec:

– Węże! Tam na wzgórzu, spójrz! Tuż pod kamieniami. Chodźmy!

Mały miał najwidoczniej nosa do tych spraw, bo istotnie w niewielkim kopcu znajdowało się gniazdo wraz z prowadzącymi doń otworami, które należało dyskretnie zatkać za pomocą długaśnych kijów – te mieli chłopcy w dłoniach – w taki sposób, ażeby pełzające paskudy nie pouciekały. Teraz Teo mógł być z siebie naprawdę dumny: nie dość, że odkrył plugawe gadziny, to jeszcze uniknął napiętnowania i otrzymania tytułu tchórza podwórza, że o cipie nie wspomnę.

– Ty! Wrzucimy do norki skorpiona? Coś tu dzisiaj za spokojnie jest – zauważył Oliver. – Zróbmy małe zamieszanie, małą „Pustynną Burzę”.

– Przecież wiesz, że grzechotnik wygra, tak jak było za ostatnim razem.

– Wcale nie wiem. – Oliver uśmiechną się szyderczo. – No dobra, kij z tym! Nie będzie skorpionowego deszczyku, kap, kap, kap… – westchnął zrezygnowany.

Czas mijał, a chłopcy powolutku zbliżali się do celu, gdzie w niewielkiej niecce znajdowało się coś w rodzaju oazy, z lasem potężnych kaktusów, wonnymi opuncjami i morzem nie do końca wyschniętych wodnych oczek… no i cmentarzem, o którym była mowa wcześniej. Jednak to nie piękno miejscowej flory ani osobliwości świata fauny przykuły uwagę podrostków. Oto bowiem w nieosiągalnej na pozór dali wyraźnie skrzył się tajemniczo znajomy przedmiot, który intrygował i rodził pytania, a przywodził na myśl kabriolet albo jakąś inną wypasioną furę. Ponieważ sprawa domagała się wyjaśnienia, Oli i Teo podbiegli naprzód, ale tylko paręnaście jardów, następnie padli na kolana i podczołgali się bliżej. Teraz nie mieli wątpliwości: przed nimi rysował się radiowóz jak z ulubionych komiksów i, co ważniejsze, pojazd był kompletnie pusty, a w pobliżu jak okiem sięgnąć nikogo nie było.

– Ekstra! – Oliver musiał to po prostu wykrzyczeć, wcale nie kryjąc się z okazywaniem męskich, a raczej chłopięcych emocji.

Przyjaciele stali tak przez dłuższą chwilę w całkowitym milczeniu, napawając się zastanym widokiem. Sam na sam z odpicowanym i gustownie wykonanym, czarnym pojazdem. To było dopiero coś i mało który łepek z ogólniaka mógł się czymś takim poszczycić, że o młokosach z podstawówki nie wspomnę. Stali i stali, aż w końcu naszła ich ochota, by posunąć się o jeden krok dalej.

– Dawaj kamień! Zobaczę, czy uda mi się walnąć nim w koguta.

– Zwariowałeś, Oli? Chcesz pozostawić odciski palców? – Obu szczwanym druhom przydałyby się dwie rzeczy: natychmiastowe ostudzenie emocji i czas na zastanowienie.

– Hej, Teo! Wyzywam cię. Wyzywam cię, mały draniu! Musisz koniecznie zejść do oazki póki nikogo nie ma, podejść i go dotknąć, no, pogłaskać tak jakby. Pamiętaj, że to jest wyzwanie i nie możesz się wymigać. Jeśli stchórzysz to pozostaniesz tchórzem już na zawsze, na wieki wieków, zgoda?

Theodore tylko na to czekał. Oto nadarzała się okazja, by dowieść męskości i skończyć raz na zawsze z opinią fujary, podwórkowej ofermy jaka ciągnęła się za nim jak smród za szkopskim wojskiem. Choć z drugiej strony… ten glina mógł przecież w każdej chwili wrócić i zrobić nielichą zadymę, a tego by Teo za nic w świecie nie chciał. Upływające sekundy oraz minuty pokazywały dobitnie, że dzieciak ma niemały zgryz.

– To idziesz czy ja mam pójść za ciebie, maminsynku? – Oli zaczynał się już niecierpliwić.

– Czekaj! Nie powiedziałem, że nie idę, tylko że mam wątpliwości. A co, jak nadjedzie drugi radiowóz? Ojciec mówił mi kiedyś, że gliniarze pozostawiają suki w pobliżu dróg w celach prewencyjnych, no wiesz, tak żeby kierowcy tak strasznie, strasznie nie grzali.

– Zgadza się. Tylko że to się inaczej nazywa, bo widzisz… suki służą do przewożenia więźniów bądź aresztantów.

I tak po trzech minutach ogryzania paznokci i drapania się w łepetyny chłopcy postanowili, że zjadą wspólnie na tyłkach po stromym zboczu urwiska, ku oazie. Jeszcze przez chwilę niepewnie zbliżali się do auta, obchodząc je i czając się jakby wykonywali dziwny szamański taniec wokół ogniska. W końcu jednak nacisnęli klamkę i… okazało się, że drzwi są zamknięte. Oli okrążył raz jeszcze pojazd i spróbował go powtórnie otworzyć, tym razem jednak mocniej i pewniej nacisną klamkę, skutkiem czego drzwi ustąpiły i chłopiec wlazł powoli do środka.

– No nie wierzę! Udało się! Wskakuj, Teo – zachęcał młodszego kompana; ten na drżących nogach obszedł radiowóz po raz trzeci i z wahaniem wsunął się na przednie siedzenie pasażera; teraz wystarczyło już tylko odpalić bryczkę i wiśta wio (oczywiście tak wyłącznie w wyobraźni).

– I kto jest najlepszy, no kto?! – wołał zachwycony Teo, pokazując palcem na obracającego kierownicą Olivera.

Właśnie zabawa zaczynała się rozkręcać, gdy nagle ze schowka wypadły kluczyki od stacyjki. Jedenastoletni Oli – chuligan, miejscowy rozrabiaka i postrach starszych pań – spojrzał porozumiewawczo i już wiedział, po co tu dzisiaj przyszli. Wiedział mianowicie, że jest to ich przeznaczenie i przygoda życia.

– Umiesz prowadzić?

– Ha! No pewnie! – zaśmiał się Oli. – A jeśli nie umiem, to zaraz będę umiał. – I włożył kluczyki do stacyjki, następnie je przekręcił, odpalając silnik.

– No to jazda!

– Jazda!

– To w drogę!

– W drogę! – Zdawało się odpowiadać i ich przedrzeźniać pustynne echo, co brzmiało posępnie, a nawet złowrogo; i Teo mógłby przysiąc na rodzoną matkę, że gdzieś w tym echu kryje się odwieczna tajemnica spalonej słońcem ziemi indiańskiej.

– Dlaczego nie ruszamy, co? – spytał zawiedziony Oli.

– A dodałeś gazu? To po prawej. Nie! Nie ten. Od gazu jest drugi. – Teo wskazał palcem pedał. Aż miło było popatrzeć, ile wie o motoryzacji ten nieśmiały i niewydarzony dzieciak.

– Włącz koguta, będzie ciekawiej. – Zachęcał kierowca. – Może być ciekawiej i fajniej…

– Taaa… no i głośniej.

Chłopcy mknęli przez oazę, potem wyjechali na pustynię i nią śmigali, mknęli ku drogom, ku cywilizacji i majaczącemu w dali „złotemu miastu”. Poza tym wszystko było po staremu, jakby się nic a nic nie stało: słońce prażyło, deszcz nie padał, i to już od dawna, a ptaszki, jak to ptaszki, śpiewały ody wolności i swobody.

– A co będzie, jak nas ktoś zobaczy? – miał Oli wątpliwości.

– Jak to co? Powiemy, że jesteśmy z policji, że z nimi współpracujemy, że jesteśmy na co dzień tajniakami, się wie.

– Dobry pomysł.

– Dobry no. To teraz NASZ RADIOWÓZ. Oli, powtórz: to NASZ RADIOWÓZ!

– To tylko NASZ RADIOWÓZ! Hip, hip! Hurra, hurra, hurra!!!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • maciekzolnowski 15.08.2020
    Widzicie jakieś błędy, uchybienia, niedoróbki? Jeśli tak, to proszę o info. Dzięki z góry!
    Z innej bajki: Czy uważacie, że ma sens pisanie opowiadań na motywach ulubionych filmów? Chętnie poznam Wasze opinie.
  • Bożena Joanna 15.08.2020
    Nie jestem powołana aby oceniać innych. Wiesz, że lubię Twój styl. Podobał mi się opis miasteczka, tu pokazałeś wiele umiejętności. Nie znam filmu, więc nie odniosę się do zapytania, czy warto tworzyć opowieści na motywach już wykorzystanych w kinematografii. Twoje folkowe horrory mają wiele wdzięku i oryginalności, więc trzymałabym bym się tego kierunku, lecz każdy lubi eksperymentować.

    Prowadzisz wartką akcję, co jest plusem dla opowiadania. Krótkie dialogi oddają psychikę bohaterów i charakterystykę wieku chłopięcego. Szukają niezwykłości w nudnej codzienności. W dzieciństwie uwielbiają powieści dla młodzieży z cyklu "Klubu Siedmiu Przygód", do którego mogłaby wpisać się ta opowieść.

    Nie stosujesz akapitów. Z tego co nauczyłam się na kursie maszynopisania, wiem, że można stosować inną technikę, oddzielania fragmentów dodatkową interlinią. Ale są tutaj lepsi ode mnie w sprawach formalnych.

    Chętnie przeczytam dalsze fragmenty i serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski 15.08.2020
    Dzięki za wyczerpujący komentarz. A wiesz? Strasznie zainteresowała mnie ta polecana (wspominana) przez Ciebie seria i już nawet zacząłem sobie coś czytać. I tak się pięknie składa, że mnie wciągnęło. Przepraszam za wulgaryzmy w moim "opku" oraz za to, że musiałaś się męczyć z zastosowanym przeze mnie niewłaściwym formatowaniem. Poprawiłem defekt! Pozdrawiam serdecznie!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania