cum flumine progredi
Obudziła się, choć powieki ledwie jej drgały. Marszczyła czoło, ściskała ręce, chcąc poczuć każdy pojedynczy mięsień.
— Zi- Zimno mi — jęknęła cichutko, niewyraźnie. — Bardz- Bardzo zi-iii-mno.
— Nie przesadzaj — miękki i ciepły głos Mężczyzny uspokoił ją. — To tylko lekki chłód. Za chwilę będzie lepiej. — Nie znała tego Mężczyzny. Zawsze zapominała o nim i przypominała od razu, gdy tylko się wybudziła. Miał czarne włosy, takie puszyste. I delikatną skórę, kiedy kładł dłoń na policzku. — Będzie lepiej — powtórzył. — Ani tylko się obejrzysz.
Uwierzyła mu. I ponownie zanurzyła w głęboki sen.
Kolejna pobudka była o wiele gorsza. Bolały ją nogi, przed oczami widziała potworne kształty i kolorowe iluzje. Jakaś maszyna dudniła jej nad głową. Obraz stawał się coraz mniej wyraźny, jakby wszystko nagle zaczęło znikać.
— C-co się- dź-dź-dzieje? — zapytała.
— Nic, nie bój się — ponownie ten sam ciepły głos, ten sam ciepły dotyk. — Za niedługo wszystko się poprawi.
Potem słyszała kroki, a obrazy stawały się coraz bardziej chaotyczne. Wykrzywione kształty, elipsy, słońca… Niby cały świat rysował w głowie krajobrazy.
— Na pewno…? — cichy jej głos wzbudzał współczucie.
Cisza.
— Na pewno — odparł i usiadł na łóżku. — Wszyscy tu się o ciebie troszczą, wiesz?
Znowu, nikt się nie odzywał.
— W-wiem — poczuła ciepło pocałunku na czole.
Tego dnia miała po raz pierwszy od dłuższego czasu wstać. Nie wstała. Nie mogła. Nogi bolały ją za bardzo.
Kiedy tylko poznała w końcu tajemniczego mężczyznę, przynieśli jej dziwną drabinę. Taką, dzięki której będzie chodzić. Ale wciąż musiano jej pomóc.
Mężczyzna poszedł porozmawiać z kimś. Gdy wrócił, miał strapioną minę.
— Czy ja jestem… ch-chora? — zapytała, siedząc.
Cisza.
— Idź spać.
— Dopiero wstałam.
— To jeszcze nie ten dzień — buntowała się. Nie chciała spać, ale nie miała też sił, by walczyć. Położył jej kołdrę pod szyję. Była tak miła w dotyku. — Znasz baśń o Świetlistych Ludziach? — zaprzeczyła. — Kiedyś, gdy ludziom było źle, wzywano Świetlistych Ludzi. Mieli skrzydła. I oślepiali przechodniów swym blaskiem. Gdy się nie powodziło, przychodzili, by nam pomóc. Oddawali kroplę swojej krwi, każdy z nich, aby dać ludziom siłę. Żebyśmy mogli przetrwać.
Poczuła wtedy ukłucie w palcu. Spojrzała na twarz mężczyzny. Miała zmarszczki. Nie była stara, choć starsza niż te, jakie widziała zawsze tuż po przebudzeniu.
Teraz bał się jakby jej odpowiedzi.
— Chciałeś powiedzieć, przylatywali.
— Co?
— Jak mieli skrzydła… przylatywali.
— Ach, tak — mężczyzna uśmiechnął się, a jego twarz stała pogodna. — Chcesz być bohaterką? — kiwnęła głową i zmarszczyła wargi. Pocałował ją znowu, gdy starała się już zasnąć.
“Jest chora” - te słowa odbijały się w jej głowie. “Jest chora”. — Jestem… chora — pomyślała w głowie. Ale na co? Tylko śpi i śpi. Nic nie wie.
Zapytała o to mężczyznę, którego znowu poznała na nowo. On bał się powiedzieć. Milczał. Za jego ustami był tylko marmur i ponura cisza. A za nim mały diabeł podsuwał kłamstwa.
Tylko że ona nie wiedziała, że to są kłamstwa.
Spacerowała po korytarzu. Ściany były białe i suche - nie blade, tylko suche. Próbowała wyobrazić sobie ich smak, jakby to było, gdyby po prostu je ugryzła. Wydawały się jej spróchniałe, rozpadające się w popiół. Nie mogła spacerować nigdy z rana, bo od światła bolała ją głowa. Ale kazali. “Trzeba pójść tam i tu”, mówili.
Mówili inni ludzie, mniej przestraszeni i ciepli. Ale równie smutni.
Ona czuła strach, nie smutek. Nawet cieszyła się, że może już chodzić. To było dla niej tak niesamowite, że można chodzić.
Wsadzili ją do maszyny. Miała kształt owalu. Przyczepili jej coś do sutków, założyli hełm na głowę. Czy jeszcze żyje?
Ledwo dawała radę. Ale kiedy chodziła, wszyscy zaczynali się śmiać i cieszyć. Więc ona też się cieszyła. Trwali w tych uśmiechach i radości, aż popatrzyła na Mężczyznę. On tylko posmutniał. Jego oczy zatapiały się w ponurej minie. Roztapiały i pękały jak szkło. Zwierciadła, w których widziała siebie.
Jakiś starszy pan po paru minutach zdjął ją z maszyny. Ta przestała się ruszać, przestała kręcić i wydawać dziwne dźwięki. Słyszała jakieś rozmowy między ludźmi. Coś o “dworze”.
— Czym jest dwór? — zapytała. Nikt nie odpowiedział. Każdy posmutniał - znowu.
— To nic takiego — odparł Mężczyzna. Teraz się uśmiechał. Odwzajemniła to tym samym. — Chodź, pójdziesz spać.
Kiedy przechodzili przez korytarz, widziała kolejne pokoje. Zaglądała przez okna w drzwiach, by widzieć innych ludzi. Byli tacy jak ona, tak samo mali. Chodzili w tych samych maszynach, mieli te same kabelki na sutkach i te same hełmy na głowach. Świecili tak samo. Piszczeli - tak samo.
Przez kilka kolejnych dni powtarzała wszystkie czynności. Raz widziała, jak przez korytarz biegły panie w fartuchach. Wieźli kogoś. Mężczyzna odszedł od niej na chwilę i spojrzał na Mężczyznę. Był przykryty pościelą. Poraniony. Pościel była czerwona przy głowie.
Tym razem przed pójściem spać puścili radio. Grała tam muzyka, a czasem ktoś mówił. Muzyka podobała się jej, wpadała w ucho, choć nie chciała przy niej tańczyć, a właśnie spać.
Pewnej nocy, kiedy zrobili tak samo, nie zasnęła jednak przed tym, gdy jakiś głos zaczął coś powtarzać. To był monolog, zapętlony.
Ludzie są dobrzy. Nie ma złych ludzi. Są złe przypadki.
Złe przypadki nie są ludźmi. Oni nie przebierają się w inne ubrania.
Złe przypadki ubierają się w futra. Tną pazury. Piłują zęby.
Ludzie są dobrzy. Nie ma złych ludzi. Są złe przypadki…
Następnego dnia znowu chodziła w maszynie. Tym razem znacznie dłużej. Mówiła, że nie może, lecz pocieszał ją Mężczyzna.
— Dasz radę. Musisz chodzić. Każdy musi chodzić.
Chodziła tak już kilkanaście minut. Choć tydzień temu była w stanie najwyżej kilka.
W końcu upadła. Zamroczyło ją. Oczy łzawiły, ze stresu. Poczuła zimny przedmiot na klatce, kiedy przenosili ją gdzieś. Uśmiechała się. Chciał tylko spać, zanurzyć się w ciemności. A potem znowu wstać, i znowu chodzić.
Zapytała Mężczyznę o imię, nie otwierając oczu. Ledwo ją zrozumiał. Myślała, że może dzięki temu go zapamięta.
Nie zapamiętała.
Zaprowadzili ją przed dziwne szkło. Zobaczyła w nim siebie. Patrzyła na małą dziewczynkę i na Mężczyznę. Mała dziewczynka nie miała włosów. Była łysa. Nie miała paznokci. Jej palce były gładkie. Gładkie, ale bez tego ciepłego dotyku mężczyzny. Szorstkie.
Mężczyzna zakładał jej więcej kabelków, a z tyłu jakaś kobieta notowała coś na kartce.
— Co ona robi? — zapytała.
— Będzie się tobą opiekować.
— Odejdziesz?
Mężczyzna się uśmiechnął. — Nie, nie odejdę. Po prostu coś muszę zrobić. Zaopiekują się tobą.
— A to na co? — wskazała na przypięte kable.
— Od dzisiaj będziesz je nosić cały czas.
— Nie lubię — nie odpowiedział. — Czemu robisz to ty, a nie ta kobieta? — też milczał.
Kilka dni nie widziała Mężczyzny. Kobiety były znacznie gorsze. Ich dłoniom brakowało miękkiego dotyku. Ich głos był zimny. Wrzeszczały. Szarpały. Biły.
Jedna z nich, ta, którą widziała w dziwnym szkle, nazwała ją “morderczynią”. Nie wiedziała, co to znaczy. Nie zdążyła też zapytać.
I tylko chodziła w maszynie. Lubiła to robić, ale kazali jej chodzić bardzo dużo. Kilkadziesiąt minut, nawet godzinę. Ledwo dawała sobie radę. Czasem upadała na ziemię, jak przedtem.
Kolory maszyny zaczynały ją drażnić. Drażniły ją dźwięki. Wtedy czuła ukłucie w ramię. I zasypiała.
Jednego dnia nie poszła do maszyny. Trafiła do dziwnego pokoju. Nie była tam sama, a wiele innych “dziewczynek” - bo tak kazały się nazywać. Naprzeciwko siedziała kobieta z jasnymi włosami. Miała oczy koloru czerwieni. I cały czas pytała.
“Jak się dzisiaj czujecie”, “opowiedzcie o waszym strachu”, “opowiedzcie o snach”. Każdy musiał coś powiedzieć.
Ona mówiła różnie. Raz dużo, raz mało.
Jedna z dziewczynek opowiadała o swoich uczuciach.
— Czuję, że nie chcę tu być. Boję się. Nie znam nikogo. W nocy nie śpię, choć każą mi spać. Nie mogę chodzić, choć każą mi chodzić. Czemu musimy chodzić?
Ona najwięcej powiedziała o snach.
— Czasem chodzę po korytarzu. Zaglądam do pokoi i przytulam wszystkie… dziewczynki. Tak podobają mi się te włosy. Ja nie mam włosów. Ale one uciekają. Nie wiem, dlaczego się mnie boją. Ja się ich nie boję. Ale bolą mnie palce. Jakby ktoś ścisnął mi je bardzo mocno. Jakby łamały się kości.
Gdy skończyła, wszystkie dziewczynki odsunęły się. Niektóre zaczęły trząść. Posmutniała na ten widok. Kobieta zabrała ją za drzwi i podała szklankę wody.
Potem wróciła, a dziewczynek już nie było.
Za to ona znowu poczuła ukłucie.
Tej nocy też coś jej się śniło. Podniosła rękę i spojrzała na nią. Świeciła. Druga mniej. Szły przez nią kabelki. Kiedy spróbowała się odwrócić, coś przewróciła. Wszystko zaczęło migać, a drażniący dźwięk z maszyny wrócił. Ucichł dopiero, gdy usłyszała głos Mężczyzny.
— Już jestem. Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Po raz pierwszy nie było w nim ciepła. Tylko chłód.
Raz pozwolili jej się pobawić z inną dziewczynką. Miała na imię Nel. Spotkali się w jej pokoju i grali w łapki.
— Jak się tu znalazłaś? — zapytała.
— Nie wiem. A ty wiesz?
— Mi pomogli rodzice.
— Kto? — nie znała tego słowa.
— Rodzice. Ci, którzy mnie tu sprowadzili — kiwnęła głową. — Mówili, że tu będę mieć lepszą przyszłość.
— Co to?
— To, co dopiero będziesz mieć. Tak mi powtarzali.
— Masz przyszłość?
— Nie wiem. Z rodzicami było weselej, ale bardzo mało jadłam. Oni też. Tu jem dużo. Nie możesz sprawdzić, jak się tu znalazłaś?
— Jak?
Nel przyłożyła palec do ust. Podreptały w stronę drzwi i powoli przeszły na korytarz. Przy jego końcu wskazały na lewe drzwi.
— Tam patrzyłam na moich rodziców, gdy ostatni raz ich widziałam — powiedziała. — Możesz wejść, zapytać się.
Kiwnęła głową.
Gdy weszła do pokoju, spostrzegła tylko stos papierów. Jeden mężczyzna siedział przy biurku. Miał na uszach coś na kształt pomponów. Nie słyszał jej.
Na ekranie była tylko twarz. Dziewczynki. I duuużo cyfr. Nie znała takich, nie uczono jej. Oraz nazwisko - Robertson.
Wtedy ktoś szarpnął ją za włosy.
Swoje świecące ręce w snach widziała jeszcze kilka razy. Zawsze w akompaniamencie tych słów.
Ludzie są dobrzy. Nie ma złych ludzi. Są złe przypadki.
Złe przypadki nie są ludźmi. Oni nie przebierają się w inne ubrania.
Złe przypadki ubierają się w futra. Tną pazury. Piłują zęby.
Gdy przedstawiono jej Kapitana, bardzo źle się czuła. Miała wymioty, a świat wirował gorzej, niż kilkanaście dni temu.
Kapitan był wysokim mężczyzną z brodą. Milczał, ale każdy przy nim był smutny. Miał też biały fartuch.
Przeglądał jakieś tabelki i kartki. Czytał je uważnie. Jakby licząc każdą cyferkę.
Rozmawiał z nią prywatnie ten jeden raz.
— Ile masz lat? — głos miał równie szorstki, co wygląd.
— Nie wiem.
— Pamiętasz, ile już tu jesteś?
— Na pewno kilka tygodni.
— Dużo chodzisz?
— Czemu pan pyta?
Chwilę oboje milczeli.
— Wiesz — zaczął. — Potrzebuję, żebyś chodziła. Wszyscy tego potrzebują. Jeszcze trochę, a będziesz świeciła blaskiem słońca. Cały świat będzie świecić.
— Jak Świetliści Ludzie?
Kapitan uśmiechnął się.
— Tak. Nawet bardziej.
Swoje świecące ręce w snach widziała jeszcze kilka razy. Zawsze w akompaniamencie tych słów.
Ludzie są dobrzy. Nie ma złych ludzi. Są złe przypadki.
Złe przypadki nie są ludźmi. Oni nie przebierają się w inne ubrania.
Złe przypadki ubierają się w futra. Tną pazury. Piłują zęby.
Czasem sen kończył się czerwienią. A czasem - znowu chodziła.
Czasami widziała, jak Kapitan przechadzał się w jej okolicy. Przyglądał się jej. Kiedyś, gdy chodziła bardzo dużo, pocałował ją w czoło. Nie był to pocałunek Mężczyzny. Nie chciała poczuć go już ani razu.
To, co ją drażniło - nawet bardziej niż kolory i dźwięki maszyny - było zachowanie Kapitana. Albo milczał, albo krzyczał na innych. Na Mężczyznę też. Nie rozumiała tego.
Był miły tylko do niej. Wtedy po raz pierwszy poczuła, co znaczy nieszczerość. I było to najgorsze uczucie.
Tej nocy Mężczyzna przyszedł do niej bardzo szybko i wybudził. Zwykle budziła się sama. Nie świeciła się tym razem. Odpiął kilka kabelków i wybiegł z nią na rękach.
Była zaspana, nie wiedziała co się dzieje. Obrazy przesuwały się przed nią jak fotografie przerzucane z rąk do rąk. Korytarz wirował, a kolory się mieszały.
Panowała absolutna ciemność. Żadna lampa, żadnej białej ściany. Jakby wszystko nagle opanował mrok. Mężczyzna nie biegł, ale szedł bardzo szybko. Ona chciała kiedyś być w stanie chodzić tak szybko.
Z sutka opadł jej jeden kabelek. Wydał dźwięk. Mężczyzna przyspieszył.
Nagle uderzyła o ziemię. Zabolało ją to, plecy się wyprostowały, a ręką masowała głowę. Zobaczyła Mężczyznę leżącego obok niej. Chciała go dotknąć, ale drogę zatorowała mu dziwna noga.
Kapitan przyszedł z dwójką kobiet w fartuchach. I dwójką jej wzrostu “chłopcami”.
Wskazał na koniec korytarza. Drugi koniec, tam, gdzie jeszcze jej nie było.
Przeszli przez jedne z drzwi. Na lewej ścianie było okno, zasłonięte kotarą. Rozsunął je, kiedy tylko tam weszła.
Wyjrzała przez okno. Spalona ziemia. Pustka, ciągnąca się kilometrami.
Gdzieś tam na końcu, spostrzegła coś, wyłaniającego się zza chmur, zza unoszącej się jak popiół mgły. Wieża. Na jej szczycie słońce.
Otulona czarnymi mackami. Okablowana i zamszona.
Kapitan pstryknął palcami. Światła wtedy zgasły, a gdy się obróciła, ujrzała małych Świecących Ludzi. Z ich pleców wychodziły skrzydła. Anielskie. Jakby zesłane przez samego Boga.
Kapitan podszedł i spojrzał na nią. — Nie przyglądaj się — powiedział. — To są bohaterowie. Uratują nas. Chcesz być bohaterką?
Mrugnęła tylko oczami, z których popłynęła łza.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania