Cz to ja?

Czy to ja?

To było moje ostanie tchnienie, gdy już na zawsze zamknąłem oczy. Smakując słodkie powietrze ten finalny raz, musnęła moje spierzchłe usta. Potem już tylko zanurzyłem się w gęstej czerni. Ale zanim zaczniesz płakać i pytać dlaczego, zachodzić w myślach, że to nie możliwe, to nie mogło się tak skończyć. Może opowiem Ci wszystko od początku, no prawię.

A więc jestem, w sumie to byłem Ean, chyba. Równie dobrze mogłem być Panem Qazelem, sam nie wiem. Mam, bądź miałem siedemnaście lat. Może kiedyś dowiem się prawdy razem z tobą. Ehh... Wiesz co? To trochę trudne i skomplikowane. Przyjmijmy, ze kiedy teraz to Ciebie mówię to żyję. Wiem to pokręcone i ja sam się w tym gubię, ale z czasem być może nabierze to sensu.

Pewnie powiesz mi "taki młody, co on może wiedzieć o życiu". A jednak coś wiem i to o nie jednym, a o dwóch. Jedno takie jakie być powinno, drugie niszczące wszystko wspaniałe co stworzyło to pierwsze. Staram się to zwalczyć. Ale jak, skoro nawet nie wiem co to jest i kiedy nadejdzie.

 

To tak od jakiś dziesięciu lat mieszkam w małej dziurze zwanej Sanson, która topi się we własnym kwasie. Przyjechałem tu po tym jak zginęli moi rodzice. Pewnie zastanawiasz się jak zginęli, prawda? Szczerze nie pamiętam tego, powiedzieli mi, że był to pożar, więc przyjmijmy taką wersję. Po ty tragicznym dla mnie wydarzeniu zostałem całkowicie sam na ty wielkim, małym świecie. Nie wiedziałem co ze mną będzie do czasu gdy przyjechała po mnie jakaś ciotka mojej mamy. Przemiła i przeurocza cioteczka Susan. Żartowałem, ta poczwara wzięła mnie, bo nie było innego wyjścia. Pamiętam ten dzień, gdy moje oczy i zresztą całe ciało zastygło w niepokoju. Aż ciary przeszły mi po plecach. Jej twarz była kompletnie bez wyrazu, a oczy całkowicie puste. Mimo to czułem dobitnie emanowaną przez nią niechęć do mnie.

 

Po kilku dniach zapakowała mnie do starej furgonetki. Była naprawdę stara, z pod grubej warstwy, odpadającej rdzy przedzierała się blada, czerwona farba. Wtedy byłem bardzo niepewny czy chcę do niej wejść. Przez całą drogę ciotka nie odezwała się do mnie choćby słowem. Nudzony przydługą podróżą oparłem głowę o zabrudzoną szybę. Przed zaczerwionymi od łez oczu w kółko przewijały się lasy i pola. Morza traw i zielonych koron. Aż w którymś momencie zza dębów wyłoniła się drewniana tablica z napisem Sanson. Jak furgonetka nie była pierwszej świeżości.

Wjeżdżając do miasteczka, o ile można to tak nazwać, poczułem wiekowość tego miejsca. Wszystko tak jakby zatrzymało się w czasie, ale dalej się starzało. Z opowieści mojej mamy wynika, że niezbyt wiele się tu zmieniło przez te trzydzieści parę lat. No może oprócz tego całkiem nowego sklepu Dot. W sumie chyba tam jedyny. Jadąc coraz bardziej w głąb starych domów i wiecznie zalesionych poboczy czułem narastającą niechęć do tego miejsca. Spojrzałem na ciotkę i niepewnie spytałem.

-Długo jeszcze będziemy jechać?

-Nie - Szybko odpowiedziała w ogóle na mnie nie patrząc.

Westchnąłem. Pomyślałem wtedy, że nie będzie łatwo. Chwilę później zatrzymaliśmy się na podjeździe przed dużym, żółtym domem z czarną dachówką. Z wierzchu nie wyglądał zbyt , jakby to ująć zachęcająco, mówiąc łagodnie. Na pewno też kiedyś tak miałeś, że jeszcze nie wszedłeś do środka, a już miałeś ochotę wyjść. No ale cóż, mus to mus. Ciotka kiwnęła głową żebym wyciągnął walizkę z bagażnika. Miałem pecha bo walizka nie miała kółek, a byłą naprawdę ciężka. Jej skórzana rączka wbijała się w moje, małe palce. Po wdrapaniu się na cztery, czy pięć kamiennych schodków ciotka Susan otworzyła drzwi. Przeraźliwie skrzypiały, raniąc uszy w ich najdalszych zakamarkach. Spojrzałem na nią i pomyślałem sobie, że im dłużej się tak przyglądam tym bardziej zaczyna mi przypominać owce, przez tej jej wielkie i trochę wyłupiaste oczy. Od tamtej chwili byłą dla mnie owcą Susan.

-Właź. - Jej głos był naprawdę suchy, bez cienia jakiejkolwiek emocji.

Westchnąłem i pochwyciłem walizkę. Wszedłem do długiego, wąskiego korytarza obitego od góry do dołu boazerią. Wydawał się pusty, żadnych zdjęć, obrazów czy chociażby mebli, no z wyjątkiem białej szafki, która stała tuż przy drzwiach. Na jego końcu znajdowały się czerwone drzwi. Owca wydarła się na przód, otwierając je.

-Szybciej. - Chrypnęła.

Przewróciłem oczami i ruszyłem w jej stronę. Podłoga z każdym ruchem wydawała nieprzyjemne dźwięki. Stanąłem przed niewielkim schodami, prowadzącymi do góry.

-Właź na górę. Prawe drzwi. O siódmej jest kolacja. - Zniknęła za drugimi drzwiami.

Myślałem, że to wszystko będzie trochę inaczej wyglądać. Wszedłem powoli, schodek po schodku. Stanąłem przed dużymi granatowymi drzwiami, chwyciłem za mosiężną klamkę i delikatnie je otworzyłem. Byłem zdziwiony, gdy nie usłyszałem przeraźliwego skrzypnięcia. Stałem w małym pokoju o szarych ścianach. Nic szczególnego, łóżko, szafa i biurko. Niezbyt interesujące, prawda? Tamtego dnia nawet się nie rozpakowałem, tylko leżałem na łóżku wpatrując się w okno, z którego widziałem sąsiedni dom, tak bardzo chciało mi się płakać, że w końcu nie wytrzymałem i łzy same poleciały. Zalegałem na nim, aż do kolacji. Gdy owca wreszcie mnie zawołała zszedłem z ogromną niechęcią.

-No pospiesz się! - Mruknęła, przewróciłem tylko oczami.

Usiadłem przy długim stole, był chyba na dwanaście osób. Nie rozumiałem po co jej taki, skoro siedzi tu sama. Jadłem łyżka za łyżką lekko przesoloną zupę pomidorową, oczywiście z puszki. Ciotka naturalnie nic nie mówiła, przez to czułem się jeszcze bardziej nieswojo. Susan odkaszlnęła i spojrzała na mnie wielkimi oczami. Miała bardzo dziwne spojrzenie, trochę niepokojące.

-Ean, jutro idziesz do nowej szkoły w MoonBlack.

-A gdzie to?

-Daj mi dokończyć. Będziesz dojeżdżał. Przystanek jest tuż przy sklepie. Autobus przyjeżdża rano tylko raz więc nie możesz się spóźnić.

Kiwnąłem głową.

-Możesz już iść do pokoju, a i autobus jest o 7:30.

Siedziałem jeszcze tylko chwilę i szybko pobiegłem do pokoju. Wskoczyłem na łóżko i wtuliłem się w poduszkę. Nie chciałem iść do żadnej szkoły, tylko wrócić do domu, chciałem by mama znów mnie przytuliła, a tata wziął na barana, ale tego już nie było i nigdy nie wróci. Drobna łza spłynęła mi po policzku. Czułem jak w gardle zaciska mi się olbrzymia pętla, ściskała coraz mocniej i mocniej.

Długo nie mogłem zasnąć, jako małe jeszcze wtedy dziecko było to dla mnie zbyt dużo. Czułem się samotny i taki pusty, jak nigdy dotąd.

Zmęczenie w końcu wzięło górę i zasnąłem. Następnego dnia rano punktualnie byłem na przystanku. Stałem tam z niezwykle krzywym grymasem. Zapach rozkładających się liści mieszał się z zapachem starości w gęstej mgle. Kilka minut później nadjechała żółta stonoga. Oprócz mnie w rozpadającym się autobusie nie było nikogo. Wtedy postawiłem sobie sprawę jasno, pewnie będzie okropnie i z wielkim żalem będę tam chodził.

A więc był tak jak myślałem. Nikt się do mnie nie odzywał, nauczyciele okropni, zła atmosfera. Krótko mówiąc szkoda gadać i na tym skończę ten temat.

Kolejne lata były tak samo okropne jak pierwsze dni. Chociaż sytuacja w szkole się poprawiła, wreszcie miałem jakiś kolegów. Kiedy wszystko zaczęło się układać pojawił się on i zaczął niszczyć każdą rzecz po kolei. Kilak dni po moich czternastych urodzinach obudziłem się, czując się jakoś inaczej, byłem innym sobą, byłem Panem Qazelem. Myślałem, że wszystko będzie po staremu, póki pierwszy raz nie otworzyłem ust. Jad, który z nich wtedy wypłynął w stronę owcy był naprawdę okropny, ale nic nie mogłem z tym zrobić, po prostu czułem, że tak muszę, ze taki jestem. Ciotka siedziała z nie dowierzaniem, słuchając jak ją obrażam. Widziałem jak wzbiera w niej złość, jeszcze nigdy nie widziałem na jej twarzy tylu emocji. Podobało mi się jej gnębienie i moja pewność siebie i to z jaką łatwością to robię. Doprowadzona do granicy cierpliwości uderzyła mnie w twarz, która zostawiła ślad na policzku. Zamiast okazać choć cień skruchy, tylko się bezczelnie uśmiechnąłem, zatrzaskując za sobą drzwi.

Zadowolony z siebie jak nigdy dotąd poszedłem na przystanek. Usiadłem na pieńku drzewa czekając na ten obskurny autobus. Gdy w końcu się zjawił w powietrzu uniosły się kłęby gęstego dymu.

-Szybciej się nie dało grubasie!? - Warknąłem do Edda, kierowcy w idiotycznym sweterku.

-Bezczelny gówniarz.

Zbliżyłem się do jego twarzy i spojrzałem mu w oczy. Widziałem, ze rośnie w nim napięcie. Mimo mojego wieku wyglądałem na dużo starszego, dlatego wiedziałem, ze może czuć strach.

-Lepiej siedź cicho i jedź zwisie. - Przejechałem językiem po zębach i uśmiechnąłem się z nonszalancją.

Rzuciłem plecak na jedno z siedzeń. Mimo zadowolenia z siebie, gdzieś tam z tyłu głowy, naprawdę daleko czułem, że coś jest nie tak. Wychodząc z autobusu rozejrzałem się wokół, wszędzie było pełno ludzi. Wzruszyłem ramionami i poszedłem prosto do klasy, która była już pełna. Usiadłem w ławce, gdy podeszli do mnie moi kumple. Wilson i Drops. Jakoś nie czułem potrzeby z nimi rozmawiać. Uśmiechnąłem się nieszczerze.

-Siema Ean. - Drops wyciągnął rękę by przybić mi piątkę, ale tylko na niego spojrzałem.

-Stary co z tobą. - Westchnąłem.

-Chłopaki po pierwsze jaki Ean? Po drugie nie chce mi się na was czasu marnować.

-Ean nie zgrywaj się, o co ci chodzi?

-Spadajcie, nie dociera do was debile!

Patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Odchrząknąłem i najsubtelniej jak tylko mogłem, żartowałem, pokazałem im dłonią, żeby wreszcie sobie poszli. Spojrzeli po sobie, a potem jeszcze raz na mnie. Wilson machnął ręką i coś tam wymamrotał.

-Porąbało cię!?. - Oburzeni usiedli w swoich ławkach.

-Może!-Krzyknąłem.

Drops odwrócił się pokazując mi swój, krzywy, środkowy palec.

-Wice wersa!

Lekcje mijały jak to lekcje, serio nic ciekawego. Pierw historia, matematyka i fizyka. Gdy wreszcie nadeszła pora lunchu coś się zadziało.

Poszedłem na stołówkę. Kolejka była strasznie długa, a mi jakoś nie bardzo chciało się czekać. Na chama wcisnąłem się na przód kolejki.

-Co podać? - Kucharka tak przepełniona życiem, że całe wyleciało z niej wszystkimi dziurami.

-Yyy, a co jest?

-Lazania.

-I?

-I lazania. - Spojrzała na mnie przepełnionym wyrzutami wzrokiem, tak jakby prze zemnie stała za tą obskurną ladą, w tej obleśnej siatce na włosy.

-Aha, bardzo zabawne. Dawaj tą lazanie.

-Szczeniak. Już mi stąd!

Wcisnęła mi tace w ręce. Nie wiem co było gorsze zapach, smak czy wygląd tego czegoś co miało być lazanią. Położyłem tackę na stoliku i rzuciłem plecak na ziemie. Stwierdziłem, że chociażby miał głodować, nie tknę tego ścierwa.

Całą godzinę przesiedziałem na ławce za szkołą. Miałem przed sobą jeszcze dwie lekcje, nie liczą wf i zastanawiałem się czy nie zmyć się po nim. Oparłem się i zamknąłem oczy. Po głowie chodziło mi jedno pytanie. Kim do cholery jest ten Ean i czemu tak do mnie mówią? Mój wielce, przejmujący monolog wewnętrzny przerwał dzwonek. Podniosłem tyłek i poszedłem do szatni. Drops i Wiliam już tam byli. Patrzyli na mnie z wielkim wyrzutami, jakby im co najmniej matki zabił. Bardzo mnie to rozśmieszyło i tylko cicho parsknąłem pod nosem. Smród ty wszystkich świń, które były tu przede mną, doprowadzał momentami do tego, by moje śniadanie ujrzało światło dzienne jeszcze raz. Szybko zawiązałem buty i wszedłem na salę.

-Dobra, dzisiaj gracie w kosza. - Wysoki, niewiele starszy facet od nas, stałe jak zwykle z tępym uśmieszkiem, typowego, życiowego frajera. Tak to właśnie chodząca ameba.

-No nie... - Wiliam jakby to ująć, nie zbyt lubił kosza.

-Tak, tak laleczko. Haha. A więc wybiera Tyler i może, może ty rudy. Jak ci tam, ehh... Ean.

-Jaki Ean!? - Spojrzałem na niego morderczym wzrokiem.

-A niby jak, co cwaniaczku?

-Qazel... - Spojrzał na mnie zdziwiony.

-Dobra młody nie wiem czego się nawąchałeś i tak trochę mnie to nie interesuje, więc nie rób mi tu scen i wybieraj. - Parsknął.

Stanąłem na środku sali na przeciwko Tylera, patrzeliśmy sobie prosto w oczy. Przybliżył trochę twarz i szepnął.

-Przegrasz, jak zwykle piździelcu.

Zaśmiałem się, a na mojej twarzy pojawił się szyderczy uśmiech.

-Zobaczymy...

Do końca zostało kilka minut. Wygraną miałem już na sto procent, ale chciałem mu pokazać, że nie wolno mnie lekceważyć...

Podczas przejęcia piłki z całej siły uderzyłem go łokciem w twarz, wiesz, że niby tak przez przypadek. Wszyscy stanęli i patrzyli z niedowierzaniem. Tyler pochylił się i oparł ręce na kolanach. Przez chwilę było słychać tylko jego ciężki i zasapany oddech. Na podłogę zaczęła kapać krew z jego, połamanego nosa. Podszedłem do niego.

-Tyler. - Uniósł wzrok pełen nienawiści i bólu.

-I kto jest teraz piździelcem? - Spojrzałem na niego i poszedłem do szatni.

-Chłopaki koniec lekcji, rudy to był kiepski faul.

-Chyba jednak nie!- Krzyknąłem zatrzymując się w drzwiach.

Szybko przebrałem się, nie miałem zamiaru więcej dzisiaj tu siedzieć. Usiadłem na ławce, by zawiązać buty, gdy wszyscy weszli do szatni. Nikt się nie odzywał. Patrzyli jakby z podziwem, jeśli można to tak nazwać. Przecież chyba złamałem nos, pieprzonemu herosowi z klasy. Ciszę przerwał klnący Tyler. Wszedł do środka, przytykając zakrwawioną chusteczkę do nosa. Podszedł do mnie szybkim krokiem.

-Nie żyjesz, rozumiesz?

Wstałem powoli z ławki. Mając na niego głęboko wywalone, spojrzałem mu w oczy. Stałem tak i patrzyłem na to jak jego pewność siebie się kurczy do rozmiarów ziarenka piasku.

-Nie sap tak, bo ci sprezentuję do kompletu siniaka na twych, pięknych i czarujących oczętach. - Parsknąłem.

***

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • refluks 26.10.2017
    Dam sobie uciąć kawałek pięty, że więcej czasu zajęło ci ubranie bohaterów w imiona obcobrzmiące, niż sprawdzenie czy w publikowanym nie ma choćby literówek.
  • W_S2002 26.10.2017
    Choć spędziłam znaczną część czasu na korekcie tekstu mogły mi umknąć drobne literówki, rzecz ludzka według mnie. Jednak następnym razem postaram się sprawdzić dokładniej mój tekst. A co do imion uważam, że w XXI wieku imiona obcojęzyczne nie są czymś wyjątkowym i raczej większość ludzi je zna, więc dobranie ich zajęło najmniej czasu :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania