Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Czarodziejska planeta cz.1

To pierwsza część "terapeutycznego" tekstu sprzed dziesięciu lat, który, w założeniu, miał nie wyjść z szuflady.

No ale dzisiaj akurat trafiłem na "afrykański" film pt. "Bogowie muszą być szaleni", co uznałem za swego rodzaju znak : )

Żeby było jasne: jestem wrogiem wszelkiego rodzaju przemocy, czy to fizycznej, czy to psychicznej, czy to wobec słabego czy silnego.

Ale jeśli już fabuła utworu wymaga, żeby komuś "przyłożyć", to już sto razy lepiej Goliatowi niż Dawidowi.

"Oni atomową - my po prostu z procy" (Maanam, Jesteśmy ze stali)

PS Dialogi się źle wkleiły... poprawione do połowy, ale dalej nie mam siły... : )

 

Czarodziejska planeta

 

(Minority Report or Whatever...)

 

„(...) jeśli byłem pod wpływem tych autorów, mimo że

ich nie znałem, oznacza to po prostu, że człowiek nie jest sam. Niesłusznie

sądzi się, że świadomie, z premedytacją ludzie decydują się robić pewne rzeczy

lub ich nie robić. W rzeczywistości to, co nas zajmuje, nasze obsesje,

uniwersalne problemy są w nas i wszyscy je znajdujemy, jedni po drugich.

Wielkim błędem (...) było myślenie, że uleganie wpływom jest świadome, a

nawet myślenie, że wpływy istnieją. Otóż bardzo często wpływów nie ma.

Rzeczy po prostu są. Wielu z nas reaguje tak samo. Jesteśmy zarazem wolni i

zdeterminowani.”

Eugene Ionesco, „Między jawą a snem”

 

1.

 

Wszystko zaczęło się od tych pamiętnych mistrzostw świata w piłce nożnej rozgrywanych w 2010 roku w RPA. A właściwie to dopiero od meczu finałowego, w którym zmierzyły się jedenastki Anglii i Angoli. Do dziewięćdziesiątej piątej minuty meczu reprezentacja Angoli prowadziła 1:0 i spokojnie kontrolowała przebieg gry. Komentatorzy telewizyjni rozpływali się nad polotem i finezją zagrań czarnoskórych graczy, kibice przed telewizorami kończyli ostatnie porcje chipsów, w okolicach wysp brytyjskich widzowie nagminnie już mylili ziemniaczane talarki z paznokciami i opuszkami własnych palców, a na trybunach kibice drużyny afrykańskiej tańczyli swój taniec radości. Sędzia meczu, młody arbiter z USA, któremu na liniach asystowali koledzy z Kanady i Meksyku, jakby zahipnotyzowany tą powszechną radością i tańcem zupełnie zapomniał o swoim zegarku i gwizdku, i biegał z lewa na prawo starając się podążać za akcją. Cztery minuty doliczone do podstawowych dziewięćdziesięciu ze względu na przerwy w grze właśnie upłynęły i czarnoskórzy zawodnicy w czerwonych strojach zaczęli dawać sędziemu niedwuznaczne sygnały.

I w tym momencie to się właśnie zaczęło. Sędzia powoli, dostojnie podnosił do ust swój gwizdek. Kibice na stadionie, trenerzy i zawodnicy rezerwowi na ławce, ba, nawet gracze Angoli, już unosili ramiona w geście triumfu, gdy gwizdek spoczął w ustach sędziego, lecz nie słychać było żadnego dźwięku. Widać było jak nadymają się jego policzki; tak, wyraźnie pęczniały, lecz cały zapas powietrza pozostawał w płucach w oczekiwaniu na najbardziej odpowiedni moment. (Czyżby aż tak był już zmęczony?) Cały stadion zamarł słysząc już niemal ten dźwięk, niby dźwięk czarodziejskiego fletu, który wszystko odmienia, gdy Anglicy rozpoczęli swoją ostatnią akcję rozpaczy. Silne dośrodkowanie na pole karne trafiło prosto w ramię jednego z zawodników angielskich i piłka niespiesznie zmierzała w kierunku piątego metra przed bramką zawodników Angoli, gdzie pewnie sięgał już po nią bramkarz, został jednak niechcący trącony przez napastnika, który w pełnym biegu starał się dopaść futbolówki. W wyniku nieumyślnego zderzenia w obszarze pięciu metrów przed bramką Angoli, piłka odbiła się od napastnika i wpadła na głowę rosłego pomocnika drużyny angielskiej, który znajdował się na wyraźnym spalonym, jednakże sędzia liniowy nie nadążył za akcją, sądząc, że sędzia główny odgwiżdże koniec spotkania. Anglik trafił głową w piłkę jak umiał najlepiej, ale w ostatniej chwili, padając, wybił ją z linii bramkowej golkiper drużyny Angoli. Sędzia główny, który patrzył na piłkę pod niezbyt dobrym kątem, uznał, że przekroczyła ona linię bramkową i po krótkiej konsultacji z arbitrem liniowym (który, jak wiemy, wyraźnie zaspał), wskazał na środek boiska. Gol dla Anglii!!! 1:1!!!

Na nic nie zdały się protesty piłkarzy Angoli. Problemem był chyba brak synchronizacji działań. Podczas gdy napastnik przekonywał sędziego, że doszło do umyślnego zagrania ręką, bramkarz skarżył się, że został bezwzględnie faulowany i to w obszarze pięciu metrów przed własną bramką, gdzie przecież jest zupełnie nietykalny. Pomocnik krzyczał, że był wyraźny ofsajd, a obrońca na próżno gestykulował starając się dać sędziemu do zrozumienia, że piłka wcale do bramki nie wpadła. Oczywiście swoje zrobiła też bariera językowa. Kapitan zespołu Angoli aż zaniemówił widząc i słysząc swoich kolegów, wytrzeszczył tylko oczy w kierunku sędziego i uniósł ręce w geście bezradności. Decyzja była nieodwołalna. Kibice, niedowierzając, złapali się za głowy. Po meczu nikt z nich nie potrafił w sposób przekonujący wyjaśnić, dlaczego w tym momencie nie doszło do linczu na arbitrze. Tym bardziej, iż dla wszystkich było oczywiste, że policja i służby porządkowe chętnie się przyłączą.

Dogrywka nie przyniosła rozstrzygnięcia. O mistrzostwie świata w piłce nożnej miały zadecydować rzuty karne. Wszyscy kibice, na stadionie, przed telewizorami, nawet gospodynie domowe czekające, aż wreszcie będą mogły przełączyć odbiornik na kanał Romantica, słowem wszyscy zamarli w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie. Jednakże pierwsze cztery serie nie przyniosły niespodzianek. Obaj bramkarze dokładnie znali upodobania strzeleckie stojących naprzeciwko nich graczy, a jeśli ich nie znali, to poznali je z gestów swoich trenerów, jednak strzelcy byli bezbłędni. 4:4! Wtedy do piłki podszedł Anglik, bezwzględna gwiazda stadionów Londynu, Liverpoolu i Manchesteru i... fatalnie spudłował. Nie muszę chyba mówić, jaki entuzjazm zapanował w tym momencie na trybunach. Do piłki podszedł XY, absolutna gwiazda afrykańskiej piłki i pewnym strzałem umieścił piłkę w lewym górnym rogu bramki niezbyt zresztą zdolnego golkipera z Wysp Brytyjskich. Angola Mistrzem Świata w piłce nożnej!!!

Czyżby? Sędzia główny niespiesznym krokiem podszedł do sędziego liniowego, który w tej chwili pełnił rolę sędziego bramkowego (kto dziś jeszcze pamięta ten eksperyment w lidze europejskiej?), rozmawiali dobre kilkanaście sekund, po czym stwierdzili, że gol nie może być uznany!!!

W tym momencie wypada na chwilę zatrzymać tok opowieści, by Czytelnikowi mniej zaznajomionemu z futbolowymi arkanami przypomnieć, jak ogromna, wręcz wiekopomna zmiana zaszła w przepisach piłki nożnej w tym pamiętnym roku 2010 przed samymi mistrzostwami. Otóż zawodnikowi podczas wykonywania rzutu karnego nie wolno zatrzymać się i zmylić w ten sposób bramkarza, który, leżąc już pokotem, nie jest w stanie dokonać skutecznej interwencji. Viva fair play! Viva Fifa! Złośliwcy i prześmiewcy utrzymywali, że konsekwentnie należałoby zakazać zwodów (bo nie fair), podkręcania futbolówki czy przeskakiwania nad piłką przy wykonywaniu rzutu wolnego. Ekstremiści nawet postulowali zakaz zbyt mocnego strzelania (bo zbyt trudne do obrony), w każdym razie faktem pozostaje, że amerykański arbiter tego pamiętnego meczu uznał, iż afrykańska gwiazda postąpiła nie fair i jej ciało z prędkości rozbiegowej wyhamowało do zero kilometrów na godzinę i nakazał powtórzenie jedenastki.

Pechowy strzelec, który już od całej epoki, czyli około dwudziestu sekund czuł się mistrzem świata i wydał już w myślach lwią część nagrody za zdobycie tytułu, dostał bezdechu, z jego piersi wydobył się jedynie głuchy świst „It's impossible...”. Jednakże arbiter, który ze względu na nadużywanie viagry cierpiał na lekkie kłopoty ze słuchem, zrozumiał „ty impotencie”, skonsultował się z arbitrem liniowym i ukarał afrykańskiego strzelca żółtą kartką za tę oczywistą i niezasłużoną impertynencję. Pech chciał, że była to druga żółta kartka tego zawodnika, w efekcie ujrzał więc czerwony kartonik i musiał opuścić boisko (choć bardzo nie chciał tego zrobić). Zamieszanie z jego usunięciem z murawy trwało dobrych kilka minut, zaangażował się w to nawet trener Angoli (odebrał bowiem telefon od prezydenta Angoli). Gdy wreszcie ukarany gracz opuścił pole widzenia i znikł w tunelu prowadzącym do szatni arbiter zawodów był bardzo, a to bardzo zadowolony.

I wtedy w zachowaniu arbitrów dało się wyczuć pewną konsternację. Następnym punktem programu było bowiem powtórzenie rzutu karnego, jednakże zawodnik, któremu była pisana ta zaszczytna rola i który zresztą bardzo się do tego palił, znikł bezpowrotnie. Może nawet brał już prysznic? Sędziemu głównemu przeszła nawet przez chwilę myśl, by pobiec za nim, poprosić, by wrócił, lecz zaniechał tego pomysłu. Zamiast tego powoli (bardzo powoli) podszedł do swoich asystentów. Ich rozmowa trwała dobrych kilkanaście sekund, wyraźnie zadumali się i pewnie długo by tak jeszcze stali, gdyby nie podszedł do nich arbiter techniczny. W dłoni dzierżył jakąś niepozornie wyglądającą książkę. Sędziowie pogrążyli się w lekturze, a sprawozdawcy sportowi z wielu krajów postawili bezbłędną hipotezę, że może w tym momencie chodzić o kodeks gry w piłkę nożną.

Dogłębna analiza trwała dobrych kilka minut, w sam raz tyle, by na głównych kanałach telewizyjnych wyświetlić serię reklam w porze najwyższej oglądalności. Gdy sędziowie otrzymali sygnał, że większość stacji telewizyjnych zakończyła już nadawanie swojego bloku reklamowego, arbiter główny zadął w gwizdek oraz równocześnie wykonał jakiś niesamowity, niepowtarzalny gest; jego ręce i nogi wskazywały na cztery inne strony świata, ale Anglicy już wiedzieli: zostali mistrzami świata!

Na pomeczowej konferencji prasowej prezes Światowej Organizacji Piłkarskiej wyjaśnił telewidzom, że w sytuacji, w której nie ma już na boisku zawodnika, który powinien wykonać rzut karny w końcowej serii rzutów karnych, zwycięstwo jest automatycznie przydzielane drużynie przeciwnej. Powołał się przy tym na odpowiedni artykuł, paragraf i ustęp. Uniósł do góry regulamin (tylko malkontenci nie mogący się cieszyć dobrodziejstwami HD, twierdzili że była to zwykła książka telefoniczna).

Na najbliższym posiedzeniu FIFA surowo ukarała amerykańskiego arbitra. Napastnik drużyny Angoli zasłużył bowiem bezwzględnie na natychmiastową karę czerwonej kartki za obelżywą napaść na arbitra. Udzielenie upomnienia za pomocą żółtej kartki (nawet jeśli w efekcie skutkowało to kartką czerwoną) było rażącym błędem prowadzącego zawody sędziego z USA, który przecież tak dobrze się zapowiadał...

A wszystko przed swoim telewizorem, wraz z kolegami uważnie obserwował młody, czarnoskóry chłopak. Było dla niego niepojęte, jak to jest, że o wyniku tak ważnych dla wszystkich zawodów może decydować zgraja dyletantów, którzy nie są w stanie dostrzec zagrania ręką, faulu na bramkarzu w polu bramkowym ani pozycji spalonej. Nie umieją rozpoznać, czy piłka przekroczyła linię bramkową, nie są w stanie dosłyszeć, co mówi zawodnik, ani nie umieją poprawnie zinterpretować przepisów dotyczących wykonywania rzutów karnych.

„Skoro nie miał kto strzelić, to ja strzelę ten rzut karny”, pomyślał wtedy.

 

2.

 

Poranek tego pamiętnego dnia minął mi bardzo przyjemnie. Nad ranem przez moją głowę przeszła cała seria miłych snów. Przebudziłam się parę minut po siódmej. Ze snów nie pamiętałam zupełnie nic, pozostał mi tylko uśmiech na ustach, poczucie rozmarzenia. Od dziecka przywykłam do takich szalonych, rozkosznych, snów; może dlatego i w ciągu dnia uśmiech rzadko schodził z mojej twarzy?

Prawie całą kołdrę zabrał mi Albert. Jeszcze spał, lecz, jak mogłam się łatwo przekonać, i on śnić musiał właśnie o czymś bardzo, bardzo przyjemnym. Nie zwykłam przepuszczać takich okazji na poranną rozrywkę. Tak, byłam straszną tradycjonalistką; Albert wołał nawet na mnie czasami „konserwa”. Gdy większość społeczeństwa korzystała z dobrodziejstw postępu, tych nowoczesnych kapsuł, ja wolałam kontakt bezpośredni, prawdziwy. Albert mówił, że tamto też jest „prawdziwe”, ale dla mnie liczyła się autentyczna bliskość. No to on argumentował, że tamto to też jest autentyczna bliskość, jeśli włączy się tryb „live”, choć sam, dobrze wiem o tym, włączał sobie czasami tryb wirtualny. Mówił potem, że to tylko tak dla testów, że trzeba w życiu wszystkiego spróbować, by móc się przekonać, że najwspanialsza i najukochańsza jestem dla niego właśnie ja.

Bardzo starałam się, żeby jak najdłużej go nie obudzić, chciałam mu sprawić miłą niespodziankę. Gdy po kilkunastu sekundach uzyskałam już właściwy rytm, Albert otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie. Leniwiec, jeszcze przez dobrych kilkadziesiąt sekund zbierał siły, po czym przygwoździł mnie do materaca. Było cudownie. Jeszcze cudowniej zrobiło się, gdy spojrzałam na zegar ścienny.

- Albert, za pół godziny zaczyna się twój wykład!

- O kurczę - wysapał.

Albert był bardzo obowiązkowy. Zresztą jego stanowisko profesora i wykładowcy akademickiego zobowiązywało. Ten zawód cieszył się wielkim poważaniem i przynosił znaczne dochody. Albert, zdając sobie sprawę, że będzie miał niewiele czasu na śniadanie, gwałtownie przyspieszył. Fantastyczny finał, który nadszedł wkrótce, był dla nas obojga dowodem, że te współczesne wynalazki, te wszystkie kapsuły i wszystkie ich tryby, są niczym wobec prawdziwego oddania i miłości.

Wycałował mnie jeszcze, nie mogąc przestać mówić jak bardzo mnie kocha. Było cudnie, ale nie chciałam, żeby przeze mnie miał kłopoty w pracy, więc szybko przepędziłam go pod prysznic.

- Uciekaj, mój Apollo – powiedziałam, i jeszcze klepnęłam go zalotnie po tyłku, gdy niezdarnie gramolił się z łóżka.

- Błagam Cię, wszystko, tylko nie Apollo – zaśmiał się, ale widać było, że nie żartuje. Puścił jeszcze do mnie oko i mrucząc pod nosem z uśmiechem, ale też jakby z niedowierzaniem i niesmakiem „Apollo”, poczłapał do łazienki.

Pomyślałam, że poleżę jeszcze chwilę i odsapnę po tak krótkim a intensywnym wysiłku. Wprawdzie powinnam lecieć do kuchni i naprędce przygotować jakieś śniadanie, gdyż, w przeciwieństwie do większości rodzin, nie posiadaliśmy służby złożonej przynajmniej z pary nowoczesnych robotów (wszystko przez ten mój konserwatyzm). Wykalkulowałam jednak, że i tak zdążę złapać w garść wszystkie sroki, tj. i zrobić śniadanie, i chwilkę odsapnąć, a i też zadumać się przez moment. Nie byłam bowiem do tej pory świadoma jak bardzo imię Apolla, z kilku powodów, utraciło współcześnie swoje pierwotne znaczenie i konotacje. Przed prawie dziesięcioma już laty wznowiono program „Apollo”, w zupełnie nowej odsłonie: po stworzeniu na Księżycu sztucznej atmosfery i napełnieniu jej tlenem do 17% międzynarodowa społeczność zdecydowała się umieścić na srebrnym globie kolonię karną. Od tego czasu zsyłano tam systematycznie wszystkich niebezpiecznych przestępców. Z drugiej strony rewolucja moralna, idea tak bardzo hołubiona przez naszych jaśnie oświeconych polityków, postawiła na piedestale łączenie obu pierwiastków, męskiego i żeńskiego, w jednej istocie. Choć po prawdzie rzekłszy, pomyślałam, któż inny, jak nie ten mityczny piękniś, mógłby lepiej ideę tę ucieleśniać?

Z tą radosną konkluzją zerwałam się na równe nogi. Musiałam szybko przygotować jakiś posiłek. Wybór padł na tosty; równanie było proste: tosty + odrobina sera + dwie minuty oczekiwania + trochę keczupu = śniadanie. Jeszcze dobrą chwilę czekałam na Alberta; jaśnie panicz pojawił się w kuchni w pełnym rynsztunku za piętnaście ósma, kwadrans przed wykładem. Zawsze był pedantem, opuszczenie łazienki nigdy nie było dla niego rzeczą łatwą.

Usiadł przy stole blisko mnie. Jadł niespiesznie, dokładnie przeżuwając każdy kęs.

- Pamiętasz, że za tydzień są osiemnaste urodziny Snah? - zaczęłam ściszonym nieco głosem, aby przypadkiem rozmowy nie usłyszał Snah, nasz jedyny syn, który jeszcze spał - Masz już pomysł na jakiś prezent dla niego? - kontynuowałam pytanie.

- Uhm, tak, pamiętam oczywiście – Albert odparł poważnie, wręcz uroczyście – Co do prezentu... hm, nie wiem, może jakiś album z malarstwem, ten chłopak ma przecież bzika na tym punkcie. Zresztą ta rocznica osiemnastu lat zupełnie teraz straciła na znaczeniu. Przecież z kapsuły w wersji dla dorosłych można korzystać już od dwunastego roku życia, a z drugiej strony przeciętny absolwent kończy studia w wieku trzydziestu lat, pracę zarobkową podjąć można mając lat 25... Dowód osobisty uzyskuje się w wieku lat 15, a alkohol można nabywać mając lat 21.. Doprawdy nie wiem, wyjątkowe świętowanie osiemnastych urodzin, to chyba jakiś atawizm.

- A prawo wyborcze? - wtrąciłam nieśmiało.

- No racja, chyba tylko to czynne prawo wyborcze, bo na bierne trzeba poczekać jaszcze kolejnych trzydzieści lat. Ho ho, jeszcze dwa miesiące i ty będziesz mogła zostać panią prezydent – zaśmiał się niezbyt szczerze krztusząc się przy tym kawałkiem sera.

Skrzywiłam się raczej dość kwaśno na ten błyskotliwy żart swego wybitnego męża. Owszem, dawniej czterdzieści osiem lat to był całkiem zaawansowany wiek, ale obecnie, gdy nawet osiemdziesięciolatki rodzą piękne i zdrowe dzieci, a wiek emerytalny to lat 110, popadanie w kompleksy z powodu przeżycia półwiecza byłoby nie na miejscu. Tym bardziej, że, jak sądzę, moja uroda była wciąż nienaganna. Gdy robiłam zakupy niejeden sprzedawca alkoholu prosił mnie o okazanie dowodu osobistego bądź legitymacji studenckiej, hi hi.

- O czym jest twój dzisiejszy wykład? – zapytałam, żeby zmienić temat.

- „Hipoteza Powszechnej Transpłciowości” oczami psychologa społecznego – odparł z godnością.

Ach, znowu i w kółko te same polityczne androny, pomyślałam.

- A powiedz mi, mój drogi, jak przebiega weryfikacja koncepcji zazdrości o waginę? - uśmiechnęłam przy tym szeroko, pokazując, jak sądzę, wszystkie swoje zęby.

- Moja Anno, to bardzo dobre pytanie. Twórca tej hipotezy, Karol Hornau, będzie niedługo habilitowany. To bardzo obiecująca koncepcja. Wiesz, czasami zdaje mi się, że jestem bardzo o nią zazdrosny, znaczy o waginę, nie o koncepcję...

Tu wykonał dość znaczący ruch ręką, którego szczegółowy opis pominę. Nie protestowałam. Nasze usta złączyły się, jednak smak keczupu i tostów psuł nieco podniosły nastrój.

- Uciekaj mi zaraz na swój wykład! - odepchnęłam go lekko. Zegar wskazywał 7:58.

 

Zajrzałam do pokoju Snah, ale jeszcze spał. Nie było na razie potrzeby, żeby go budzić. Lekcje zaczynał dopiero o dziewiątej. Ubrałam się bez pośpiechu przebierając nieco w szafie. Tego dnia byłam naprawdę w dobrym nastroju, czułam się jak piękna, spełniona kobieta i tak chciałam wyglądać.

Dopiero w pół do dziewiątej zaczęłam ponaglać Snah.

- Snah, wstawaj! Czas do szkoły! - krzyknęłam z kuchni.

Dałam mu jeszcze pięć minut, lecz to nie pomogło.

- Snah, masz dziś test z historii, nie chcesz chyba pisać z pustym brzuchem?

Stałam przy łóżku i patrzyłam jak powoli przewraca się z lewego boku na prawy i zwija się w kłębek, wypinając w moim kierunki swe cztery litery.

- Snah, czyżbyś chciał przyjąć pozycję prenatalną? Zapewniam cię, w mym łonie już się, chłopcze, nie zmieścisz – ze sporą siłą klepnęłam go po tyłku – Wstawaj mi zaraz, łobuzie!

Ze Snah od początku były kłopoty. Najpierw były problemy podczas porodu (w rzeczy samej, opuszczenie mego łona nie było dla niego sprawą prostą ani łatwą), w ruch poszły jakieś kleszcze czy inne niebezpieczne narzędzia. Gdy miał trzy, cztery lata nie obyło się bez innych narzędzi przemocy: gdy był nieposłuszny i uparty, sama z upodobaniem stosowałam wobec niego swój pasek. Jako siedmiolatek miał głowę pełną niepotrzebnej wiedzy, ale za to zero umiejętności społecznych, zero chęci podporządkowania się autorytetom i zero chęci zadawania się z jakimikolwiek przedstawicielami gatunku homo sapiens. Był dla mnie prawdziwym utrapieniem...

- Snah!! Wstawaj w tej chwili!!

Już, mamo, już wstaję...

Po chwili dotarł do kuchni z rozczochranymi włosami, z zarośniętą twarzą i niósł za sobą niezbyt świeży zapach. Bez słowa zabrał się za jedzenie.

- Mógłbyś umyć się chociaż. Przecież zaraz zaczynasz lekcje.

- Wiesz dobrze, że zapach przez kapsułę nie przenosi się.

- No ale dla siebie i dla mnie nie mógłbyś tego zrobić?

- Mamo, to już była psychomanipulacja. Nie życzę sobie... Nie rób tego więcej...

- Jesteś okropny – odparłam. - Nigdy nie znajdziesz sobie kobiety, która chciałaby z tobą żyć.

Wyszłam z kuchni trzaskając drzwiami, zupełnie załamana tymi nieskutecznymi wysiłkami uczynienia człowieka z tego barbarzyńcy. Jednak po chwili wróciłam do kuchni, przypomniałam sobie bowiem o bilansie osiemnastolatka, który Snah miał przejść tego właśnie dnia. Były to kompleksowe badania dotyczące intelektu, sprawności fizycznej, zdrowia, a nawet zdolności społecznych, jakie przechodził każdy osiemnastolatek.

- Snah, czy pamiętasz o badaniach, które masz dzisiaj przejść niedługo po lekcjach?

- O kurczę, zupełnie wypadło mi to z głowy. Dziękuję, że mi przypomniałaś.

Poczekałam chwilę, czy Snah nie dozna przypadkiem jeszcze jakiegoś olśnienia, ale na próżno oczekiwałam od niego logicznego wnioskowania.

- Czy nadal podtrzymujesz zdanie – zapytałam - że kąpiel jest ci dziś zupełnie zbędna?

- Oczywiście, mamo. To badanie ma być przeprowadzone w sali objętej systemem, zaraz niedaleko mojej sali lekcyjnej.

- Syneczku, czyżbyś nie zapoznał się dość dokładnie z wezwaniem, które otrzymałeś? Jest tam napisane, że masz się stawić „osobiście”. Twój obraz zeskanowany przez kapsułę to jakby nieco za mało. W jaki sposób pielęgniarka pobierze krew?

- O kurczę. Byłem pewien, że „osobiście”, to znaczy normalnie, jak zwykle...

- Oj synku, z tobą to samo utrapienie...

Całe szczęście, że nie musiałam mu tłumaczyć, jak tam dojechać, bo raz w tygodniu jeździł do szkoły na zajęcia wychowania fizycznego. Niestety ta technologia nie była jeszcze na tyle doskonała, by dobrze symulować dynamiczne interakcje wielu osób. Za to idealnie nadawała się do zwykłych lekcji i wykładów, czy pracy biurowej.

Snah wkrótce skończył śniadanie, ślamazarnym krokiem powlókł się do swego pokoju i ubrał się w jakieś swoje ciuchy z poprzedniej epoki. Była godzina 8:59. Zaraz miał wejść do kapsuły, to znaczy w tym przypadku: do szkoły.

Zawsze chciałam dla tego chłopca jak najlepiej. Drzwi kapsuły były już otwarte, gdy weszłam do jego pokoju. Podeszłam do niego, zatrzymałam go i wpięłam w jego włosy kwiat. Była to średniej wielkości czerwona róża. Zerwał ją ze złością i zamaszystym ruchem cisnął w kąt.

- Nigdy więcej nie waż się! - powiedział.

- Będziesz miał kłopoty, synku, Bóg widzi, jak odnosisz się do matki.

- Jaki Bóg, mamo? Z choinki się urwałaś?

W tym momencie zatrzasnął drzwi kapsuły. Nacisnął przycisk „Szkoła” i jeszcze inni uczniowie schodzili się, gdy zobaczyłam, jak usiadł w ławce i rozłożył wszystkie swoje materiały. Snah nic nie wiedział o tym, że rodzice mogą swobodnie obserwować wszelkie poczynania swoich dzieci w kapsule, nie tylko lekcje, ale także rozrywki po lekcjach, także te bardziej intymne, dostępne od dwunastego roku życia.

Spojrzałam jeszcze na tablicę, na której widniała dzisiejsza data (2097-11-07) oraz temat lekcji („Eden” Stanisława Lema jako miażdżąca krytyka społeczeństwa XX wieku) i poszłam do swoich zajęć. Test z historii Snah zaczynał dopiero o jedenastej. Na dziesiątą zapowiedziała się moja koleżanka ze szkoły, Hannah, nauczycielka matematyki. Swoją pracę zaczynałam dopiero o 14:00 (uczyłam esperanto w szkole podstawowej).

Wrzuciłam trochę ciuchów do pralki, do tego miałam do wyprasowania parę koszul Alberta, więc z deską do prasowania zajęłam strategiczną pozycję przed kapsułą Snah, licząc, że uda mi się uchwycić coś ciekawego. Niestety, ze szkoły wiało nudą. Snah podpierał głowę łokciami i garbił się niemiłosiernie nad swoim pulpitem.

Wybawieniem okazała się dla mnie wcześniejsza wizyta Hanny, która właśnie wdała się w nowy romans „live” i rozważała wszelkie za i przeciw „wyjściu z kapsuły”.

- Wiesz, real to jednak trochę co innego – mówiła podniecona.

- Ba – odpowiedziałam błyskotliwie ze znaczącym ze uśmiechem.

Zamyśliłam się chwilę i dodałam:

- Za to w kapsule nie złapiesz żadnej choroby wenerycznej, co najwyżej nabawisz się uczulenia od tych wszystkich chemikaliów wypełniających materię wokół ciebie – zaśmiałam się niezbyt głośno, ale raczej upiornie.

Hannah była wyraźnie tym wszystkim zdezorientowana, gdy punkt dziesiąta rozległo się głośne pukanie do drzwi. Za drzwiami stało dwóch panów, których widok nie nastrajał optymizmem. Nienaganne sylwetki ubrane w przepisowe stroje z kwiatem w butonierce... „Służba bezpieczeństwa”, pomyślałam i nie myliłam się. Wyciągnęli swoje legitymacje służbowe i weszli do środka.

- Pani Lempis?

- Tak.

- Proszę okazać dowód tożsamości.

Zeskanowali przegub mojej dłoni i weszli do salonu.

- Proszę bezzwłocznie opuścić pomieszczenie – bez zbędnych grzeczności zwrócili się do Hanny.

Była wyraźnie zaintrygowana wizytą tych dwóch bezpardonowych, postawnych młodzieńców, jednak nie dała tego po sobie poznać. No może poza dwuznacznymi iskierkami w jej oczach. Gdy wstawała i odchodziła, jej wzrok cały czas utkwiony był w oczach wyższego, lepiej zbudowanego z gości. Ich czujne spojrzenie odprowadziło ją do wyjścia.

- Czy jest jeszcze ktoś w domu? - zapytał wreszcie wyższy.

- Tak, mąż w pracy i syn w szkole.

- Proszę usiąść, musimy porozmawiać.

 

3.

 

Śniłem jakiś okropny koszmar, goniły mnie jakieś potwory, wciąż uciekałem, ale one były coraz bliżej.

- Snah, masz dziś test z historii, nie chcesz chyba pisać z pustym brzuchem?! - wrzasnął jeden z goniących mnie potworów, ten, którego oddech czułem już na swej szyi.

- Proszę, oszczędź mnie, daruj mi życie – błagałem, ale on chyba mnie słyszał. Silny podmuch wiatru poniósł moje fale dźwiękowe w całkiem innym kierunku.

W tym momencie znalazłem się w jakiejś klatce schodowej i zdawało mi się, że zgubiłem za sobą wszystkie potwory. Chwyciłem za klamkę pierwszych drzwi, jakie przede mną się pojawiły. W drzwiach stała wysoka, ogromna kobieta. Uśmiechała się do mnie. Chciałem się przytulić, pocałować ją, lecz ona odsunęła się.

- Snah, czyżbyś chciał przyjąć pozycję prenatalną? Zapewniam cię, w mym łonie już się, chłopcze, nie zmieścisz – powiedziała z jakimś szyderstwem w głosie.

Do pomieszczenia wdarł się przeciąg i zamykające się drzwi z impetem uderzyły mnie w szlachetną, tylną część ciała. Upadłem prosto u jej stóp, chciałem je ucałować, spoglądałem chciwie w górę, lecz spotkało się to z natychmiastowym protestem:

- Wstawaj mi zaraz, łobuzie!

Ucałowałem jej nogi, były owłosione i niezbyt czyste, ale tak pragnąłem bliskości, ciepła...

- Snah!! Wstawaj w tej chwili!! - usłyszałem nagle głos swej matki.

Uff, a więc to był tylko zły sen.

- Już, mamo, już wstaję... - odparłem.

 

Otworzyłem oczy i uświadomiłem sobie swoje ostatnie słowa, usłyszałem raz jeszcze swój głos. W swej wypowiedzi obiecywałem mamie, że opuszczę łóżko i podejmę działania zmierzające do pojawienia się w szkole. Tak, to była wyraźna deklaracja, a słów na wiatr nie zwykłem rzucać. Uniosłem tułów, ale był na razie zbyt ciężki, więc opuściłem go. Obróciłem głowę w drugą stronę. Ujrzałem okno, w nim światło. Słoneczne. To była moja szansa, musiałem ją wykorzystać. Wreszcie otworzyłem oczy. Szeroko, coraz szerzej. Już nie bały się światła, już nie płoszyły się.

Resztę tego poranka pominę, ze względu na mamę. „Dzień jak co dzień” - myślałem. To znaczy, gdyby nie ta klasówka z historii, do której byłem kompletnie nieprzygotowany. No i gdyby nie te cholerne badania po lekcjach.

Pierwsza lekcja była nudna jak flaki z olejem, znaczy coś o jakiejś starej książce było. „Stary melon”, czy jakoś tak? A nie, to było nazwisko autora: bodajże Stan Lemon, z Europy. Ok, była to lektura, ale nie zdążyłem się zapoznać. „Dyżurni” bajerowali nauczycielkę, że ten melon to symbolizuje Ziemię, bo zegarki bohaterów ciągle działały poprawnie i że autor nic nie wspomina o tym, żeby była jakaś inna grawitacja. Ok, w tym momencie trochę przysnąłem, ale nie sądzę, żeby miało to jakieś głębsze znaczenie dla mojego rozwoju. Myślałem sobie, jaki tu obraz by namalować, jak już będę mógł wyjść z tej cholernej kapsuły. A od myślenia, wiadomo, głowa robi się ciężka, bardzo ciężka... Z letargu wyrwał mnie donośny dźwięk. „Wydaje się, że dubelt symbolizuje prześladowanego przedstawiciela mniejszości seksualnej...” To była nauczycielka. Prezentowała jedynie słuszną interpretację. Wierzyłem jej na słowo, nie miałem siły na samodzielną weryfikację. Przynajmniej na razie...

Klasówka z historii rzeczywiście przerastała mnie. Wcale nie pomagało to, że pytania były testowe: nie było opcji „telefon do przyjaciela”. Nauczyciele byli wobec mnie zdecydowanie zbyt wymagający: „data przyjęcia Etiopii do Unii Europejskiej”, „data podziału Ameryki na dwie strefy okupacyjne”, „w którym roku zawarto Wielki Sojusz” - to wszystko nie były rzeczy, które by mnie interesowały. Ok, owszem, upadek Ameryk, i to obu na raz, a właściwie to trzech, licząc też środkową, był jednym z najbardziej spektakularnych, a przy tym najbardziej bodaj tajemniczym wydarzeniem XXI wieku, ale żebym miał zaraz pamiętać datę? Co do tego upadku: sprawa jest rzeczywiście bardzo dziwna; ludzie gadają różne niestworzone historie, a to o magicznym wpływie na podświadomość za pomocą fal elektromagnetycznych, a to o wirusie działającym wybiórczo (tylko na niektóre rasy), inni znów plotą coś o jakiejś zanieczyszczonej wodzie...

Kapsułę opuściłem z wielką ulgą, choć mocno hamowaną faktem, że za godzinę musiałem stawić się ciałem i duchem w budynku szkoły. „Jakieś cholerne badania...”, myślałem mocno niezadowolony. „Trzeba to przejść, jak wyrwanie zęba...” Długo wahałem się, czy zażyć kąpieli. W końcu rzuciłem monetą. Jednak rzut powtórzyłem nie będąc pewien wstępnych ustaleń.„Jak pech, to pech”, pomyślałem widząc wynik tego drugiego rzutu. Podrapałem się jeszcze po głowie. „Ostatecznie można się trochę orzeźwić”, pomyślałem i z miną skazańca otworzyłem drzwi łazienki.

Droga do szkoły nie jest długa, to tylko niecałe 350 kilometrów do stolicy naszego pięknego kraju. Dzięki szybkiej kolei podziemnej pokonanie tego dystansu zajmuje tylko jakieś 25 minut. Gdyby nie ciągłe remonty byłby tylko kwadrans – tyle się jeździło, jak chodziłem do pierwszej klasy.

Spóźniłem się więc trochę przez te remonty, nieśmiało zapukałem i wszedłem. Przed główną salą, na której pisało już test ponad dwieście osób, znajdowało się niewielkie pomieszczenie, coś jakby sekretariat. Tu już czekała na mnie niezwykle miła i nadzwyczaj urodziwa pani, której wcześniej nie widziałem w naszej szkole.

- Witaj Snah – powiedziała uroczo się do mnie uśmiechając – test trwa pół godziny, a spóźniłeś się, hmm – spojrzała na zegar ścienny - dwadzieścia minut. Nie pękaj, żeby było sprawiedliwie, wypełniłam dla ciebie część testu. Szybko, na salę! Dasz radę!

Pokazała mi wszystkie zęby, choć prawdę rzekłszy koncentrowałem się w tym momencie na nieco innych elementach jej nieziemskiej powierzchowności. Była zupełnie oszałamiająca. Już zamykałem za sobą drzwi, gdy usłyszałem jej podniesiony, lecz wciąż uroczy głos.

- Ach, zaraz, zapomniałabym o najważniejszym – zatrzymała mnie w drzwiach w ostatniej chwili – najpierw musisz podejść tutaj, do pani pielęgniarki, żeby pobrała ci krew, to bardzo ważne, a zajmie ci najwyżej trzy minuty

Ok, byłem oszołomiony. Znowu to jej spojrzenie, i w ogóle... Pobranie krwi, jak pobranie krwi, choć trochę mnie zapiekło, były jakieś komplikacje, chyba za pierwszym razem pielęgniarka nie trafiła w żyłę, czy coś. I znowu przejście przez jej gabinet. Tym razem siedziała na biurku; gdy ujrzała mnie podniosła oczy znad kartki i promiennie uśmiechnęła się.

- Powodzenia – powiedziała cicho i ciepło – nie dziękuj.

Miałem nawet wrażenie, że jej usta jakby ułożyły się w gest pocałunku. „Niemożliwe, masz już omamy, błaźnie”, karciłem sam siebie. Ok, odchodziłem już od zmysłów. Po dobrej minucie zerknąłem na kartkę, ale zobaczyłem tylko jej krągłe kształty. Jeszcze odrobina wysiłku i.. pełny sukces: zacząłem odróżniać literki! Owszem, to był jakiś cholerny test na inteligencję chyba, ale wszystkie odpowiedzi były zaznaczone. To znaczy prawie wszystkie. Na końcu sporego pliku kartek widniało jedno pytanie, na które musiałem udzielić samodzielnej odpowiedzi:

„Jak zwykło się określać słynny posąg, symbol cywilizacji, która przeminęła?

a) posąg zawiści,

b) statua chciwości,

c) rzeźba obłudy,

d) statua zakłamania.

Zaznacz jedną, poprawną odpowiedź”.

Aż zatarłem ręce z radości. To akurat było wyjątkowo proste, przecież każde dziecko zna ten straszny symbol zwany statuą zakłamania. Na lekcjach historii rysowano go przecież w jednym rzędzie ze swastyką oraz sierpem i młotem. „No to z górki”, pomyślałem.

Właściwie to nie wiem za bardzo, dlaczego ten symbol ma teraz tak okropne konotacje, że nawet zabronione jest wypowiadanie jego poprawnej, pierwotnej nazwy. Ok, słyszałem, że Hitler, ten od swastyki, to rzeczywiście był okropny kutafon, i że wielu, wielu ludzi przez niego zginęło, bo rozpętał jakąś tam ważną wojnę dawno temu. Miałem to na lekcji historii. Przerabialiśmy utwory wielu europejskich pisarzy, którzy pisali na ten temat. A, i oglądaliśmy na lekcji taki film, Pianistka, czy jakoś tak, wybitnego austriackiego reżysera (kurczę, nie jestem pewien, czy nie ma on polskich korzeni) Romana Polańskiego. Ten Polański, to u nas teraz prawdziwa ikona, bo go ci Amerykańce ścigali (za wywrotową twórczość chyba). „Nóż w wodzie” też przerabialiśmy, tyle że na lekcjach filmu, głównie ze względu na symboliczne znaczenie tytułu. O wojnie straszne rzeczy pisał też pewien rumuński pisarz Gombrowicescu, jego „Pornografia”, to klasyka... Owszem, jak czytałem, liczyłem na nieco więcej „momentów” (do „Pasji” polskiego pisarza George'a Kosinskiego, brakuje dużo; inna sprawa, że długo to on nie pożył... pewnie dlatego), ale już za sam tytuł należą się autorowi zaszczyty i splendor. Ok, jak widzicie jestem całkiem wrażliwym i oczytanym człowiekiem: choć może nie zawsze wiem wszystko, to jednak „Świat Zofii” nie jest mi obcy, no nie?

- A teraz, moi drodzy, test psychologiczny! - z letargu wyrwał mnie znajomy głos, budzący jak najlepsze skojarzenia.

Ktoś wyrwał mi spod ręki formularz testowy. Chyba była to osoba zbierająca, lecz nie miałem czasu tego roztrząsać: całą swoją uwagę skupiłem na ponętnej prelegentce. Muszę zresztą dodać, że od paru chwil czułem się jakoś dziwnie, rozglądałem się chciwie za koleżankami, myśli moje uciekały do kapsuły, gdzie mógłbym wreszcie w wirtualnych igraszkach rozładować swoje rosnące napięcie. Jednak nic nie zapowiadało, aby moja gehenna miała się ku końcowi. Wprost przeciwnie. Teraz dopiero miałem dowiedzieć się, ile jeszcze różnorakich badań i testów jest jeszcze przede mną.

- Zobaczycie, uporacie się z wszystkimi zadaniami szybciej niż myślicie. A teraz pozwólcie, że się wam przedstawię, mam ku temu ważny powód. Nazywam się Anna Zweistein, jestem doktorem psychologii na miejscowym uniwersytecie; główny przedmiot moich zainteresowań to psychologia sztuki. Otóż ostatnim etapem dzisiejszych badań będzie rozmowa ze mną w cztery oczy. Ale niestety, ze względu na ograniczenia czasowe, nie uda mi się porozmawiać z wami wszystkimi. Komputer sprawdzi wasze testy, ustali wasz wynik sumaryczny i będę mogła porozmawiać z dwunastoma osobami, które osiągnęły najlepszy wynik. Od tej rozmowy będzie zależała wasza przyszła kariera. Bądźcie dobrej myśli!

Hm, co mi pozostawało, jak nie być dobrej myśli? Znowu testy i teściki, potem musiałem pójść na salę gimnastyczną, jakieś głupie gry i ćwiczenia, potem znowu formularze. Czułem, że już za samo wypełnienie tego wszystkiego należy mi się przynajmniej beatyfikacja.

- Uwaga, proszę o ciszę – usłyszałem ten ciepły, dźwięczny głos – a teraz ogłoszę nazwiska dwunastu osób, z którymi będę miała przyjemność porozmawiać w ostatnim etapie dzisiejszych, zapewne wyczerpujących dla was badań. Wszystkim, których nazwisk nie wyczytam, bardzo serdecznie dziękuję za udział; wasze szczegółowe wyniki już zostały wam przesłane drogą elektroniczną, możecie się z nimi zapoznać.

W tym momencie pojawił się szmer na sali. Większość osób sięgnęła po różnorodny sprzęt elektroniczny, za pomocą którego łączyła się ze swoją skrzynką osobistą. Pewnie też bym tak zrobił, gdyby nie zmęczenie i moje oczy skoncentrowane na niej. Nie, oczywiście nie liczyłem, że wyczyta moje nazwisko. Ok, ten pierwszy test zwiększał moje szanse, ale nie miałem złudzeń: w następnych wszystko zaprzepaściłem. Zostało do wyczytania tylko jedno, ostatnie nazwisko.

- Uwaga, uwaga. Największe gratulacje kieruję do zwycięzcy dzisiejszego testu. Jest nim... Snah Lempis!! Proszę o brawa!

Ok, wytrzeszczyłem oczy, na mojej twarzy pojawił się jakiś dziwny grymas. Wszyscy byli zmęczeni, lecz entuzjazm prowadzącej był zaraźliwy: ciche z początku brawa, przerodziły się w prawdziwą burzę. Uniosłem nieco tułów do góry w jakiejś niewyraźnej, niezgrabnej, niepewnej, przygarbionej pozie, nie śmiałem bowiem powstać i podnieść głowy. Ot, troszkę się uniosłem, tak żeby nikt nie powiedział potem, że się schowałem pod ławkę.

- Snah, jeszcze raz ogromne gratulacje. Dziękuję wam za poświęcony czas, a najlepszą dwunastkę zapraszam do poczekalni mojego gabinetu. Znajduje się on na oddalonym nieco skrzydle szkoły, tam też czeka na was drobny poczęstunek. Zaprowadzę was.

Długimi, krętymi, lecz jasno oświetlonymi, błyszczącymi czystością korytarzami szliśmy niespiesznym krokiem dobrych dziesięć minut. O zgrozo, pani doktor Zweistein, mnie, jako w jej mylnym mniemaniu najlepszego ucznia, starała się zabawić inteligentną, acz lekką rozmową, czym potwornie mnie peszyła, okrutnie się pociłem i z każdym krokiem coraz bardziej traciłem dech, nie byłem w stanie wtrącić do rozmowy choćby pół w miarę sensownego słówka, zerkałem tylko nieśmiało w jej stronę, nieudolnie starając się odwzajemnić jej życzliwość i uśmiech, lecz każde spojrzenie onieśmielało mnie dodatkowo, gdyż wydawała mi się boginią w każdym calu, a przecież lustrowanie urody takiej istoty musi być poczytane za grubą nieprzyzwoitość i impertynencję.

Przechodziliśmy wieloma położonymi wysoko łącznikami, z których okien rozciągał się widok na okolicę; widok zewsząd był bardzo podobny, gdyż ze wszystkich stron otaczały nas budynki uniwersyteckie. Wreszcie znaleźliśmy się w bardzo odległym skrzydle, w którym nie byłem jeszcze nigdy i w tym momencie uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie oddychać ani wyartykułować choćby pół najprostszego słowa, zatkało mnie kompletnie i, co gorsza, pani Zweistein zaczynała chyba coraz wyraźniej dostrzegać, iż mój stan jest, mówiąc delikatnie, nie najlepszy. Zaczynałem się już obawiać, że zaraz chwyci za telefon i wezwie karetkę pogotowia, gdy ostatkiem przytomności umysłu ujrzałem napis na najbliższych drzwiach: „Prof. dr hab. Albert Lempis” i poczułem, że wracają mi siły życiowe.

- To gabinet mego ojca – powiedziałem bezdźwięcznie i niedbale, wykonując maksymalny na jaki było mnie stać w tym momencie, czyli znikomy, ruch głową – nigdy tu jeszcze nie byłem – dodałem, by przykryć nietakt, jakim mogło się zdać powoływanie się na rodzinne koneksje.

- To jest twój ojciec? - pani Zweistein otworzyła usta ze zdumienia i zbliżyła do nich dłoń w geście nastolatki, która właśnie ujrzała swego idola, lidera ulubionej grupy rockowej. - Och, jak mogłam nie skojarzyć po twoim nazwisku? Rany, teraz już jasne skąd twoje tak wielkie zdolności i ta przeurocza skromność... - wyraźnie rozmarzyła się i utkwiła w mych oczach swój ciepły, wręcz ognisty wzrok.

Uśmiechała się delikatnie, a przy tym bardzo zmysłowo, usta miała przy tym lekko rozchylone – tak subtelne szczegóły byłem w stanie dostrzegać tylko dzięki cudem odzyskanej sprawności umysłu. Mrugałem oczami, mój wzrok to opadał, to znów podnosił się (patrząc na nią czułem się jak ostatni arogant), lecz potrafiłem już rozpoznawać detale. Dopiero teraz byłem w stanie przyjrzeć się jej odzieniu, tak perfekcyjnie profesjonalnemu, a zarazem tak szalenie zmysłowemu; chłonąłem wszystkimi organami każdy skrawek jej bajecznej powierzchowności. Miała na sobie... tu szczegółowy opis z uwypukleniem zmysłowości wyglądu

Jednak nie mogliśmy zbyt długo tak stać wpatrzeni w siebie jak para cieląt, nawet wymiana paru grzecznościowych słów nie poprawiała naszej sytuacji: reszta grupy, która cały czas podążała za nami krok w krok, była zdezorientowana, żeby nie rzec rozbawiona naszym widokiem dwojga zafascynowanych sobą wzajemnie istot. Pani Zweistein spuściła wzrok wyraźnie zmieszana, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę i w ciągu mniej więcej minuty znaleźliśmy się u kresu naszej tułaczki: czekała na nas rzeczywiście spora sala z suto zastawionym stołem.

Wkrótce pierwsza osoba spośród parszywej, wybaczcie omyłkę, szczęśliwej dwunastki zniknęła za drzwiami gabinetu uroczej pani doktor. Pozostali wdali się w typowe zdawkowe konwersacje, w których nie raczyłem uczestniczyć. To całe czcze gadanie zawsze przyprawiało mnie o mdłości. Owszem, nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć, ale czy zawsze trzeba coś mówić? Inni najwyraźniej twierdzili, że i owszem. Buzie im się nie zamykały, nawet zważywszy, że nieustannie pochłaniali coraz to nowe porcje ciasteczek.

- Co powiesz, Snah, kujonie objawiony? Opowiedz nam jakiś dowcip, skoro taki mądry jesteś.

To była moja pięta, a nawet cała stopa Achillesowa: nienawidziłem opowiadać dowcipów. Nie żebym nie lubił dowcipów, wprost przeciwnie, i owszem, choć nie zawsze wszystko w lot chwytałem, zdarzało się, że najpierw się śmiałem, ot tak, z grzeczności, żeby nie wyszło, że nic nie zrozumiałem, a dopiero po jakimś czasie mogłem swobodnie delektować się urokiem puenty. Ale opowiadać zupełnie nie umiałem z kilku powodów. Raz że brak mi było śmiałości w wypowiadaniu się, gdy otaczały mnie czujne uszy audytorium. A skoro ich nie opowiadałem, to nie byłem w stanie ich spamiętać. Błędne koło zamykało się. A gdy już sam próbowałem sobie przypomnieć jakiś przedni dowcip, to przeważnie wysiłek intelektualny kończył się klęską. Dlatego wybaczcie, nie będę mógł wam opowiedzieć swojego ulubionego dowcipu; bądźcie cierpliwi, może później.

Dlatego też możecie teraz z łatwością poczuć, jakich emocji mogłem wtedy doświadczyć, gdy skoncentrował się na mnie wzrok tych dziesięciorga kpiących oczu. Postawili przede mną zadanie, którego nie byłem zdolny się podjąć. Ba, opowiedzieć dowcip, ale jaki? Nawet, gdybym jakimś cudem wiedział jaki, musiałbym przebrnąć przez następną fazę, a więc przetworzenie w myślach wszystkich kolejnych zdań, tak by uniknąć jąkania się lub, co gorsza, przedwczesnego ujawnienie puenty. Lecz nawet w takiej, jakże szczęśliwej sytuacji mógłbym mieć przecież problem ze zwykłym wyartykułowaniem wszystkich kolejnych fraz (o właściwej intonacji i lekkości wypowiedzi nie wspominając).

Oni ciągle czekali aż coś powiem, a ja wciąż patrzyłem przed siebie, dumając nad swym trudnym (w sensie egzystencjalnym) położeniem, w jakim się znalazłem.

I wtedy podeszła do mnie ona.

- Snah, czy mogę prosić cię o pomoc – tu na chwilę zawiesiła głos. - Wiesz, to dyskretna sprawa, naprawdę bardzo jesteś mi potrzebny, nie zawiedziesz mnie, prawda?

Nie znałem jej imienia, była chyba ze starszego rocznika, piękna jak anioł, widziałem przed sobą tylko dwa kolory: róż i biel, a do tego zwiewne koronki i jej jasne włosy... Do tego piekielnie inteligentna... prawie tak jak ja – w testach zajęła drugie miejsce i jej rozmowa była przewidziana zaraz przed moją. Wstałem z miejsca ociągając się lekko, gdyż wiązało się to z rezygnacją z pysznego ciasteczka, które znajdowało się na wazie na lewo ode mnie i do której już wyciągałem rękę.

- Jak mogę ci pomóc? – odparłem cicho i równie dyskretnie.

Wzięła mnie za rękę i poprowadziła na bok. Jej dłoń była ciepła i lekko wilgotna.

- Snah, nie śmiej się ze mnie tylko, proszę. Pragnę cię bardzo, nawet nie wiesz, jak bardzo. Rozumiesz, do naszych rozmów jest jeszcze bardzo dużo czasu, całe dwie i pół godziny, powinniśmy je dobrze wykorzystać. Przecież nie będziemy się napychać jakimiś głupimi ciastkami, popijać lemoniadą i gadać coś trzy po trzy. Wiesz przecież dobrze, że nasze społeczeństwo jest wolne od zakłamania tak powszechnego jeszcze kilkadziesiąt lat temu, teraz możemy korzystać ze wszelkich dobrodziejstw współczesnej cywilizacji, cieszyć się czystą radością niedostępną nigdy wcześniej...

Miała szkliste oczy, mówiła wyraźnie podniecona, momentami z trudem łapała powietrze, jakże pięknie wtedy wyglądała. To wszystko było jak jakiś dziwny sen, miałem nadzieję, że ona zaraz mnie uszczypnie i obudzę się, ale nic z tego, ona mówiła dalej.

- Tutaj niedaleko, w sąsiednim skrzydle jest sala intymności, jeszcze parę kroków i będziemy tak blisko...

Sen najwyraźniej nie chciał się jeszcze skończyć. Wciąż trzymała mnie za rękę i lekko tuliła się do mnie, jednak nie na tyle, by utrudnić szybkie i sprawne przemieszczanie się do wyznaczonego celu. Czułem zapach jej ciała, czułem zapach jej perfum. Nigdy jeszcze nie korzystałem z tych sal intymności, tych zdobyczy naszej cywilizacji, tak powszechnych na każdym kroku. Były nawet w pociągach, były w metrze, lecz dla mnie, dla posiadacza biletu ulgowego wciąż były jednak niedostępne. Jeszcze tydzień, dwa i stanę się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa. Będę mógł korzystać z wszelkich jego dobrodziejstw. W dojrzałość wprowadzała mnie... ona, nie znałem wciąż jej imienia i nie śmiałem pytać.

- A niech to szlag – powiedziała wyraźnie zezłoszczona, gdy okazało się, że drzwi do sąsiedniego skrzydła do którego zmierzaliśmy, są zamknięte – To niemożliwe. Zawsze były otwarte – dodała.

- Co teraz zrobimy? - zapytałem, czując się niemal jak uwodzona dziewica.

- Musimy pójść okrężną drogą. Rany, jak ja ciebie pragnę...

Zawróciliśmy, szliśmy chwilę pustym, jasnym korytarzem, jednak po kilkunastu krokach moja urocza, a do tego niezwykle spostrzegawcza przewodniczka zauważyła znacznej wielkości ustęp w ścianie. Wciągnęła mnie w tę ciemną czeluść.

To był mój pierwszy raz sam na sam z kobietą, nie liczę rzecz jasna trybu wirtualnego kapsuły, to było doświadczenie zupełnie nieporównywalne, czułem się jak Bóg, trwało to już dobrych kilka, może kilkanaście minut i, odczuwając niebywałą rozkosz, miałem pełną kontrolę nad swym ciałem.

- Snah, jesteś Bogiem – wyszeptała mi do ucha i istotnie poczułem się tak, jakby znalazł się w niebie, jednak ten stan nie trwał długo. Zapalił się jakiś dodatkowy rząd świateł na korytarzu i przez jakichś hałaśliwych ludzi, chyba nauczycieli, zostaliśmy bezlitośnie przepłoszeni z nienasyconymi ciałami i twarzami pokrytymi ogromnymi rumieńcami. Serca waliły nam niemiłosiernie.

- OK, jeszcze chwila i będziemy w drugim skrzydle – powiedziała. - Zaraz będziemy sam na sam i nikt nam już nie przeszkodzi.

W tej samej chwili o mało nie potknęliśmy się o leżącego na podłodze mężczyznę. Chyba zemdlał. Nie mieliśmy wyjścia, trzeba było wezwać pomoc, to odebrało nam dobrych dziesięć minut, na szczęście okazało się, że delikwent po prostu zasłabł.

Szliśmy więc dalej, tym razem bez problemu przeszliśmy do drugiego skrzydła i mrugnięcie okiem mojej szczęśliwej przewodniczki nie pozostawiało złudzeń, że jesteśmy u kresu naszej drogi. Napisy i symbole na drzwiach nie mogły kłamać: to była sala intymności - była przeznaczona dla każdego, kto właśnie potrzebował chwili intymności, tak jak my teraz.

Chwyciliśmy za klamkę i... tu spotkał nas srogi zawód. Sala była zamknięta, a na wyświetlaczu zobaczyliśmy napis „konserwacja pomieszczeń, proszę czekać”. Czekaliśmy cierpliwie. Minutę. Drugą. Przyciskałem ją lekko do ściany całując namiętnie. Trzecią. Czwartą. Komunikat nie zmieniał się.

- Rany, Snah, przez te wszystkie trudności zakochałam się chyba w tobie – zdumiony usłyszałem te właśnie słowa, choć byłem przekonany, że dowiem się, iż ma mnie już serdecznie dość – jak ja cię pragnę...

Poprowadziła mnie w miejsce, hmm, niezbyt sprzyjające naszym zamierzeniom, choć, i owszem, było to miejsce odosobnienia i intymności. Dla dziewcząt, ale nie opierałem się, gdy wciągnęła mnie za sobą. Było nawet dość czysto, choć ciasno. Nie stanowiło to jednak dla nas przeszkody. Jednak po prawie kwadransie, gdy dziewczyna była już całkowicie utwierdzona, że mnie kocha i chce wyjść za mnie za mąż, zostaliśmy znów wypłoszeni. Kółeczko zamieniliśmy na trójkąt, lecz po kilku fantastycznych zresztą minutach musieliśmy opuścić i to schronienie, bowiem odgłosy dobiegające z sąsiedztwa zmuszały nas do tego. W akcie desperacji moja przewodniczka chwyciła za klamkę pomieszczenia znajdującego się nieopodal i, o dziwo, drzwi otworzyły się, a z drugiej strony znajdował się klucz. Niewiele myśląc zamknęliśmy się i kontynuowaliśmy to, co udało się nam tak dobrze zacząć. Zupełnie siebie nie poznawałem. W kapsule po dziesięciu, góra piętnastu minutach było po wszystkim, miałem już dość, a teraz, z tą dziewczyną, z tą przepiękną dziewczyną byłem bogiem seksu, bogiem miłości, dawałem jej niewysłowioną rozkosz. Jakiż to pisarz pytał, czy miłość nie jest przypadkiem wdzięcznością wobec kobiety, za to, że się nam oddała? (Czy to nie wybitny, zresztą bardzo płodny, ukraiński arystokrata i pisarz Ewaryst Hański?) Błądził, okrutnie błądził, jednak w takiej właśnie sytuacji znalazłem się teraz. Każda minuta naszej wzajemnej interakcji była stopniową wymianą wzajemnych zachwytów, wzajemnym wzmacnianiem poczucia zadowolenia, akceptacji, szczęścia, pełnego oddania, ekstazy, wreszcie – miłości. W tej boskiej machinie sprzężeń zwrotnych wszystko u nas zagrało jak w zegarku, każdy oddech, westchnienie, dotyk, uścisk, spojrzenie, uśmiech, wszystko to z niewiarygodną prędkością przepływało od jednego do drugiego z nas, powodując jego reakcję, akcja, reakcja, akcja, reakcja, każda wzmacniała następną, następna wzmacniała następną, i tak bez końca, tak to odbierałem. Ona mnie kochała, czułem to, wiedziałem, nie miałem najmniejszej wątpliwości, poza tą jedną: czy kiedy to wszystko się skończy, zostanie jeszcze coś z tego uczucia. To znaczy w niej, bo co do siebie nie miałem najmniejszej wątpliwości: z tą dziewczyną chciałem spędzić resztę życia i poświęcić dla niej każdą sekundę swej egzystencji najlepiej jak będę potrafił. A teraz kontynuowaliśmy ten szalony taniec dwojga ciał porwanych niewiarygodną namiętnością. Była moją pierwszą (prawdziwą) kobietą, ja dla niej... z jej ekstatycznych jęków (o tyle, o ile dało się je zrozumieć) wywnioskowałem, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżyła, że choć niejedno wie o życiu, to to doświadczenie całkowicie przyćmiewa wszystkie inne, bije je na głowę, że ma wrażenie, że teraz dopiero narodziła się, a wszystko przedtem to był jakiś wielki okres prenatalny, jakaś gigantyczna ciąża, podczas której ani świata, ani ludzi jeszcze wcale nie czuła, dostrzegała ich jak przez ścianę, jak przez gęstą mgłę.

Było nam tak dobrze, że bez najmniejszych oporów kontynuowaliśmy ten dziki taniec, tak jakbyśmy każdą jego figurę od pierwszej klasy ćwiczyli na lekcjach. Byliśmy jak para wirtuozów...

Raczę Was tymi aluzjami, porównaniami, metaforami... Nie wiem... czyż mógłbym opowiedzieć Wam to wszystko dokładniej, od początku, z wszelkimi detalami? O smakach, zapachach, odgłosach, pozycjach, o tym, co czułem i dostrzegałem wszystkimi zmysłami? Czy to zresztą miałoby sens? Może o tyle, że mielibyście pełną świadomość, jak niebywałe i ekstatyczne były wrażenia, których doznawałem, ile piękna, ile potwornie zmysłowego piękna było wokół mnie, to znaczy, czasami obok mnie, przede mną, czasami pode mną, innym razem nade mną. Rany, widzę, że tego nie da się opowiedzieć bez wzbudzania w Czytelniku podniecenia. Nie po to przecież to piszę, to jasne. Byłoby perfidną manipulacją z mojej strony, gdybym epatował dokładnymi, realistycznymi opisami tej niezwykłej namiętności, której doświadczyłem. Z drugiej jednak strony dobrze wiemy z lekcji psychologii, że nigdy nie unikniemy psychomanipulacji, że de facto wszystko, co robimy i czego doświadczamy w interakcjach z drugim człowiekiem można by zakwalifikować jako jakiś rodzaj wpływania, manipulowania emocjami drugiej osoby. Czy ten rodzaj psychomanipulacji jest jakoś szczególnie perfidny? Być może, działa przecież na tak silny instynkt. Wiadomo, że sceny miłości zaprezentowane na przydrożnych telebimach potrafią całkowicie sparaliżować ruch uliczny. Czyżby więc była to niemalże broń masowego rażenia? Ok, w sumie więc trudno się dziwić, że społeczeństwo tak strasznie się broni przed nieoczekiwanym pojawieniem się tego typu „manipulacji”. Więc nie będę wami manipulował. Nie będę przemycał takich treści nawet „między wierszami”, wiem, że nie jesteście teraz na to gotowi, nie potrafilibyście się „obronić”, dopadłoby Was. Dopadłoby od razu, teraz, właśnie teraz, a przecież pewnie nie jesteście teraz w sali odosobnienia, tylko może w pociągu, na ławce w parku, nie, nie będę Wam tego robił, nie mogę. Czasy, gdy autorzy pisząc o seksie tak naprawdę rozprawiali o moralności, na szczęście dawno już odeszły w niepamięć. Podejście do odmienności seksualnych nie jest już papierkiem lakmusowym prawdziwej, autentycznej cnoty, choć jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludzie bardzo błądzili w tych sprawach i stąd właśnie wynikała potrzeba pisania o seksie, a oni nie rozumieli, że to zawoalowany krzyk pragnienia miłości. A społeczeństwo konsekwentnie oczyszczało krystalicznie czystych. Jednak dziś już nie znajduję sensownego pretekstu dla realistycznego opisywania aktów seksualnych. Nie wiem, może ona zechce o tym opowiedzieć. No bo któż inny mógłby to opowiedzieć, jeśli nie ona?

Czasami nawet myślę, że sam Bóg dał się ludziom nieźle zmanipulować, że cała Jego miłość do człowieka to zwykły syndrom sztokholmski (a może też nieco inny rodzaj dysonansu poznawczego?), w końcu to ludzie zabili Mu syna, Jezusa (a może Jego samego?), On im przebaczył, a gdy wybaczy się coś takiego, nie można się nie zakochać...

I tylko czasami myślę, że tak naprawdę to On nam tego tak do końca nie wybaczył, że zesłał nam jeszcze na Ziemię wiele spośród swoich dzieci, ale nikt ich nie zauważył, już nikt na nich nie czeka. Nikt ich nie chce, nie potrzebujemy ich. Wina mamy już dostatek. Czyżby z gron boskiego gniewu?

Była nawet taka piosenka „Universal Love”. Kończyła się słowami: „There will be no other sign from God”.

 

* * *

 

Od zawsze nienawidziłam czczego gadania, lubiłam rozmowy konkretne, istotne, ważne, ale wszyscy jakby zmówili się, że wypada rozmawiać tylko o pogodzie, wakacjach, samochodach, dzieciach, plotkować o znajomych, a przy tym serdecznie się uśmiechać. Była nawet taka słynna siedmiotomowa powieść, w której autor albo może narrator, mniejsza o to, twierdził, że rozmowa jest w ogóle bez sensu, bo czy ktoś słyszał, żeby podczas rozmowy udało się dojść do jakiegokolwiek wiekopomnego odkrycia? Przeciwnie, twierdził, podczas rozmowy powtarzamy jak robot wszystko, o czym pomyśleliśmy lub usłyszeliśmy wcześniej. Poczułam się wtedy, jakbym ojca swego prawdziwego znalazła, ojca duchowego, przyjaciela zarazem, najlepszego przyjaciela, najukochańszego, chciałam odnaleźć tego pisarza, ale okazało się, że już dawno nie żyje. Dlaczego zawsze, jak się znajduje takiego wspaniałego człowieka, to on już nie żyje? Czyżby działała jakaś tajna szajka morderców?! Zresztą to samo było z drugim, rany, nie pamiętam nazwiska, napisał taki rewelacyjny dramat, do diaska, zapomniałam tytułu, w każdym razie potem wszyscy mądrzy ludzie przemycali jego nazwisko do swoich utworów, jego imieniem nazywali fikcyjne domy pisarzy, aha, przypomniał mi się ten dramat, bo niemiecki pisarz Glovatzky, który skończył siedem semestrów rusycystyki, zauważył trafnie, że przecież Gorie ot uma wcale nie znaczy Mądremu biada. A rozprawkę na ten temat zatytułował „Polowanie na muchy”, taki był bezkompromisowy.

Mniejsza o to, w każdym razie gdy ujrzałam Snah od razu wiedziałam, że to chłopak, którego pragnę. Od zawsze ciągnęło mnie do istot słabych, właściwie to mam na myśli: słabszych, wyobcowanych, wyalienowanych. Jeśli dodatkowo udało mi się dostrzec w takiej osobie silną sprzeczność, heterogeniczność, np. niebywała inteligencja kontra chorobliwa nieśmiałość, wtedy już wiedziałam, czułam to każdą, dosłownie każdą cząstką swego ciała, że nie będę w stanie nie zakochać się, że nie cofnę się przed użyciem wszelkich sposobów, by do takiej osoby zbliżyć się, poznać ją, poczuć jej bliskość, złączyć się z nią. Czasami nawet myślałam, że może jestem nimfomanką, ale to nie było tak. Wiedziałam, że mam pełną kontrolę nad tym co robię, z drugiej strony, jeśli kogoś pragnęłam, to używałam cywilizowanych sposobów dotarcia do tej osoby, zbliżenia się. Ale dlaczego właśnie ciągnęło mnie do osób tak zakręconych? Może jestem nienormalna, może coś nie tak z moją głową, może nie wiedzę świata ostro, może wdzierają się we mnie jakieś silne zaburzenia percepcji? Ale nie umiałam tego zidentyfikować, zlokalizować, nazwać. Przerzuciłam sterty różnego rodzaju podręczników, prac naukowych, książek, ale nic nie pasowało mi. Owszem, od kiedy sięgam pamięcią zawsze było ze mną jakby coś nie tak. Nie wiedziałam za bardzo o co chodzi, po dziś dzień nie wiem, wiem tylko, że jestem inna, ale nie potrafię tego dokładnie nazwać, postawić krótkiej, wyczerpującej diagnozy, znaleźć etykietki, szufladki, w której poczułabym się u siebie w domu. Szczególnie zaintrygowała mnie moja niechęć do budzenia sympatii w innych ludziach, to wydawało mi się za łatwe, zawsze z jakiegoś nieznanego mi bliżej powodu chciałam innym utrudnić dostrzeżenie wszystkich moich zalet. Wierzyłam w nich bardzo, że nie zniechęcą się pozorami, lecz zawsze okazywało się inaczej.

Od pierwszej klasy byłam najlepszą uczennicą i stopniowo przerodziło się to w prawdziwą pasję mądrości, pasję wiedzy, pasję umysłu. Ale jak bardzo wstydziłam się okazać innym, że to jest właśnie to, co kocham. Zaczęłam zwodzić, grać na zużytych stereotypach, nie mogłam przecież ułatwiać zadania poznania mnie, odkrycia wszystkich skarbów mego wnętrza. Chyba dlatego zaczęłam farbować włosy na blond i stroić się na słodką, ponętną lolitkę. O tak, to naprawdę działało, ta maskarada była super skuteczna. Ach, jakież to opinie o mnie krążyły! Stałam się pragnieniem najsilniejszych, najbardziej popularnych samców, lecz jakże ja nimi gardziłam, zresztą może nie tyle nimi samymi, co ich strategią życiową, ich bożkiem, ich fetyszem – siłą. Z drugiej strony moja „grupa docelowa” widząc słodką blondie mogła co najwyżej naśmiewać się do woli. Ale od czasu do czasu zdradzałam się ze swoim prawdziwym „ja” i wtedy dochodziło do naprawdę ciekawych sytuacji. Zdarzyło mi się zetknąć z wieloma profesorami, bibliotekarzami czy pisarzami, którzy widząc, że ta blondie, poza pięknym i ponętnym ciałkiem, ma jeszcze coś w głowie (prawdę mówiąc czasami wystarczało byle słówko zdradzające znajomość podstaw literatury), całkowicie zmieniali swoje nastawienie. Tyle że nie potrafiłam tego do końca wykorzystać. Mogłam czerpać od nich pełnymi garściami (płacąc w pewnym sensie swoją młodością i urodą), lecz brzydziłam się taką wymianą, taką oślizgłą symbiozą. To chyba właśnie jakaś moja choroba, ale czy to ma w ogóle jakąś nazwę? Uważałam, że do wszystkiego powinnam dojść sama i robienie użytku z własnej urody byłoby nie fair. Przez ten chorobliwy antypragmatyzm szybko zrywałam każdą znajomość, pozwalałam partnerowi, by nasycił się mną (zresztą w większości byli warci tego, mam naprawdę dobry gust) i nie dostawałam właściwie nic w zamian, znikałam zanim przychodziły profity. Potem czasami pojawiałam się znowu, wstyd mi było, że tak bezceremonialne znikałam, przepraszałam za to, padałam w jego ramiona i scenariusz się powtarzał. Nie wiem, myślę, że oni naprawdę mogli sobie pomyśleć, że jestem jakąś obłąkaną nimfomanką. Bo przecież prawie cała nasza relacja opierała się na tym, że im się oddawałam.

Po pewnym czasie zaczęłam dostrzegać, że rzeczywiście droga, którą kroczyłam, doprowadziła do powstania we mnie jakichś istotnych deficytów, jakichś braków. W sferze jakby duchowej, intelektualnej. No ale nie mogłam narzekać, przecież sama tak wybrałam.

I wtedy pojawił się Snah. Nie mam pojęcia dlaczego, ale od razu wiedziałam, że on jest moim lustrzanym odbiciem, do tego wszystko mnie w nim potwornie pociągało: zarówno każda jego słaba, jak i każda jego silna strona. Jego beztroska, jego tumiwisizm, a przy tym jakby zakłopotanie, zalęknienie. Pozornie niezbyt zachęcająca powierzchowność, a przy tym ciekawy, mądry, poszukujący umysł. Zjednał mnie wszystkim, zarówno tymi pozorami, jak i tymi istotnymi treściami. Teraz przychodziła dla niego godzina próby: czy będzie potrafił oprzeć się stereotypowemu myśleniu na mój temat? Czy nie będę dla niego głupawą lolitką, kolejną zaliczoną sztuką? Czy dostrzeże moje autentyczne piękno? Czy zada sobie trud, by odkryć, że i ja jestem spragniona doznań duchowych w sferze intelektu, piękna, literatury, sztuki? Czy uda mu się dojrzeć, czego naprawdę pragnę, co naprawdę kocham? Czy nie zmyli go zapach mego ciała, zapach perfum, smak mych ust, czy poza moimi krągłościami dostrzeże coś jeszcze?

Nie mogłam wyjść ze zdumienia, lecz Snah w dwustu procentach spełniał pokładane w nim przeze mnie nadzieje. Był ufny, czuły, ciepły, szczery, namiętny. Do tego najwyraźniej szczerze zakochany. Że był niewiarygodnie inteligentny i twórczy wiedziałam wcześniej. Przecierałam oczy ze zdumienia i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę: o ile Snah był najcudowniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam, o tyle warunki, w jakich znaleźliśmy się okazały się skrajnie niesprzyjające. Przez chwilę nawet pomyślałam, że wręcz wrogie, ale ugryzłam się w... no nie w język, bo to była tylko myśl, ugryzłam się w szarą komórkę. Przecież to niemożliwe, żeby całe otoczenie, w jakim znaleźliśmy się, robiło wszystko, żeby nasze zbliżenie nie udało się lub też było nieudane, kiepskie. Pochłonęłam, uwierzcie, setki książek, i nigdy nawet przez głowę mi nie przeszła najdrobniejsza choćby myśl, że mogłabym cierpieć na jakieś zaburzenia paranoidalne, lecz tego dnia wszystko było inaczej, zupełnie inaczej, cały świat jakby sprzysiągł się przeciwko nam. Zastanawiałam się nawet, że może ze szczęścia, z uniesienia, poprzestawiały mi się jakieś klepki, ale nie, wyglądało na to, że ze mną jest całkiem w porządku. Wyglądało na to, że ze światem jest coś jakby nie tak. Myślcie sobie o mnie, co chcecie, tak to odczuwałam wtedy.

 

* * *

 

Jednak widocznie wszystko, co tak nieprawdopodobnie cudowne, musi mieć swój fatalny koniec, gdyż okazało się, że sala, w której uwiliśmy nasze gniazdko, jest objęta Systemem i zupełnie bez ostrzeżenia wyrosła przed nami para belfrów, mężczyzna i kobieta. Byli niezwykle surowi i szorstcy, zwłaszcza dla niej. A gdy okazało się, że ja, w przeciwieństwie do niej, nie mam jeszcze osiemnastu lat (brakowało mi tygodnia), moja Wenus znalazła się pod pręgierzem ich potwornych oskarżeń. Zmieszali ją z błotem, zagrozili wyrzuceniem ze szkoły (właściwie to nawet uznali to za pewnik), straszyli poprawczakiem, kazali mi opuścić pomieszczenie, oddalić się i wrócić do swoich codziennych zajęć. Nie mogłem tego zrobić, nie chciałem, kochałem ją, znienawidziłaby mnie przecież, gdybym teraz tak po prostu sobie wyszedł, bo mnie o to grzecznie poproszono. Stałem jak słup, gapiłem się oniemiałem wzrokiem. Wtedy facet podszedł do mnie, dopiero teraz spostrzegłem jak bardzo jest wysoki i silny, i zaczął mnie wypychać z sali. Rzuciłem się na niego z pięściami, a gdy zobaczyłem, że nic nie wskóram, zacząłem gryźć i drapać. Wtedy dosłownie rzucił mnie na drzwi, osunąłem się na ziemię, powoli podszedł do mnie, otworzył drzwi, wypchnął mnie za próg i z powrotem zatrzasnął drzwi. Krew uderzyła mi do głowy, zacząłem jak wariat walić w drzwi i śpiewać na cały głos „Hello, I love you, won't you tell me your name?”, nie bacząc na to, że za publiczne używanie języka innego niż ojczysty oraz esperanto groziło bardzo surowe konsekwencje. Przestałem dopiero po jakiejś minucie, gdy ból dłoni był już nieznośny. Chwyciłem za klamkę, drzwi wcale nie były zamknięte, wszedłem i ku swemu zdumieniu ujrzałem puste pomieszczenie. Oni mogli zniknąć, myślałem, przecież pojawili się tylko jako zeskanowane postaci, a w rzeczywistości nie opuszczali swoich kapsuł, ale ona, ona przecież tu była naprawdę, nie mogła zniknąć, teleportacja była przecież niemożliwa, to nie był sen, to nie był film, technologii z filmu „Mucha” nikomu nie udało się nawet wstępnie zaprojektować, o wdrożeniu nie wspominając. Przez chwilę w szoku patrzyłem na pustą salę. Potem podszedłem do ławki, na której dokonywaliśmy naszych ostatnich miłosnych akrobacji, dotknąłem jej, jej skrawek, „nasz” skrawek, był ciągle ciepły, przez chwilę chłonąłem jeszcze to ciepło, nie mogłem odejść.

Rozejrzałem się wokół jeszcze raz. Byłem w tej sali sam, zupełnie sam. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że coś jest nie tak, że kątem oka widzę, że mój cień układa się na podłodze jakby nie tak, jak powinien. Omamy, masz już jakieś dziwne omamy, Snah, od nadmiaru wrażeń w głowie ci się przewraca, tłumaczyłem sobie. Moja dłoń ciągle dotykała tej ławki. Nie zachowuj się jak wariat, pouczałem siebie samego, wszystko, co możesz teraz zrobić, to wyjść stąd i wrócić na rozmowę z doktor Anną Zweistein. Czy powinienem powiadamiać jakieś służby o zniknięciu koleżanki? Chyba tak, opowiem o tym pani Annie, ona będzie wiedziała, co dalej z tym zrobić. Ta myśl dodała mi pewności siebie. Wreszcie podniosłem dłoń, oderwałem ją od tej ławki, tej „naszej” ławki. W tej chwili usłyszałem, lub też miałem wrażenie, że słyszę jakiś dziwny dźwięk, lecz nie przywiązywałem do tego jakiejś większej wagi, może zwolniłem nieco, obróciłem się, lecz nie zobaczyłem nic niepokojącego. Gdy byłem już przy drzwiach wyjściowych odniosłem wrażenie, że czuję jakiś dziwny zapach. „Dziwne”, pomyślałem i wyszedłem.

Kręciło mi się w głowie, lecz droga powrotna okazała się łatwa. Serce wypełnione miałem miłością do niej, ta miłość unosiła mnie, prowadziła mnie, dyktowała mi każdy krok. Niestety, miłość tę przykrywał niby cień, ogromny niepokój, ogromny lęk o nią, o tę ukochaną dziewczynę, której imienia nie znałem. Cała moja nadzieja była w pani Annie, ona na pewno pomoże mi, powiadomi odpowiednie służby, będzie doskonale wiedziała, jakie. Serce mocno mi kołatało, momentami traciłem dech, pełen niepokoju i rozpaczy, lecz wtedy pojawiała się nadzieja, Anna, udawało się zaczerpnąć nieco tlenu, i tak bez końca, niepokój, bezdech, nadzieja, tlen, niepokój... Mimo wszystko bez większych trudności dotarłem do moich towarzyszy, zarówno tych, którzy wciąż oczekiwali na swoją kolej (zostało ich tylko dwóch), jak i tych, którzy zakończywszy swoją rozmowę czuli potrzebę podzielenia się wrażeniami z resztą. Jakże banalni, jakże nijacy wydali mi się oni wszyscy w tym momencie.

- Patrzcie no, Snah! A gdzieżeś zostawił swoją Sarę?!

„Sara, a więc mój anioł ma na imię Sara. Moja najdroższa Sara. Gdzie jesteś, Saro?”, zapytywałem w rozpaczy sam siebie. Patrzyli na mnie dość uważni, zaciekawieni, rozbawieni, zaintrygowani.

- Nie wiem – wyjąkałem wreszcie.

Słysząc me słowa ryknęli dzikim śmiechem. „Debile, buractwo”, pomyślałem. Usiadłem. Wciąż zanosili się od śmiechu. Sięgnąłem po ciasteczko. Nadal trzymali się za brzuchy. Ugryzłem ciasteczko. To najwyraźniej popsuło ich dobry humor. To znaczy nie tyle to, że je ugryzłem, to ciastko, ile chyba fakt, że zupełnie nie zwracałem na nich uwagi, to znaczy na ich dziki rechot. Rzeczywiście, zwykle było tak, że informacja zwrotna przychodząca z otoczenia potrafiła całkowicie speszyć mnie, zbić mnie totalnie z tropu, jednak nie tym razem, nie dziś, dzisiaj jedyną odebraną informacją, jaką zdołałem wchłonąć, przyswoić, było jej imię. Sara.

Wtedy z gabinetu wyszła ona, pani Anna. Była wyraźnie zdziwiona, mocno zaskoczona, wszelkie śmiechy natychmiast ucichły. Podszedłem do niej. To było jak w transie. Nie myślałem o niczym. Dobrze wiedziałem, co czynić. Musiałem jej o tym powiedzieć. Wszyscy patrzyli na nas, ale nie przejmowałem się tym. Zwykle było tak, że takie liczne spojrzenia płoszyły mnie, peszyły, ale nie teraz, nie tym razem. Stanąłem przy niej, nawet za blisko, dużo za blisko, czuła wyraźnie, że przekraczam jakąś strefę intymności, ale ona instynktownie wiedziała, że mam teraz do tego prawo, że sytuacja mnie usprawiedliwia, jej spojrzenie było czujne, troskliwe, badawcze. Opowiedziałem jej o tym, że Sara nagle zniknęła. To znaczy oczywiście nie wszystko dokładnie, tylko to ostatnie zajście w tej fatalnej sali, w której się zamknęliśmy. Zresztą powiedziałem, że tylko rozmawialiśmy i że wtedy pojawili się oni, grozili jej, i tak dalej, i że potem Sara zniknęła, nie było jej już tam. Mówiłem spokojnie, chciałem wydać się jak najbardziej opanowany, wiarygodny. Gdy skończyłem, twarz pani Anny wyraźnie rozpogodziła się, wręcz rozpromieniła się.

- Nie przejmuj się tym, Snah. Twoja koleżanka, Sara, jest bezpieczna, nic jej nie grozi. Co prawda najprawdopodobniej nie dojdzie do mojej rozmowy z nią dzisiaj, ale poza tym, uwierz mi, wszystko jest w porządku i naprawdę nie powinieneś się tym niepokoić, takie sytuacje zdarzają się.

Och, jakże dodała mi wtedy otuchy. Wykonała jeszcze jakiś gest, jakiś niezwykle czuły gest, stosowny do tej sytuacji, dotknęła mnie, szyi czy policzka? Włosów? Przytuliła się lekko? Nie potrafię dokładnie opisać, co to było, jednak ukoiło to mój niepokój. Nie czułem w tej chwili jej erotyzmu, jedynie jej czułość, jej ciepło, niemalże matczyne, jej troskę, jej serdeczność, zrozumienie. Jakże byłem jej wdzięczny.

- Później powiem ci więcej odnośnie tej sytuacji, poczekasz cierpliwie, prawda, nie będziesz się niepotrzebnie denerwował? - była cudowna, jednak w ostatniej chwili, w sposób subtelny, dyskretny, całkowicie zmieniła kontekst, położyła dłoń na mej piersi, na mym torsie w sposób, który już nie był dla mnie ciepły, matczyny, opiekuńczy, lecz zabójczo erotyczny.

Zniknęła za drzwiami gabinetu, a moje ciało przebiegł dziwny dreszcz, wspomnienie jej dotyku, wspomnienie jej dłoni przesuwającej się płynnie po mym ciele. Dlaczego to zrobiła?

Wszystkie, dosłownie wszystkie zdarzenia tego dnia były zupełnie niesamowite, szalone, jakby wyjęte ze snu wariata, próbowałem uszczypnąć się mocno, żeby się obudzić, ale to nie działało, to najwyraźniej była jawa. Spędziłem tysiące takich samych, zwykłych, przewidywalnych dni, a właśnie dziś przytrafiły mi się tak niebywałe, tak piękne, a zarazem tak straszne przeżycia.

Usiadłem. Byłem kompletnie wyłączony, zresetowany, nie dostrzegałem otoczenia, choć docierały do mnie jakieś dźwięki, jakieś słowa, równocześnie nie słyszałem nic. Myślałem o Sarze. Co też mogło z nią się stać? Co oni z nią zrobili? Gdzie ją zabrali? Dlaczego pani doktor Anna była taka spokojna?

Nawet nie wiem jak, nie wiem kiedy znalazłem się wreszcie w jej gabinecie. Siedziałem przed nią na wygodnym krześle, ona była wprost przede mną w fotelu, za dużym masywnym biurkiem. Sara się nie pojawiła, ciekaw byłem bardzo od czego zacznie pani Zweistein, ale ona dobrze wiedziała, co chodzi mi po głowie.

- Snah, najpierw porozmawiamy o tobie, twoich wynikach, osiągnięciach, zainteresowaniach, a po tym wszystkim porozmawiamy o sprawie, która na pewno bardzo ciebie nurtuje, to znaczy o Sarze, dobrze?

Skinąłem głową. Byłem zmęczony. Jej głos był ciepły, serdeczny. Czułem, że dobrze mnie rozumie. Moje serce przepełniał smutek, chciałem być z Sarą, porozmawiać z nią, kochałem ją, ale ta chwila z doktor Zweistein była kojąca, przyjemna, skoro tak chciał los, miałem ochotę na rozmowę z nią, miałem ochotę wpatrywać się w jej piękne oczy.

Zauważyła, że jestem zmęczony, że trudno mi się skupić. Przy ścianie stała nieduża kanapa, Anna poprosiła mnie, żebym przesiadł się tam ze swego niewygodnego krzesła . Niewiele myśląc wstałem i zupełnie automatycznie przeniosłem się w tym kierunku. Anna przeniosła niewielki stolik ze szklanym blatem i ustawiła go obok mnie.

- Snah, pomożesz mi z tym fotelem? - zapytała.

To mnie wyrwało nieco z tego amoku, odrętwienia.

 

***

 

Był wyraźnie przybity, współczułam mu, zresztą było to bardzo nie po mojej myśli, cały scenariusz spotkania wywróciło to do góry nogami, musiałam wymyślić coś ad hoc, ale miałam wrażenie, że to przerasta mnie (nawet mnie!), w tej chwili czułam się zupełnie bezradna, żadne atuty, żadne manipulacje, mniejsze czy większe, nie miały na niego najmniejszego wpływu, w jego głowie była tylko ona, ta mała, głupia siksa, był w niej zadurzony po uszy, a miłość ta dodatkowo wzmocniona tym nagłym rozstaniem, tą rozpaczą, tęsknotą, współczuciem, Bóg jeden wie, czym jeszcze. Cóż ja biedna mogłam teraz zrobić? Uśmiechnąć się? Założyć nogę na nogę? Wypiąć pierś do przodu? Zapytać o jego zainteresowania? Przytulić? Nie, wszystko było bez sensu.

Usiadłam na przeciwko niego i przez dobrą chwilę siedzieliśmy tak w milczeniu. Spoglądałam na niego współczującym wzrokiem, pełnym empatii, pełnym niemego zrozumienia dla jego ogromnego cierpienia. Czułam, że docenia moją delikatność. Co pewien czas, podnosił swój spłoszony wzrok, nasze spojrzenia stykały się, po czym znów opuszczał głowę, ale za każdym kolejnym cyklem, za każdą iteracją czułam, że jestem mu coraz bliższa.

Wreszcie postanowiłam odezwać się. Zaczęłam cicho i powoli.

- Snah, rozumiem twój ból... Ta sytuacja, sytuacja, w której znaleźliście się z Sarą nie jest łatwa. Sara znalazła się z tobą w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie... To wspaniała dziewczyna, ale powinna była zachowywać się nieco rozsądniej... Ale wrócimy do tego tematu nieco później, dobrze, Snah? Chciałabym jednak, żeby nasza rozmowa podsumowująca dzisiejsze testy odbyła się zgodnie z harmonogramem, tak abym miała pełną dokumentację... To zresztą dla ciebie dość ważne, dobry wynik ogólny może otworzyć ci drogę do udanej kariery. Jak powiedziałam, o Sarze porozmawiamy później, dobrze?

Snah przez chwilę milczał, wreszcie podniósł głowę, spojrzał na mnie nic niewidzącym spojrzeniem, patrzył tak nic nie widząc przez moment, a wreszcie pokiwał nią twierdząco. Uśmiechnęłam się serdecznie, może nieco zbyt szeroko, zbyt serdecznie, ale ujrzałam, że mój uśmiech okazał się tym razem lekko zaraźliwy (dzięki ci, Boże, czyżbym odzyskała wpływ nad Snah?) i Snah również delikatnie uśmiechnął się.

Wstałam dość energicznie i, odzyskawszy nieco pewności siebie, z błyskiem w oku powiedziałam:

- Zrobię ci pyszną herbatę, a ty zastanów się, proszę, przez chwilę nad odpowiedzią na dwa pytania: dlaczego tak kochasz malarstwo i czy wiążesz z nim swoją przyszłość? A ja zaraz do Ciebie wrócę.

Promieniałam już energią i nie wahałam się użyć swego sexappealu, żeby wydobyć Snah z tego letargu. Czajnik stał niedaleko, ale nie o samą wodę, czajnik i herbatę tu chodziło. Musiałam przecież jakoś przywrócić go do życia, musiałam użyć jakichś dodatkowych substancji, które by go wzmocniły, postawiły na nogi, uczyniły zdolnym do użytku... Na szczęście miałam niedaleko podręczną apteczką pełną różnorakich (bardzo różnorakich!) specyfików i tylko rozważałam w myślach, których użyć i w jakiej dawce. Nie była to sprawa łatwa, musiałam też uwzględnić, jakie substancje już były w jego organizmie, a także rozpatrzyć wszelkie możliwe interakcje, a egzamin temu poświęcony składałam już całkiem dawno. Na szczęście w swoim zasięgu miałam komputer, do którego mogłam dyskretnie zerknąć... Biorąc pod uwagę na prawdę niewyraźny stan Snah zdecydowałam się na naprawdę hardkorową mieszankę specyfików...

- Wypij to proszę, herbata z cytryną postawi cię na nogi – powiedziałam delikatnie i ciepło nachylając się nad tym nadzwyczaj wrażliwym i jakże roztrzęsionym chłopcem – Ile słodzisz? - dodałam.

Pił chciwie, najwyraźniej zajścia tego dnia kosztowały go dużo, dużo energii. Na szczęście w szklance herbaty, którą wypił jednym haustem, energii był dostatek, dlatego nie proponowałam mu już nic więcej, po co miał mieć jakieś niestrawności, zgagi czy inne kłopoty? Gdzieś kiedyś wyczytałam, że niegdyś każda dama mająca służbę na francuskim dworze „brała przed objęciem obowiązków jedną, dwie, trzy lewatywy, tyle, ile było trzeba, aby przez cały dzień nie mieć żadnej przeszkody na służbie...” I w sumie o to w tym wszystkim chodziło...

 

Na szczęście poszłam po rozum do głowy i zapytałam Snah, czy posiada przy sobie, na swoim osobistym sprzęcie telekomunikacyjnym jakieś próbki własnych prac. Ku mej wielkiej radości powiedział, że niemal całą pamięć urządzenia zajmują wysokiej jakości reprodukcje jego prac, jego wprawek, jak to skromnie określił. To, w połączeniu z technologią, jaką dysponowałam w swoim gabinecie, bardzo ułatwiło zbliżenie naszych dusz i... ciał również. Znacznie zmniejszyłam oświetlenie pomieszczenia, wszystkie jego prace skopiowałam na swój komputer i na największą ze ścian rzuciłam pierwszą pracę Snah, po czym oddałam sterowanie prezentacją w jego ręce, tak by mógł przejść do porządku dziennego nad utworami, które uznawał za niezbyt udane, a skupić się na perełkach, które były dla niego dumą i chlubą, sławą i chwałą.

- Snah, to jest piękne... - powiedziałam, wręcz wyszeptałam w zachwycie, widząc przed sobą pierwszą pracę, która przedstawiała, hmm, nie byłam pewna... lecz nie miałam czasu ani zastanowić się, ani zapytać, gdyż oto Snah, dotychczas milczący, nagle, jak zahipnotyzowany zaczął w uniesieniu swój zadziwiający monolog:

„O, te rysunki świetliste, wyrastające jak pod obcą ręką, o, te przejrzyste kolory i cienie! Jakże często jeszcze dziś znajduję je w snach po tylu latach na dnie starych szuflad, lśniące i świeże jak poranek – wilgotne jeszcze pierwszą rosą dnia: figury, krajobrazy, twarze!”

Każdy kolejny obraz wywierał na mnie coraz silniejsze wrażenie. W swych komentarzach starałam się być możliwie najbardziej elokwentna i w jak najsubtelniejszy sposób przekazać Snah, że w moim przekonaniu obdarzony jest niewiarygodnym wprost talentem. Próbowałam czynić nawiązania do wszelkich znanych mi dzieł literatury i sztuki, by wzmocnić jego samoocenę. Na razie jednak wydawało się, że wszystkie moje wysiłki pozostają bezowocne, gdyż Snah zupełnie tym samym głosem kontynuował swój monolog:

„O, te błękity mrożące oddech zatchniniem strachu,o, te zielenie zieleńsze od zdziwienia, o, te preludia i świegoty kolorów dopiero przeczutych, dopiero próbujących się nazwać!”

Język naprawdę mi się rozwiązał dopiero, gdy na ścianie ujrzałam dość ciekawą plamę pastelowych barw... zaczęłam opowiadać o francuskich impresjonistach, o ekspresjonizmie i okazało się, że Snah potrafił tylko otworzyć szeroko oczy z pytającym wyrazem twarzy. To prawda, współcześnie wszyscy oni byli zaliczani do nurtu imperialistycznego i dla przeciętnego obywatela zapoznanie się z ich dorobkiem nie było rzeczą łatwą, oj, nie był to mainstream. Och, jakże cieszyłam się, że mogę zaimponować mu tą wiedzą i przekazać mu klucz do tego ogrodu pełnego bujnej roślinności... Czułam, że wreszcie udało mi się zbudować między nami więź, której już nic ani nikt nie będzie w stanie rozerwać, kiedy przypomniałam sobie o Sarze. Do diaska! Była niby drzazga pod paznokciem; takie nic, a jakże uprzykrzała mi życie. Starałam się trzeźwo oceniać sytuację i uznałam, że istnieje duże ryzyko tego, że próba zbliżenia się do Snah zakończy się totalnym fiaskiem: on ją wciąż bardzo kochał! To, że teraz czuł się ze mną świetnie, że się uśmiechał, że udało mi się do niemalże monstrualnych rozmiarów powiększyć jego własne ego, wcale nie oznaczało, że odniosę sukces. Wprost przeciwnie! Snah przekonany o własnej wartości, nigdy nie pozwoli sobie podeptać prawdziwej miłości. Będzie czuł się jej wielkim strażnikiem. Pewnie nawet w tej właśnie chwili wyobraża sobie siebie jako człowieka sukcesu, wielkiego artystę otoczonego wianuszkiem pochlebców, który całe swe serce oddał swej kobiecie, Sarze, z którą wspólnie sukces ten osiągnął, jej ofiarował, właśnie jej złożył w hołdzie. Jej i ich dzieciom.

Zamyśliłam się przez chwilę i uświadomiłam sobie, że moja twarz mogła przybrać niezbyt miły wyraz. Szybko skorygowałam ten błąd, uśmiechnęłam się ciepło i założyłam nogę na nogę. W duchu już wiedziałam, że jedyną moją szansą jest przekonać Snah, że z Sarą nigdy więcej już się nie zobaczy. Tak, on był zbyt czysty, zbyt szczery, zbyt ufny, żeby ulec mi w sytuacji, gdy wszystkie jego zmysły pochłonięte są miłością do Sary. Tylko silny cios w jego niewinną głowę mógł sprawić, żebym miała dzisiaj u niego jeszcze jakiekolwiek szanse, cóż za nieprawdopodobny paradoks... Kiedy już, oczywiście z silnymi oporami, wyznam mu tę potwornie bolesną prawdę, nie pozostanie mi nic innego jak pochylić się nad jego nadludzkim cierpieniem i ukoić je. Będę delikatna, tak, będę potrafiła być na tyle subtelna, żeby w żadnym momencie nie zranić jego uczuć, a równocześnie zjednać go sobie swą empatią, swym dobrym sercem. Jest młody, niewinny, nie będzie świadom, przez myśl mu nawet nie przejdzie, że jest obiektem manipulacji, zresztą niby jaki miałabym mieć interes w tym, żeby go zdobyć? Ba, jakież ryzyko będę na siebie brała wdając się w kontakt ze swoim uczniem! On będzie to wiedział, będzie potrafił docenić całą moją dobroć, całe to moje wręcz masochistyczne poświęcenie, tak, muszę przekonać go, że kocham go, że kocham z całego serca i żadne ryzyko, żadne prawo, żadne konwenanse nie odwiodą mnie od tego, by nieść mu ukojenie w tych jakże bolesnych chwilach.

Zatem ogólną strategię miałam już gotową, obawiałam się jednak o taktykę, o detale, o timing...

- Snah, przepraszam, że wejdę ci w słowo... - chłopak, obsypany gradem pochwał, komplementów, wyniesiony przeze mnie niemal do miana bóstwa, rozgadał się w sposób niemiłosierny – muszę powiedzieć, że wypełniłam już niemal cały formularz twojej oceny dzisiejszego spotkania ze mną. Pewnie nie będziesz zdziwiony – mówiłam z pewną nonszalancją – że utrzymałeś swą pierwszą pozycję, a nawet znacznie powiększyłeś swoją przewagę punktową nad następnymi osobami... Przed tobą świetna kariera, będziesz mógł wybrać dowolne studia, jakie tylko sobie wymarzysz, zostaniesz przyjęty bez egzaminów, urzędy państwowe zaoferują ci intratne posady... Och, tak chciałabym, żeby to było wszystko, co mam ci dziś do zakomunikowania... Jednak życie nie jest tak proste... pewnie chciałbyś, żebym opowiedziała ci o sytuacji Sary... niestety, znalazła się ona przez swą lekkomyślność, wręcz głupotę, w bardzo, a to bardzo trudnym położeniu... to dobra, mądra, inteligentna, wspaniała dziewczyna, ale tym bardziej dziwi, że mogła zachować się tak nieodpowiedzialnie, że w tak ostentacyjny sposób zlekceważyła bieżący stan prawny i weszła w intymny kontakt z osobą niepełnoletnią, jaką w świetle obowiązującego prawa jesteś właśnie ty, Snah.

Jego dobry nastrój natychmiast znikł jak bańka mydlana, jednak według moich szacunków żadne poważne załamanie nastroju już mu nie groziło – to, co zawarte było w herbacie, którą wypił, zaczynało już działać, jedne składniki szybciej, inne wolniej, ale wiedziałam, że cały czas je wchłania, że staje się niemalże supermanem, że jeśli dojdzie do naszego zbliżenia, to on nie da mi spokoju aż do samego rana...

- Co jej grozi? Kiedy będę mógł się z nią zobaczyć?

- Obawiam się, że nieprędko. Wieloletni poprawczak i więzienie – oto jej przeznaczenie. Bardzo, bardzo zbłądziła... - przerwałam, bo ujrzałam na jego twarzy łzy. Czyżby to był ten moment? Powoli wstałam, rozważając w myślach, czy to już teraz powinnam do niego podejść, czy już teraz powinnam usiąść na jego kolanach?

Ale Snah również wstał.

- Czy jest pani tego pewna? - zapytał głośno, ostro, w rozpaczy.

- Snah, usiądź proszę, uspokój się – położyłam mu dłoń na ramieniu. „Czyżbym przesadziła z dawką testosteronu?”, pomyślałam. - Jeśli chcesz, jeśli tak ci zależy, spróbuję skontaktować się w tej sprawie z szefem ochrony uniwersytetu.

Snah usiadł. Odeszłam na stronę, podniosłam słuchawkę telefonu, wystukałam numer.

- Poproszę z szefem zmiany, to bardzo ważne, tak, bardzo, bardzo pilne. Doktor Anna Zweistein z tej strony.

Przez dobrą chwilę trwała cisza. Usłyszałam, że dzwoni telefon Snah, wydał się zakłopotany, ale pokiwałam głową, dając mu do zrozumienia, że może swobodnie porozmawiać.

- Jeszcze jestem w szkole, mamo – usłyszałam. - Dobrze, postaram się być jak najszybciej. Też cię kocham. Do zobaczenia.

- Snah, czy chcesz porozmawiać z Sarą? - zapytałam.

W ułamku sekundy był przy telefonie. „... wypuszczą cię, ach, to cudownie, jak się cieszę... już niedługo będziesz w domu? Podaj mi, proszę, adres, odwiedzę cię. Mogę? ...ach, tak się cieszę. Do zobaczenia! Zaraz będę u ciebie! Kocham cię! Tak bardzo, tak bardzo kocham cię!”

- Pani doktor, muszę iść, Sara na mnie czeka.

- Snah, bądź, proszę, rozsądny. Po pierwsze, jeszcze nie zakończyliśmy naszej rozmowy, formularz twojej oceny nie jest jeszcze całkiem gotowy i nie jest podpisany. Po drugie, Sara jest wciąż jeszcze w rękach policji, zanim dotrze do domu upłynie jeszcze sporo czasu.

- Ale oni odwiozą ją prosto do domu, taki obowiązek na nich ciąży.

Już był przy drzwiach.

- Snah, proszę cię, nie bądź głuptasem, przecież dziesięć minut cię nie zbawi, dokończ rozmowę i pojedziesz do Sary.

- Przepraszam panią najmocniej, proszę mi wybaczyć, ja naprawdę muszę już iść.

Otworzył drzwi.

- Czekam na Ciebie tutaj do godziny 23:00 – powiedziałam głośno i stanowczo. - Robię to tylko z sympatii dla ciebie. Jeśli do tego czasu nie stawisz się, otrzymasz zero punktów za dzisiejsze egzaminy. Twoja sytuacja życiowa będzie bardzo, bardzo trudna...

Usłyszałam jeszcze tylko „Do widzenia!” i trzask drzwi. Co tu dużo mówić, aż takich komplikacji nie spodziewałam się.

 

***

 

Zjechałem windą do podziemi uniwersytetu, przeszedłem parę kroków jasno oświetlonym korytarzem z metalicznie połyskującymi ścianami i po chwili znalazłem się na peronie stacji Uniwersytet. Mój pociąg przyjechał po chwili. Sarah mieszkała w mojej miejscowości na sąsiednim osiedlu, aż dziw bierze, że los nas wcześniej ze sobą nie zetknął. Pociąg wyjechał z tunelu i mknął wśród soczystej zieleni, wśród promieni zachodzącego słońca, było przepięknie. Opisałbym to Wam szczegółowo, lecz, po pierwsze, niezbyt lubię pedantyczne opisy przyrody albo kształtu guzików u marynarki nieraz spotykane w literaturze (następnym razem będę musiał wybrać jakąś inną formę przekazu – czyżby czas na gustowny dramacik?), a po drugie, ten mój dziwny stan ducha wówczas nie pozwalał mi na uchwycenie wszystkich detali, pozostało mi dziś tylko ogólne wrażenie, że było wtedy przepięknie, przecudnie, lecz nad tym wszystkim, niby ogromny cień, wisiał niepokój, wielki niepokój o Sarę. Zresztą moja mama zawsze powtarzała (bodajże za...), że literatura, jak każda prawdziwa kobieta, powinna uwodzić, a kogo dałoby się uwieść kształtem i połyskiem guzików, chyba tylko skończonych idiotów, no ale to nie mój target, dla mnie istnieje i zawsze istnieć będzie tylko Sarah.

Na domiar złego w chwili gdy pociąg wjeżdżał na peron dostałem od niej informację, że jej powrót opóźnia się i że na razie nie możemy się zobaczyć, że mają jakieś kłopoty z helikopterem, żebym zaczekał. Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. W pobliżu był klub, do którego nigdy nie zachodziłem, byłem na to zbyt nieśmiały, dzisiaj jednak wydał mi się miejscem kuszącym. Zrobiłem parę kroków w tym kierunku, ale szybko oprzytomniałem: w tym klubie, zresztą jak w większości klubów w naszym państwie, obowiązywała ścisła selekcja, wpuszczane były tylko te jednostki, które wydawały się selekcjonerowi godne przestąpienia progów lokalu. Jakim kryterium posługiwał się ów pan naszego losu? Tajemnicą poliszynela był ten ze wszech miar przykry fakt, że zaszczytu tego dostąpić mogli tylko ci, którzy w sposób możliwie najbardziej wyrazisty demonstrowali swoją transpłciowość. A na żadną błazenadę ochoty nie miałem. Może jestem konserwatywny, czy coś, ale łączenie tego co męskie i żeńskie w jednej istocie silnie kłóci się z moim poczuciem estetyki. Jak facet, to facet, jak kobieta, to kobieta, nie chcę udawać, że podoba mi coś pośredniego, tylko dlatego, że wszyscy tak uważają albo przynajmniej udają, że tak uważają.

Rad nierad obróciłem się na pięcie i wróciłem do domu. Po dniu pełnym tak różnorodnych, tak ekstremalnych wrażeń nie miałem wątpliwości, że moim przeznaczeniem jest wizyta w łazience, tym razem nie potrzebowałem dodatkowej zachęty. Gdy wyszedłem wciąż nie było wiadomości od Sary o jej powrocie. Zmierzałem do swego pokoju, gdy usłyszałem głos matki:

- Snah, kolacja!

Siedzieliśmy wszyscy przy kuchennym stole. Było jakoś dziwnie, inaczej niż zwykle.

- Zjedz to, Snah, kochanie – mama była taka czuła, ucałowała mnie nawet w czoło.

- Jak było w szkole, jak testy? - zapytał tata.

- Eee... - to pytanie zbiło mnie mocno z tropu. Kątem oka spostrzegłem, że mama lekko przestawia kubki, tak by wyraźnie widać było, który jest mój, a który taty, jednak, rzecz jasna, nie przywiązywałem większej wagi do takich detali, zresztą mama zawsze lubiła porządek. - Egzamin... - udawałem, że przeżuwam większy kęs, jednak prawdę powiedziawszy nie wiedziałem, z której strony podejść do tego tematu, przecież egzamin wypadł świetnie, ale jakby nie do końca...

- Dobrze, mam dobre wyniki, tyle że teraz muszę jeszcze pójść na drugą część, zaraz wychodzę – ależ byłem z siebie zadowolony, wybrnąłem bez kłamstwa, no prawie, i zaraz będę mógł zobaczyć się z Sarą, przecież nie mogłem o niej powiedzieć, to byłoby dla nich zupełnie niedorzeczne.

Mama spojrzała na zegarek.

- Ależ kochanie... Kto prowadzi ten egzamin? - jej ton był dziwnie poufały.

- Eee, doktor Zweistein... - chciałem kontynuować, ale przerwał mi tata:

- To niezwykle zdolna, choć bardzo jeszcze młoda pracownica mojego wydziału... - poinformował tata - Ale nie słyszałem, żeby było w zwyczaju o tej porze prowadzić kolejną część egzaminu... to jakieś novum, dziwne...

- Kochanie, wygląda na to, że pani Zweistein zadurzyła się w naszym kochanym Snah... - mama puszczała oko.

- Ależ mamo – byłem bardzo poważny i stanowczy – Pani Zweistein chce osobiście porozmawiać z pięcioma osobami, które uzyskały najlepsze wyniki z testów.

- Synu! - tata zdumiał się nie na żarty. Aż wstał, wyciągnął do mnie rękę, więc ja też wstałem i podałem mu swą dłoń – nie mogłeś sprawić mi większej radości w tym dniu. A ja już myślałem, że masz w głowie tylko to malarstwo, a ty jesteś... człowiekiem oświecenia, jak mogłem nie dostrzec w tobie tych talentów, prawda, za dużo obowiązków wziąłem na siebie, zaniedbywałem cię, przebacz mi, proszę, taka jest cena sławy, cena spełnienia w życiu zawodowym, jak ja mogłem być tak ślepy...

Wstał i wziął mnie w ramiona. W jego oczach widziałem łzy.

Przez chwilę w kuchni panowała zupełna cisza, nawet przestałem przeżuwać. Wreszcie odezwała się mama.

- Ależ synku, nie możesz tak pokazać się na drugiej części egzaminu!

- Mamo, przecież zawsze tak się ubieram – odparłem nieco zbyt szorstko, zbyt arogancko.

- Snah, słuchaj matki. Ona chce twego dobra. Jeśli będzie taka potrzeba, zajrzyjcie do mojej szafy, może tam znajdziecie coś w sam raz.

Rad nierad dałem się przebrać za pajaca. Byle tylko szybciej do Sary, tym bardziej, że dała mi sygnał, że jest już w domu. Pofrunąłem do niej jak na skrzydłach, choć dziwiłem się, że wciąż dławiły mnie niesamowite wyrzuty sumienia, że nie byłem całkiem szczery wobec rodziców, w gruncie rzeczy bezczelnie skłamałem, pierwszy raz w życiu, choć zawsze stałem na straży prawdy i uczciwości, nawet wtedy, gdy sprzedawaliśmy naszą starą, zużytą kapsułę, która przegrzewała się mniej więcej po trzech godzinach aktywności. Efekt był zaiste zadziwiający, bo cała „wirtualna” rzeczywistość nagle znikała, zostawało się zupełnie samemu, co, w zależności od prowadzonej właśnie aktywności, było doznaniem naprawdę ekstremalnym. Jednak mama uparła się, by nic nie mówić nabywcy o tej ukrytej wadzie, przekonywała mnie usilnie, że tak właśnie trzeba, ale nie ugiąłem się wtedy, kłamstwo było wtedy dla mnie zbyt niskie, zbyt haniebne... Ale łatwo mi tak mówić, w końcu to nie ja zarabiałem na życie, dostawałem pod nos śniadanie, obiad, kolację i jeszcze próbowałem udowadniać swoją moralną wyższość...

Sarah oczy miała szkliste, podkrążone.

Sarah, najdroższa, nie chciałem, żebyś miała przeze mnie kłopoty, tak bardzo cię kocham. - padliśmy sobie w objęcia na progu jej domu.

Rodzice pracują na popołudniową zmianę, jestem sama w domu, ale oni już powiadomili moją matkę, pewnie będzie tu lada chwila – powiedziała, tuląc się do mnie czule.

Spojrzałem na nią pytająco.

Wejdź, proszę – powiedziała. - I ja cię kocham. Będziesz musiał schować się w szafie jak wróci mama.

Było mi zupełnie wszystko jedno, gdzie będę musiał się schować. Moja miłość do Sary była zupełna, bezwarunkowa, pełna. Byłem cały dla niej, nic nie chciałem dla siebie, byłem gotów poświęcić dla niej swe życie. Opowiedziała mi krótko, co się dalej stało.

Ten facet w tej sali rozciągnął niewidzialną kurtynę – nowoczesny rodzaj materii, która de facto jest ekranem telewizyjnym, który transmituje wciąż ten sam obraz, no, prawie ten sam, gdyż zależy on od kąta patrzenia.

Widziałem zatem skraj sali bez osób, które w nim się znalazły. Wymierzyłem sobie silne uderzenie otwartą dłonią w środek czoła.

Jak mogłem na to nie wpaść... Widziałem, że mój cień zachowuje się jakoś dziwnie... tak jakby urwało mi głowę...

Tak – powiedziała Sarah – transmitowany obraz nie uwzględnia żadnych cieni, żadnych chwilowych zmian na niego wpływających. - Ten gostek wykręcił mi ręce, a drugą rękę zacisnął na moich ustach, podczas gdy ta wstrętna baba schwyciła moje nogi, tak że właściwie byłam zupełnie bezbronna, bez ruchu... - tu zawahała się i zamilkła na moment.

Chodźmy do mojego pokoju – poprosiła.

Co oni od ciebie chcieli? Co ci grozi? - zapytałem, gdy szliśmy.

To jakaś dziwna sprawa... Czuję się, jakbym miała odpowiadać za grzechy całego świata... Chodzi o to, że jestem nieco starsza od ciebie, a ty nie masz jeszcze pełnych osiemnastu lat...

Ale co oni mówili?

Że będę wyrzucona ze szkoły, tzn. w najlepszym razie, bo równie dobrze grozi mi poprawczak za uwiedzenie nieletniego.

Poczułem jej wargi na swych ustach. Ucałowałem ją, tak czule, jak tylko potrafiłem. No i zaczęło się... Ale, rzecz dziwna, tym razem nie byłem już bogiem seksu, byłem kompletnym impotentem, byłem jak lesbijka, która czule przywiera do ciała innej dziewczyny. Byłem zupełnie zdruzgotany w swej męskości, ale Sarah zupełnie nie zwracała na to uwagi.

Uspokój się, głuptasie, czy ty wiesz jak mi jest teraz z tobą dobrze? Aaa, czy ty wiesz jakie to przyjemne...

Owszem, TO było niesamowicie przyjemne, ale czułem się jak jakaś atrapa człowieka, atrapa mężczyzny, byłem bliski orgazmu i zarazem chciało mi się płakać.

- Wyluzuj, najdroższy – Sarah czuła, że bardzo przeżywam swą niemoc – to naprawdę nie ma znaczenia, kocham cię, uwierz mi, kocham cię.

I w ten sposób, wtuleni w siebie w najczulszym uścisku, dosięgliśmy kresu rozkoszy, a w przyciemnionym pokoju rozbłysły wszystkie światła, lecz tym razem nie było to światło miłości. Do pokoju wkroczyło pięciu nienagannie ubranych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i w nonszalancki sposób okazali swe odznaki. A może tylko zdawało mi się, że wkroczyli, w każdym razie kopnięte drzwi otwarły się.

Nie wykorzystała pani swojej szansy. Proszę się ubrać, jest pani aresztowana. - Sarah mrużyła oczy nieprzywykłe do jaskrawego światła. Była wyraźnie zdziwiona, jej twarz wyrażała mieszaninę przestrachu, zażenowania, oburzenia, zdumienia. Usłyszałem z jej ust ciche, stłumione „ale przecież...”

Ale przecież ona nic złego nie zrobiła, zostawcie ją w spokoju – prawie krzyknąłem i zerwałem się na równe nogi i osłoniłem obnażoną Sarę przed ich wścibskim wzrokiem. - Przecież wszyscy tak robią, zresztą nawet państwo organizuje miejsca odosobnienia, by każda kochająca się para mogła, w całkowitej intymności, być ze sobą. Co złego zrobiliśmy?!

Ty, młodzieńcze – z niejaką pogardą w głosie odezwał się jeden z nieproszonych gości – nic. Jednakże to oto dziewczę z premedytacją pogwałciło artykuł 448 kodeksu mówiący o kontaktach pełnoletnich z osobami nieletnimi, to niebezpieczna recydywistka, musi zostać poddana wieloletniej izolacji...

Jaki artykuł?! - dopytywałem się – przecież jestem dorosły, ona nikogo nie skrzywdziła, kochamy się...

Przykro mi, takie jest prawo, wszyscy musimy się do niego dostosować – tym razem głos był stanowczy, nie znoszący sprzeciwu. - Opuść teraz pomieszczenie, zwrócimy się do ciebie, gdy będą nam potrzebne twoje zeznania.

Rozstąpili się wskazując mi drzwi. Za mną wciąż leżała roznegliżowana Sarah, która cały czas czyniła dyskretne wysiłki, aby się ogarnąć.

Nie wyjdę stąd, nie zostawię Sary, zrozumcie, nie mogę.

Młody, ty jakiś egzamin zaległy dokończyć musisz, zdaje się, no nie?

Szeroko otworzyłem oczy, ale tylko na chwilę, nie dałem się zbić z tropu, choć nawet Sarah spojrzała na mnie zaskoczona.

Nie twoja rzecz! – zrewanżowałem się kierując zaciekły wzrok w jego kierunku. - Sary samej nie zostawię, tego możecie być pewni!

Kilkanaście sekund później znalazłem się na chodniku przed domem Sary. Cóż, jednak mieli nade mną wyraźną przewagę fizyczną... Nieopodal już czekał helikopter, do którego, po paru minutach sprowadzili Sarę i odlecieli.

Jeszcze długą chwilę stałem jak ogłuszony, jak w amoku, gdy w pobliżu pojawiła się para ludzi w średnim wieku.

Czego tutaj szukasz, łobuzie? - usłyszałem. - A uciekaj stąd w tej chwili!

Gdy niespiesznym krokiem oddalałem się, dobiegły do mnie jeszcze odgłosy rozmowy:

Popatrz, kochanie, zupełnie ciemno. Czyżby Sarah jeszcze nie wróciła? Niemożliwe...

 

***

 

Cóż miałem ze sobą robić? Po kilku minutach siedziałem już w wagonie szybkiej kolejki (kto uwierzy, że przez czystą literówkę najpierw napisałem „w WAGINIE szybkiej kolejki”; czy ktoś słyszał o Freudowskich literówkach?!)

Za oknem było już zupełnie ciemno. Jak na złość po chwili całkiem ciemno zrobiło się w całym moim składzie, który wciąż z impetem mknął przez afrykańskie pustkowie. Zmrużyłem oczy. „Do stacji Uniwersytet jeszcze tylko jakieś siedem minut”, pomyślałem. Nagle za moimi powiekami pojaśniało. „Czyżby księżyc?”, pomyślałem. Otworzyłem oczy i uświadomiłem sobie, że to nie księżyc, lecz moje spodnie świecą. Dokładniej – moja kieszeń. Wziąłem do ręki swój telefon osobisty. Na nim – wiadomość.

„Idioto”, czytałem, „zapomnij o mnie na zawsze, to był tylko taki dziwny zbieg okoliczności, że musiałam być z tobą. Taka praca... Praca jak każda inna. To był taki dodatkowy teścik, w każdym razie zdałeś na piątkę, debilu. Sarah. (Zresztą tak naprawdę nie jestem Sarah, ale dla ciebie mogę być, moich kolegów ze służb specjalnych już poznałeś. Więc jeśli znasz dowcip o wujku Staszku, to sp...)”.

Zwymiotowałem. Nawet za bardzo nie wiedziałem, kiedy, nie za bardzo wiedziałem, czym. Aha, to kolacja, którą zrobiła mi mama. Treść wylądowała na pustym siedzeniu przede mną, zresztą i tak prawie nic nie widziałem, tylko słabe światło tunelu oświetlało wnętrze. Byłem mokry, to były łzy. Wstałem, po chwili znalazłem się przy drzwiach kolejki, przez moment mocowałem się z nimi. „Debilu”, mówiłem do siebie, „żyjesz jeszcze tylko dlatego, że jesteś za słaby, za delikatne masz ramiona, żeby skrócić sobie mękę”. Na próżno szarpałem się, zresztą może to nie moja słabość, może to awaria kolejki spowodowana brakiem zasilania? Może z moim honorem wszystko jest jak należy, może to po prostu kłopoty techniczne?

Pociąg wyhamował na stacji. Przywarłem do ściany, siła bezwładności była porażająca. Drzwi się otwarły, wysiadłem. Stanąłem zaraz za linią bezpieczeństwa, czekałem aż ruszy, żeby móc się rzucić pod jego koła. Decyzja była nieodwołalna, powzięta raz na zawsze, świat nie był miejscem, które chciałem dłużej zaszczycać swoją obecnością.

Koła zaczęły się obracać, a ja stałem jak ten słup. „Ostatni tchórzu, idioto, debilu, palancie, chcesz te najgorsze katusze cierpieć do kresu swoich dni? Zachowałeś swe marne życie tylko przez swą słabość i tchórzostwo, jesteś zerem, zerem, żadna kobieta na ciebie nie spojrzy, chyba że jest agentem służb specjalnych i płacą jej za to grubą forsę.”

„Zabić się, zabić się, zabić się, raz na zawsze”, myślałem. Spojrzałem na zegarek. Była 22:36. To był ostatni dzwonek, żeby dokończyć egzamin u doktor Zweistein. Przecież nic nie ryzykowałem. Skończyć ze sobą zawsze zdążę.

 

***

Zapukałem nieśmiało, a nie doczekawszy się odzewu spróbowałem otworzyć drzwi. Wszedłem do słabo oświetlonego pomieszczenia, z głośników sączyła się delikatna muzyka, blues albo jazz, nie byłem w sumie pewien. Wreszcie ujrzałem ją, nie miała już na sobie marynarki, w swej obcisłej bluzeczce i kusej spódniczce siedziała na kanapie ściskając w dłoni szklankę. Zdawało mi się, że widziałem łzy w jej oczach. Wreszcie ocknęła się.

Snah? To ty? Zupełnie się już ciebie nie spodziewałam. Dobrze, że jesteś, tak się cieszę – powiedziała szczerze, ale spokojnie, bez nadmiernego entuzjazmu. - Zrobię ci drinka – dodała wstając.

Nie próbowała ukrywać, że jest lekko pijana. Stałem wciąż w pobliżu drzwi wejściowych i przyglądałem się, jak jej gibkie ciało schyla się, by przejrzeć zawartość lodówki i wyciągnąć odpowiednie pojemniki. Dodawała lodu do jakiejś diabelskiej mieszanki, którą przygotowywała w dwóch egzemplarzach, jej ciało falowało w rytm łagodnej muzyki, gdy spostrzegła, że ja wciąż stoję jak słup przy drzwiach.

Snah, proszę cię, usiądź, poczuj się jak u siebie w domu.

Powoli przemieściłem się w kierunku stolika i kanapy. Wciąż uważnie, choć dyskretnie starałem się obserwować jej podrygujące ciało. Dopiero gdy usiadłem, uświadomiłem sobie jak diabelnie jestem zmęczony. Przymknąłem powieki. Nie próbowałem nikogo ani niczego udawać. Nie odzywałem się ani słowem. Choć, przyznam, było bardzo przyjemnie, to nikłe oświetlenie w połączeniu z bardzo nastrojową muzyką, działało nie tylko usypiająco, ale też bardzo kojąco.

Możliwe, że na chwilę zasnąłem, ale gdy otworzyłem oczy, Anna stała już nade mną z dużymi szklankami w dłoniach. Odruchowo wyciągnąłem dłoń i po chwili zatopiłem usta w chłodnej, orzeźwiającej cieczy. Anna siedziała koło mnie i nie mniej chciwie opróżniała zawartość swojej szklanki.

To cię postawi na nogi – powiedziała ciepło, z subtelnym, prawie matczynym uśmiechem.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Myśli kłębiły mi się w głowie. Wreszcie nie wytrzymałem.

Pani doktor – zacząłem z podniesionym nieco głosem, wyciągając w jej stronę swój telefon – ona mi napisała coś strasznego, niech pani zobaczy. Ale dlaczego tak mnie obrażała, skoro jest ze służb specjalnych?! Coś tu nie gra, coś nie pasuje...

Cofnęła ręce, wcale jej nie interesowało, co zawierał mój telefon.

Tak wiem, Snah. Też uważam, że to nieludzkie, wstyd mi, że w tym, w pewnym sensie, sama uczestniczę – spuściła wzrok i wzięła głęboki oddech, podczas gdy ja wpatrywałem się w nią z szeroko otwartymi, nic nie rozumiejącymi oczami.

Wiesz – kontynuowała – to są naprawdę kompleksowe testy... Nie będę zdradzać ci wszystkich szczegółów, w każdym razie chodzi także o sprawdzenie zdrowia psychicznego, stabilności emocjonalnej osoby wchodzącej w dorosłe życie...

Zrobiła krótką pauzę.

Osobiście nigdy nie pochwalałam tego procederu, naprawdę nie wiem, co powiedzieć, głupio mi, wstyd mi teraz przed tobą, bo wiem, jak delikatnym, jak wspaniałym, jak wrażliwym jesteś chłopcem i jak ciężko to wszystko przeżyłeś. Inni nie są tacy, biorą, co im dadzą i szukają następnych łupów, jak to ujął niegdyś poeta „brak talentu nadrabiają brakiem kręgosłupa”, takim łatwiej w życiu, nie mają dylematów moralnych, nie cierpią, nie płaczą...

Zrobiła kolejną pauzę, po czym podniosła się z miejsca podeszła do swego biurka i wzięła z niego cieniutki, zdobnie oprawiony dokument.

Cóż, jedyną pociechą może być dla ciebie tylko to – zaczęła innym już, znacznie silniejszym głosem - że to już naprawdę definitywny koniec testów, oto twoja karta wyników, zresztą za chwilę wszystko wyślę ci na twój telefon osobisty. Gratuluję ci z całego serca, osiągnąłeś niesamowity, niewiarygodny wynik.

Po chwili dodała już ciszej:

Przykro mi tylko, że okupiłeś to tak wysoką ceną, tak ogromnym cierpieniem...

Przez cały czas milczałem, zamurowało mnie kompletnie, a myśli nie przestawały się kłębić w głowie.

Snah, chciałam zaproponować ci – powiedziała jakby lekko zakłopotana - jako mojemu najlepszemu egzaminowanemu, żebyśmy wspólnie wypili wino na twoją część. Zresztą wiesz, jak bliski mi jesteś, jak wiele nas łączy, jeśli chodzi o wrażliwość artystyczną, wiesz, jak bardzo cię lubię.

Moje spodnie znowu zaświeciły. To był wynik egzaminów w formie elektronicznej.

Abyś odnosił same sukcesy! - nalewała wino, a ja wciąż nie odzywałem się, siedziałem jak słup soli, choć miałem wrażenie, że powoli rozjaśnia mi się umysł, poczułem się rozluźniony i mile połechtany perspektywą wspólnych chwil przy winie z tą piękną kobietą. Uśmiechnąłem się.

Widząc mój uśmiech doktor Zweistein cała wprost rozpromieniała. Obdarzyła mnie najpiękniejszym uśmiechem i najpiękniejszym spojrzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem. To było tak zaraźliwe, że po chwili, gdy już trzymałem w dłoni kieliszek wina, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem świata patrząc na jej uśmiech, jej iskrzące oczy i zerkając możliwie dyskretnie na jej bajeczne kształty.

Sarah już dla mnie nie istniała.

 

***

 

Przyznam, że nie wiedziałam do końca, jak byłoby najlepiej rozegrać ten wieczór. Właściwie to nie ulegało wątpliwości, że w zaistniałej sytuacji Snah nie mógł się mi wywinąć. O co więc teraz grałam, skoro i tak był mój? Czy zależało mi na jego opinii, miłości, o tym, co sobie o mnie pomyśli? Czy był sens udawać wrażliwą, delikatną, subtelną panienkę? Z drugiej strony, myślałam sobie, Snah wcale nie pomyśli sobie o mnie źle tylko dlatego, że zapragnę zbliżenia z nim. O nie, nie jest na tyle skołtuniony, żeby słabość ciała w jakikolwiek sposób łączyć ze słabością ducha, z nizinami charakteru. Na pewno nie pomyśli sobie o mnie źle tylko dlatego, że zapragnę seksu z nim. I nie zamknie to drogi (a wprost przeciwnie) do długoterminowej relacji.

 

***

 

Młode dziewczę, które tego wieczoru wprowadzono mi do gabinetu nie pachniało zbyt świeżo, choć wyglądało całkiem ponętnie. Bardzo ponętnie. Mimo tej okropnej białej piżamy, którą miało na sobie. Musiało mieć na sobie.

 

***

 

Jeszcze tego samego wieczora siedziałam przed dziwnym dziadkiem z siwą bródką, nazywał się Tinker, czy jakoś tak. Wcześniej zabrano mi wszystkie przedmioty osobiste i odziano w dziwną, niepraktyczną białą piżamę. Przyglądał mi się uważnie z delikatnym uśmieszkiem. Chyba nieco wyższościowym, a może tylko zdawało mi się?

 

***

 

Laseczka była rzeczywiście całkiem niczego sobie. Nieprawdopodobnie uległa. Dałaby ze sobą zrobić wszystko. Cokolwiek, o co bym poprosił. Ale prośby odłożyłem na później, na razie chciałem wiedzieć jak najwięcej.

Powiedz mi więc, śliczne dziewczątko – kontynuowałem – jaką lubisz muzykę?

Hmm, bardzo różnorodną... właściwie to w ogóle kocham muzykę...

 

***

 

Z głośników wciąż sączył się delikatny jazz, a ja nie marzyłam o niczym innym, jak tylko o tym, by usiąść na jego kolanach i zakończyć tę niepewność, by raz na zawsze związać go ze sobą. Czas subtelnych gierek skończył się, najwyższy czas wziąć sprawy w swoje ręce, myślałam. „Ręce, czyżby?”, odzywał się jakiś wesoły chochlik-pedant z wnętrza mej jaźni.

Gdy kilka miesięcy temu rzucił mnie mój chłopak, mój pierwszy chłopak – usłyszałam swój głos – cały mój świat kompletnie się zawalił.

 

***

 

Ostatnio to, muszę przyznać, że najbardziej przemawia do mnie reggae... no wie pan, muzyka miłości... - uśmiechnęłam się, może trochę zbyt szeroko, zbyt serdecznie.

Reggae, powiadasz, moje słoneczko? - ni to odparł, ni to zapytał, ni to wyszeptał pod nosem mój rozmówca.

 

***

 

To był dla mnie taki cios, że już myślałam, że nigdy się nie podniosę, chciałam skończyć ze sobą, życie wydawało mi się zupełnie bez sensu, wiesz jak to jest, gdy ukochana osoba, tak strasznie zawiedzie...

Siedziałam na kanapie zaraz obok Snah, był dosłownie o centymetry ode mnie i, zdaje się, mocno odczuwał tę moją bliskość.

 

***

 

„Reggae... najbardziej ksobna muzyka pod słońcem”, pomyślałem. „Przecież co drugi utwór reggae traktuje bezpośrednio o reggae... ooo, to bardzo znamienne, bardzo symptomatyczne”, dumałem dalej patrząc w jej śliczne oczęta, gdy usłyszałem jej głos:

Wie pan, ja bardzo dużo czytam, bardzo dużo zastanawiam się nad sobą i naprawdę już nie wiem, co ze mną jest nie tak, zgubiłam się zupełnie... - zmieszała się przy tym i uśmiechnęła się tak bardzo promiennie...

Mam w sobie na przykład coś takiego – kontynuowała jakby swobodniej, z pewną nonszalancją w głosie - że niesamowicie kręcą mnie dojrzali, inteligentni mężczyźni, wprost nie potrafię im się oprzeć, jestem wobec nich bezgranicznie uległa... Wiem, że to jakieś dziwne, niezrozumiałe, ale tak już mam...

Uśmiechnęła się zalotnie, ale po chwili spuściła głowę.

 

***

 

Wiesz, wtedy myślałam, że nie warto, że to wszystko to „perły przed wieprze”, ale w końcu uświadomiłam sobie, że trzeba szukać tej bratniej duszy, dzięki której wszystko stanie się proste i oczywiste, która przywróci wiarę w sens słowa „miłość”... I w sens namiętności, prawdziwej namiętności, przepełnionej najwyższym, szczerym, wspaniałym uczuciem.

Nie wiem nawet kiedy to się stało, ale kończąc swą wypowiedź uświadomiłam sobie, że już siedzę na jego kolanach twarzą w twarz. A właściwie to przed oczami miał moje piersi.

Pochyliłam się. Nasze usta złączyły się.

 

***

 

„Rany, o Boże, co ja najlepszego wygaduję, przecież to brzmi w jego uszach jak zaproszenie do zabawy... Dlaczego nie myślę, tylko plotę trzy po trzy... właściwie to nie trzy po trzy, tylko najczystszą prawdę, ale w tym kontekście... dlaczego tak bardzo tracę związek z „tu i teraz”, czyżby jednak łagodny autyzm?”. Wściekła byłam na siebie za to wszystko, co mu powiedziałam, szczerząc przy tym zęby. „No i następny, który weźmie mnie za ostatnią nimfomankę”, kręciłam głową, zła na siebie, „przecież sama też bym tak pomyślała...”

 

***

 

„Ksobność, ksobność, ksobność...”, myślałem, starając się odpędzić od siebie obraz jej przecudnego, młodego, zachęcającego ciała. „Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja...”

A powiedz mi, proszę, dziewczynko – zagaiłem – co sądzisz o ludziach, o świecie? - wyczekałem chwilę, ale milczała. - Czy tak ogólnie myślisz, że ludzie są raczej życzliwi i przyjaźni, czy wrodzy i niebezpieczni?

Patrzyła na mnie swym ślicznym, zachęcającym wzrokiem. „Jak nic nimfomanka trafiła mi się”, pomyślałem.

Nie chcą podstawiać ci nogi, prawda? Nie chcą ci nic utrudniać, tylko chcą cię kochać, mocno, mocno kochać, prawda?

Wie pan, prawdę powiedziawszy to nie jestem całkiem pewna... Jeśli wziąć pod uwagę tylko dzisiejszy dzień, to wyglądałoby to wszystko jakby wszyscy zmówili się przeciwko mnie, żeby nie udało mi się z nim...

„Haa! Mam cię, mam!”, pomyślałem, „Epizodzik, epizodzik, przynajmniej silny epizodzik psychotyczny, a może i ostra psychoza, kto ją wie za tymi ślicznymi, mrugającymi oczkami. Pewnie gdyby mogła, to by mi nóż wsadziła między żebra...”, rozmyślałem.

 

***

 

Snah był na to zbyt nieśmiały, więc sama rozpięłam bluzkę, po czym uwolniłam piersi spod stanika. Zatopił w nich swe usta.

 

***

 

Przez pewien czas miałem istotne obawy, że dojdzie do rozerwania mojej odzieży. Na szczęście doktor Zweistein w porę interweniowała...

 

***

 

„Pewnie schizofrenia”, rozmyślałem, wpatrując się w jej zmysłowe usta, w jej wielkie oczy okryte parasolem rzęs, „ale przecież sam nie mogę tego jednoznacznie rozstrzygnąć, mógłbym postawić fałszywą diagnozę, a dziewczę jest śliczne i powabne, żal byłoby je skrzywdzić, nie, nie mogę, nie wolno mi, choć z drugiej strony, jeśli powiem, że jest zdrowa, to wezmą się za nią ci ze służb specjalnych, skażą na nie wiadomo jakie kary... nie, muszę okazać miłosierdzie...”

A powiedz mi, córko, czy potrafisz grać w brydża?

 

***

 

No więc był już we mnie... a właściwie to miałam go w sobie... co za ulga, co za radość, zwycięstwo, wielka, wielka wiktoria, to unosiłam się, to opadałam, momentami zwalniałam, momentami przyspieszałam jak opętana... Och, chyba wreszcie zauważył, że mam na sobie czarne pończochy zakończone śliczną, efektowną koronką...

Właściwie to nawet nic z siebie nie zdjęłam... wszystko wciąż było, ale przesunięte, bezużyteczne, rozpięte, zsunięte, podciągnięte, przesunięte...

Stał na wysokości zadania, ale chyba wciąż był dość spięty, ujęłam jego dłonie i położyłam je tam, gdzie uznałam, że jest ich miejsce...

 

***

 

No więc przedstawił mnie dwóm panom mniej więcej w swoim wieku, byli to doktor Moreau oraz profesor Elvesham. Najpierw, rzeczywiście graliśmy w brydża. Ale potem, po jakiejś godzinie przyszedł jeszcze jeden, piąty, starszy lekarz, doktor Gotard. No i musiałam być.. z dziadkiem. A gdy skończyli stałam się mostem pomiędzy tymi dziadkami, de facto łączyłam ich...

 

***

 

Trwało to dość długo zanim nasyciliśmy się sobą i stwierdziliśmy, że warto by wprowadzić jakieś urozmaicenie. Leżałam pod nim z wysoko uniesionymi nogami. Moje dwie czarne szpilki wciąż sterczały sztywno w powietrzu...

 

***

 

Potem zrobiliśmy krótką przerwę, bo uświadomiłem sobie, że dobrze byłoby zadzwonić do mamy, powiedzieć, że nie wrócę na noc. „Bawcie się dobrze z Sarą”, usłyszałem w słuchawce, „Dziękuję, mamo”, odparłem i nie prostowałem jej omyłki i wiele, wiele czasu upłynęło nim uświadomiłem sobie, że przecież ani słowem nie powiedziałem jej o Sarze.

 

***

 

Gdy Snah rozmawiał z mamą wymknęłam się na sekundę do toalety, ale najpierw spytałam go, czy mnie puści... Zwlekał z pozwoleniem... : )

Gdy wróciłam wprowadziliśmy jeszcze jedną, tym razem dość znaczną modyfikację. Uwiliśmy gniazdko na podłodze, Snah do woli mógł teraz wpatrywać się w moje jędrne pośladki : )

 

***

 

Snah, kochanie, czy nie mógłbyś przesunąć się dwa, trzy centymetry wyżej? - zapytała.

Dość długo trwało nim zrozumiałem jej intencje. Dyskretnymi acz znaczącymi ruchami ciała dała mi znać, czego ode mnie oczekuje. „Trzy centymetry w tę, trzy centymetry w tamtą, co za różnica?”, rozmyślałem. A właściwie to już wcale nie myślałem. Alkohol, pożądanie, ekstaza...

Nagle uświadomiłem sobie, że znacznej przemianie uległo całe otoczenie, w jakim znajdowaliśmy się. Dotychczasowe, nikłe oświetlenie całkiem osłabło, a tam, gdzie do tej pory znajdowała się lampa, ujrzałem blask księżyca. Na plecach Anny ujrzałem skrzydła, piękne białe, pierzaste skrzydła, jak u anioła. Podłoga pod nami znikła, frunęliśmy przez przestworza, wokół nas powoli przemieszczały się planety i gwiazdy. Ale mimo to wciąż poruszaliśmy się względem siebie, dobrze słyszałem jej coraz bardziej ekstatyczne jęki, pióra u jej ramion wcale nie odebrały jej sex-appealu, wprost przeciwnie – wciąż wijące się ciało i jej rozwiane w pędzie włosy sprawiały, że wyglądała jak bogini seksu, dzięki której mogłem odbyć tę wyjątkową, niesamowitą międzyplanetarną podróż...

Zamiast księżyca na tle czarnego nieba widziałem już słońce, mijaliśmy je ze sporą szybkością... Musiałem zasnąć albo zemdleć, gdy obudziłem się leżałem na podłodze i Anna cuciła mnie.

Co to było? Gdzie jestem? - lampa wróciła na swoje dawne miejsce. Po księżycu i słońcu nie pozostał najmniejszy ślad.

Starała się mnie uspokoić, ale równocześnie strasznie śmiała się ze mnie.

No coś ty, nigdy nie doświadczyłeś czegoś takiego? Założyłam taki kapturek ze środkiem halucynogennym... niewinny narkotyk... mam nadzieję podobało ci się, prawda, Snah?

Zmęczony, ledwie żywy, uśmiechnąłem się szeroko.

 

***

 

Nie wiem, czy był zupełnie przytomny, gdy wciąż leżąc u mych stóp powiedział:

„Tobie mogę zdradzić tajemnicę tych rysunków. Już od początku nachodziły mnie wątpliwości, czy jestem naprawdę ich autorem. Czasami wydają mi się mimowolnym plagiatem, czymś, co zostało mi podpowiedziane, podsunięte... Jak gdyby coś obcego posłużyło się mym natchnieniem dla nie znanych mi celów”.

 

***

 

Nic a nic nie obchodzi mnie trudne położenie tłumaczy na języki, w których cytat i dialog oznacza się za pomocą tych samych symboli. Lepiej dokładnie sprawdźcie efekt całych swoich dotychczasowych wysiłków! ;-)

Z kolei widzów adaptacji filmowej (głęboko wierzę, że nie będzie to utwór pornograficzny w swej wymowie) z góry przepraszam za obfite acz całkowicie nieuzasadnione zaaplikowanie efektów 3D w scenie „podróży podniebnej”; uwierzcie mi, rozstaw oczu człowieka pozwala na dostrzeganie trzech wymiarów przestrzeni na odległość co najwyżej kilkudziesięciu metrów. Wobec kosmicznych czeluści nasz wielowymiarowy zmysł jest całkowicie bezużyteczny i bezradny.

 

***

 

Potem udaliśmy się do niej. Do jej mieszkania. Zjedliśmy kolację. (W sumie to dochodziła trzecia, więc może jednak było to śniadanie? Pierwsze śniadanie? Do tego coś energetyzującego... Znowu długie, bardzo długie chwile namiętności i... leżeliśmy wtuleni w siebie.

Snah, zostaniesz tu już na zawsze, prawda? Nigdy mnie już nie opuścisz?

Oczywiście, Anno, jeśli tylko tego pragniesz – odparłem.

Anna była mocno pobudzona, wyraźnie szczęśliwa.

Wiesz, najdroższy – trajkotała – będziemy mieli przynajmniej czwórkę dzieci i będziemy najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem.

Tu jakby zawahała się.

Wiesz, muszę ci coś wyznać, boję się, że mógłbyś się obrazić... Malarstwo jest wspaniałe, piękne, wzniosłe, ale... Wiesz, mam wielu przyjaciół, którzy chętnie pomogliby ci przekwalifikować się na programistę... Zgodziłbyś się? Wiesz, to jest fajna robota, ok, żmudna, ale za to dobrze płatna... Mam nawet parę koleżanek programistek, one już ci wszystko pokażą...

Roześmiała się serdecznie.

Snah, powiedz, zgadzasz się? Wiesz, mam kolegę, który jest dyrektorem w dużej firmie informatycznej, on chętnie zatrudniłby cię, za miesiąc będziesz inżynierem jak się patrzy, z porządną pensją. Zrozum, ja naprawdę kocham technikę, postęp, zgodziłbyś się, mój najsłodszy?

Wtuliła się we mnie czule. Cóż miałem powiedzieć? Oczywiście zgodziłem się. Nawet z radością, z prawdziwą chęcią.

W tym momencie automatycznie włączył się odbiornik telewizyjny. One są tak zaprogramowane, że jeśli wyczuwają, że domownicy nie śpią, a jest do przekazania ważna informacja, to włączają się automatycznie. Wielkie czerwone litery pokazywały bieżący czas, a dochodziła właśnie piąta. „Skąd ja wezmę siłę, żeby na dziewiątą pójść do szkoły?”, pomyślałem.

Tymczasem głos z ekranu donosił:

Proszę państwa, sensacyjne doniesienia z Europy. Na stronie internetowej administrowanej przez Albanię opublikowano właśnie werdykt komitetu noblowskiego. Jury jednogłośnie zdecydowało się uhonorować pokojową nagrodą Nobla Alberta Lempisa za wkład w rozwój helpologii.

Tu pojawiło się na ekranie zdjęcie mojego taty, prowadzący opisywał przebieg jego kariery, długo, barwnie opowiadał o hipotezie powszechnej transpłciowości... Widziałem wyraźnie pełne podziwu, wytrzeszczone oczy Anny.

Niezłe buty... - wyszeptała, po czym rzuciła się na mnie jak wariatka, bardzo namiętna wariatka.

Naprawdę nie wiem skąd ona brała siłę. W sumie też nie wiem, skąd ja sam miałem siłę, żeby do białego rana w tym wszystkim uczestniczyć. Potem mniej więcej godzina snu. Gdy obudziłem się nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że Anna oraz kariera programistyczna to moje przeznaczenie. Dochodziła ósma, kiedy publiczna telewizja opisywała kolejne szczeble kariery mego ojca, a my z Anną znów byliśmy spleceni w miłosnym uścisku.

Okazało się więc, że nie jest prawdą to, co przeczytałem w jakiejś książce, że aby przeżyć niesamowite przygody, trzeba być sierotą, jak Pippi Langstrump, Harry Potter i wielu innych. Oboje moi rodzice mieli się dobrze, a wedle doniesień telewizji, nawet bardzo dobrze, a to, co spotkało mnie ostatniej doby, przechodziło najśmielsze wyobrażenia.

Aniu, nie zdążę już chyba do szkoły – wyszeptałem.

No jak nie jak tak. Przecież możesz skorzystać z mojej kapsuły, no nie?

***

 

Przypuszczam, że możecie mieć mi za złe, że moja relacja z przebiegu tej namiętnej nocy była taka lakoniczna, taka zwięzła... Wiem, wiem, nie chodzi Wam o to, że nie opisywałem wszystkich intymnych szczegółów (choć mogę zapewnić, że warto byłoby to dokładnie, wręcz pedantycznie opisać : ) ale o to, że nawet pół słowem nie zająknąłem się o wystroju wnętrz mieszkania Anny, ani też nie raczyłem Was dokładnym opisem naszych miłosnych rozmów, nie ukazałem całej głębi uczucia, jakie nas połączyło.

Racja. Punkt dla Was. Tego wszystkiego nie było, a to z przynajmniej dwóch powodów. Co do jej mieszkania, to owszem, było zaje...fajne, nowoczesne, „wypasione”... Cóż z tego, jeśli nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia – tym, co było dla mnie istotą tej nocy, była moja relacja z Anną. A tutaj... z żalem muszę przyznać, że moje uczucia nie były zbyt silne. Owszem, schlebiała mi uległość tak atrakcyjnej i wysoko sytuowanej kobiety, posiadanie jej dodawało mi pewności siebie, syciło mnie fizycznie i psychicznie, jednak podskórnie czułem, że coś jest nie tak. A właściwie to... prawie nic nie czułem. I czułem, że ona czuje, że ja niemal nic nie czuję, poza zmysłową, wręcz zwierzęcą, samczą rozkoszą. Możliwe, że był to efekt silnego psychicznego przywiązania do Sary, efekt tej szalonej huśtawki emocjonalnej na jakiej znalazłem się, ale w żaden sposób nie potrafiłem zaangażować się w relacji z Anną. Nie wiem, może była zbyt uległa wobec mnie, nie dała mi poczuć żądzy, sama usiadła mi na kolanach, sama rozpięła swoją bluzkę, sama wyzwoliła swe piersi spod stanika, sama zsunęła bieliznę, uwolniła mnie spod wiecie czego i wprowadziła wiecie gdzie... Nie dała mi nawet chwili, żebym autentycznie, „samodzielnie” zaczął jej pożądać, całą inicjatywę wzięła w swoje, hm, ręce, potem zapewniła mi nieco wrażeń „artystycznych”, zabrała do swego mieszkania, gdzie rozmawialiśmy o przyszłym wspólnym życiu, o dzieciach, o możliwościach zawodowych... Kręciło mi się w głowie od tego... Fakt, dzięki niej nagle od dzieciństwa mogłem przejść w dorosłe życie, w świat namiętności, koneksji, pieniędzy, ale czułem, że nie pasuję, że nie przystaję do tego wszystkiego... Zresztą może i uznałbym, że, wprost przeciwnie, że jak najbardziej odnajduję się w objęciach luksusu i fortuny losu, gdybym tylko choć odrobinę kochał tę niesamowitą, niewiarygodnie piękną, niewiarygodnie inteligentną kobietę... Ale nie, poza samozadowoleniem, sytością, krótkoterminowym spełnieniem, które zresztą odbijało już mi się niczym kac, nie czułem do niej nic, no prawie nic... Owszem, wdzięczny byłem jej, że okazała mi tyle czułości i namiętności, po wielkim rozczarowaniu związanym z Sarą, wdzięczny jej byłem, że oddała mi te wszystkie skarby, które posiadała, ale, ku swemu zawstydzeniu, czułem się tak, jak gdyby ona rzucała perły przed wieprze, gdyż, choć z całych sił starałem się, nie byłem w stanie wykrzesać z siebie choćby odrobiny uczucia do niej. Ale kiwałem głową, potwierdzałem, gdy rozmawialiśmy o dalszym wspólnym życiu, o potomstwu, o wzajemnym wspieraniu się... owszem, chciałem z nią być, była wspaniała, piękna, ale nie czułem miłości, tej magii; widziałem, że ona mnie pragnie, że dla niej. z jakichś nieznanych mi bliżej powodów, jest oczywiste, że resztę życia spędzi ze mną, rodząc moje dzieci, dzieląc swe łoże właśnie ze mną. Jeśli ona tego chciała, jakże mogłem powiedzieć „nie”?

Jednak sen, choć krótki, wyraźnie rozjaśnił mi umysł. Gdy obudziłem się nie miałem już najmniejszych wątpliwości, czego chcę. Serce moje rozsadzała gwałtowna miłość do Anny i ambicja, by sprostać wszelkim jej oczekiwaniom, by zarabiać dużo pieniędzy jako inżynier programista, by mogła być ze mnie zadowolona, by dać jej szczęście. Czułem, że to wszystko było w zasięgu ręki i, zaiste, leżała nieopodal, naga, śpiąc na brzuchu, z lekko wykręconym ciałem, dzięki czemu jej pośladki układały się w przeuroczym łuku. „Tak, obudzę ją teraz...”, myślałem i położyłem się na niej.

Kocham cię, Anno, tak bardzo cię kocham... - ze łzami w oczach szeptałem, gdy budziła się czując mą nagłą namiętność.

Najdroższy... - odparła.

 

***

 

Wcinałem grzankę za grzanką. Dochodziła dziewiąta.

Snah, za pięć minut muszę wyjść – spacerowała po kuchni zupełnie naga – wiesz co i jak, z kapsułą sobie spokojnie poradzisz, mam nadzieję, więc dnia w szkole nie stracisz. Ja muszę zaraz wyjść na swój wykład z psychologii, mam bliziutko, więc poprowadzę go live... Kocham cię, najdroższy... - nie wytrzymałem i dopadłem jej.

Snah, wariacie, aaa, ja naprawdę muszę zaraz wyjść, ah...

I ja cię kocham, Anno, nawet nie wiesz jak bardzo – odparłem po dobrej chwili i pozwoliłem jej wyprostować się. Obróciła się, pocałowała mnie czule i pobiegła do łazienki, potem błyskawicznie się ubrała i wymknęła się. „Kocham cię, czekaj tu na mnie, będę wieczorem”, zdążyła jeszcze rzucić przez zamykające się drzwi.

 

***

 

Jej kapsuła była dość starego typu, ale za to ogromna i naszpikowana elektroniką. Wszedłem do niej z pewnym zakłopotaniem, wszystko w niej pachniało ciałem Anny, jej perfumami, wszędzie były ślady jej obecności, w schowku znalazłem jej szminkę, bieliznę, spinki do włosów, nawet jakieś kapturki... Ku swej konsternacji spostrzegłem wreszcie, że, mimo swego zaawansowania, była to droga, ale raczej przestarzała kapsuła, wszystkie napisy były jeszcze w języku angielskim, którego nie znałem ni w ząb.

Musiałem skontaktować się z kimś, kto pomógłby mi w obsłudze tego diabelstwa. W pierwszej chwili pomyślałem o ojcu, ale szybko stwierdziłem, że to jednak nie był dobry pomysł. Raz, że jeszcze nie zdążyłem złożyć mu gratulacji z powodu tej nagrody, dwa, że on o dziewiątej zaczynał wykłady i pewnie włączył już swoją nawijkę... Zadzwoniłem do mamy, ale jej telefon nie odpowiadał. Anna pewnie jeszcze była w pociągu, wykładu jeszcze nie zaczęła, ale było mi jakoś głupio przyznać się przed nią, że nie wiem, jak obsłużyć to cholerstwo... Rozejrzałem się wokoło... Moją uwagę przykuły trzy duże przyciski: „Start”, „Replay”, „Smart Replay”. We wszystkich kapsułach w moim domu wszystkie napisy były w języku esperanto, wszystkie one zawierały tylko jeden duży przycisk „Salida”, po naciśnięciu pojawiało się jeszcze menu wyboru miejsca docelowego i jazda! „I bądź tu mądry”, podrapałem się po głowie, „start replay smart replay, to jakieś masło maślane”, pomyślałem i aż uśmiechnąłem się do własnych myśli. Ponieważ było już minutę po dziewiątej postanowiłem jednak bezzwłocznie działać i na chybił-trafił nacisnąłem trzeci, największy przycisk.

No i zaczęło się...

 

***

 

Siedziałam w przestronnym, jasno oświetlonym gabinecie. Miałam na sobie krótką spódniczkę w kolorze grafitowym, takiż żakiecik do kompletu, pod spodem śnieżnobiała, raczej obcisła koszula z żabotem, zapięta na ostatni guzik. Na nogach białe rajstopy (a może pończochy?) Choć siedziałam na wygodnym, miękkim fotelu, byłam dość spięta, bujne piersi rytmicznie falowały z każdym głębokim oddechem. Mężczyzna, który do tej pory stał tyłem do mnie w głębi pomieszczenia odwrócił się i, trzymając w rękach dwie filiżanki, dziarskim krokiem podszedł do swego dużego, masywnego biurka, przed którym siedziałam.

O rany!! To był mój ojciec!!!

Uśmiechnął się do mnie serdecznie, postawił przede mną filiżankę, położył obok łyżeczkę i przysunął bliżej pojemniczek z cukrem.

Ile pani słodzi? - zapytał.

Byłam/byłem przerażona/y, nie byłem/am do końca pewny/a, czy zerwać się z fotela i uciec, czy też może gratulować tej nagrody, o której tyle mówili w telewizji, ale poczułem/am tylko ruch swych ust i usłyszałam/em tylko jak z mych piersi wydobywa się pewny siebie, dźwięczny i łagodny głos Anny:

Jedną, poproszę.

 

***

 

Gdy minął pierwszy szok, zacząłem dochodzić do siebie i bardzo chciałem ustalić, co jest grane. Ok, miałem cycki i wszystko, ale w żaden sposób nie mogłem wpływać na rozwój sytuacji. Próbowałem ruszyć lewą ręką – dupa, nie działało. To samo z ręką prawą. O nogach już nie wspominając; grzecznie złączone, obute w czarne szpilki wciąż spoczywały na dywaniku przed biurkiem mego ojca. Próbowałem coś powiedzieć, np. „Tato, to ja, twój syn, Snah”, ale to też nie działało. Jedyny możliwy w tej sytuacji wniosek: nie miałem żadnego wpływu na to, co się dzieje.

To spostrzeżenie, paradoksalnie, nieco mnie uspokoiło. „Obserwuj, cierpliwie czekaj”, mówiłem do siebie. Czekałem więc na rozwój wypadków. Jednakże szybko uświadomiłem sobie, iż to, że nie mam żadnego wpływu na rzeczywistość, wcale nie oznacza, że ta rzeczywistość nie oddziałuje na mnie, na moje zmysły. Owszem, pozostałem sobą, miałem własne myśli, własną świadomość, nie wdarłem się do mózgu Anny, ale mimo to silnie odbierałem bodźce jej ciała. Zbyt ciasne szpilki zaciskały swe szpony na palcach mych nóg, do tego dławił mnie ból pięty (te buty Anna miała chyba tego dnia na sobie pierwszy raz, musiały być nowe, nierozchodzone), że o za ciasnym staniku i wżynającej się w ciało gumce od majtek nie wspomnę. A może tylko tak mi się zdawało, może tylko moja percepcja przyzwyczajona do wyciągniętych swetrów i szerokich galotów buntowała się w zetknięciu z nieznanym?

 

***

 

Helpologia to nauka o tym, komu (jednostce, przedsiębiorstwu lub państwu), kiedy, w jakich okolicznościach oraz w jaki sposób państwo powinno udzielić pomocy oraz jakiego rodzaju pomoc jest efektywna. A także jaki rodzaj efektywności rozważamy (z punktu widzenia jednostki, społeczeństwa, w krótkim okresie, czy też z nastawieniem długoterminowym etc) Nauka ta odpowiada między innymi na następujące pytania: czy udzielać pomocy tylko wtedy, gdy jest to społecznie opłacalne oraz czy są sytuacje, gdzie uzasadnione jest niesienie pomocy, choć wydaje się to nieefektywne i wiąże się ze stratami rzadkich zasobów. - mój głos, to znaczy głos Anny, brzmiał pewnie, dumnie, odbijał się od wszystkich ścian pomieszczenia, po czym wracał, wcale nieosłabiony, lecz jakby wzmocniony, pobudzał bębenki uszu.

Świetnie, brawo, Anno, sam nie mógłbym lepiej zdefiniować tego, co spłodziłem niegdyś w jakimś pijanym widzie... - uśmiechnął się i zamyślił. - Zasłużyłaś na najwyższą ocenę. A powiedz mi teraz, proszę, coś... Hmm, tego nie ma w żadnej książce, ani mojej, ani żadnej w ogóle... Po prostu chciałbym wiedzieć, jakie są twoje osobiste odczucia związane z tą nauką.

W pokoju zapanowała głucha cisza. Moje (jej) piersi falowały mocno i rytmicznie. Poczułem niepokój.

Panie profesorze – usłyszałem wreszcie – nie wiem... może jestem zbyt młoda na to, by w pełni móc odczuć, czym jest empatia... Mam dopiero dziewiętnaście lat... Niewiele przeżyłam, nie znam nikogo, kto znalazłby się, z różnych przyczyn, w trudnej sytuacji życiowej. Proszę mnie zrozumieć, dla mnie to jest jeszcze zupełna abstrakcja... Wiem, czytałam trochę starej literatury, że życie może nieść ze sobą mnóstwo cierpienia i niesprawiedliwości, ale dla mnie to czysta abstrakcja... Tak chciałabym, żeby dla wszystkich ludzi na zawsze pozostało to abstrakcją...

Patrzyłem prosto w jego oczy. Wciąż byłem spięty, coraz bardziej spięty. Założyłem nogę na nogę. Poprawiłem włosy. Wreszcie spuściłem wzrok.

Uśmiechnął się serdecznie.

Wiesz, Anno – powiedział, notując coś w swoim kajecie oraz wciskając guziki swego komputera – wybaczy mi pani, mam nadzieję, że zwracam się do niej po imieniu, ale ten egzamin dobiegł do szczęśliwego końca, gratuluję pani – tu wstał i podał mi rękę, uniosłam/em się i podałam/em swoją.

Bardzo przypominasz mi, Anno, mojego siedmioletniego syna, Snah... Tak zazdroszczę ci tego spojrzenia na świat... To najwyższy komplement w moich ustach i, proszę, nie staraj się interpretować tego inaczej.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza, Albert Lempis wciąż coś notował, jednak wreszcie podniósł wzrok i przemówił do mnie:

Anno, pewnie dobrze wiesz o tym i nie jest dla ciebie nieprzyjemnym fakt, iż jest uświęconym zwyczajem, że w przypadku egzaminów odbywanych w trybie wirtualnym, które zakończyły się pomyślnie, dochodzi do zbliżenia, o ile tylko żadna ze stron nie wyraża sprzeciwu...

Zbliżenia? - zapytałam/am nieśmiało, z niejakim zdziwieniem.

 

***

 

Przez chwilę znów notowałem informacje w swoim dzienniku. Anna zachowywała się jakoś dziwnie; czyżby nic nie wiedziała, czy też udawała, że nic nie wie o tym zwyczaju?

Tak, zbliżenie intymne – odparłem nieco znudzonym głosem. - Wypełnię teraz protokół, a ty, przygotuj się, proszę, hm, najlepiej usiądź tutaj, na moim biurku .

 

***

 

Przez głowę jak błyskawica przemknęła myśl, czy aby to wszystko nie zaczyna już zahaczać o pedofilię. Poczułem, jak unosi się moje (jej?) ciało i płynne kroki prowadzą je wprost pod duże, masywne biurko profesora Lempisa. To falowanie bioder i sprężyste podskoki piersi... jakież to ciekawe uczucie... Zbliżyłam/em się do biurka.

- Tak, tutaj, śmiało – zachęcił mnie.

Moje (jej?) pośladki znalazły się kilkadziesiąt centymetrów od niego, dokładnie naprzeciw jego oczu.

Panie profesorze – usłyszałem wydobywający się z mych płuc głos Anny – ale jest mały problem... Jestem dziewicą...

Zapadła chwila ciszy, odwróciłem się i widziałem wyraźnie rozszerzone źrenice oczu mego ojca, który po chwili zaczął manipulować swoim telefonem osobistym.

Tak, istotnie, to nieco zmienia postać rzeczy – powiedział jakby beznamiętnie i po chwili dodał: - Niestety czas nie jest z gumy. Mimo oszałamiającego postępu technologicznego czasu wciąż rozciągnąć nie potrafimy – zaśmiał się i po chwili rzeczowo dodał: - Wszystkie osoby, które zdają po tobie, otrzymały właśnie informację, że termin ich egzaminu został przesunięty o sześćdziesiąt minut. Rozluźnij się proszę, zaraz do ciebie podejdę.

Uśmiechnął się. Nie byłem pewien, na ile szczery jest ten uśmiech, ale poczułem, że moje (jej?) ciało istotnie rozluźnia się. Spokój, komfort, niejasna nadzieja, że przed nami wszystko, co najlepsze.

Choć osobiście byłem przerażony, to jednak najwyraźniej odczucia Anny brały górę i, per saldo, choć przerażony, to jednak byłem spokojny... „Czy to możliwe, czy to nie jest niesamowite, niewiarygodne?”, zapytywałem sam siebie, czekając spokojnie usadowiony/a na brzegu biurka czekając aż on zechce do mnie podejść.

Minęła minuta, może dwie, kiedy wstał, obszedł biurko i znalazł się naprzeciw mnie. Znudzenie i beznamiętność ustąpiły miejsca diametralnie odmiennym uczuciom.

Delikatnie położył dłonie na moich kolanach, patrzył mi przez chwilę prosto w oczy, potem spuścił wzrok, lecz chyba speszył się, bo dodał:

Masz na sobie piękne, eleganckie obuwie...

Osunął się na kolana i namiętnie całował moje stopy.

Nie obawiaj się, córko, nie jestem jakimś narwanym fetyszystą – wyszeptał między pocałunkami – chcę tylko pokazać, jak bardzo wielbię całe twoje jestestwo, każdy skrawek twego ciała... czy to nie jest jak obmycie nóg?

Do obmycia nóg potrzebna jest woda, ciepła woda – odparłem głosem Anny. Zresztą ni w pięć ni w dziesięć, jak mi się zdawało.

Zaśmiał się serdecznie.

Żarty się ciebie trzymają, figle ci w głowie, och ty...

Całował już moje uda, jego dłonie też przebiegały chciwie w tychże rejonach napierając mocno i starając się, by moje nogi nie stanowiły już dobrej komitywy, a, wprost przeciwnie, rozstały się, straciły kontakt z sobą na długie chwile dzikiej namiętności (w tym też momencie uświadomiłem sobie, że to, co leży na moich nogach, to jednak pończochy, nie rajstopy, co, jak rychło się okazało, wydatnie ułatwiało zadanie „przeciwnika”). Wreszcie powstał przywierając mocno do mnie.

Już ja ci zapewnię prawdziwą fontannę... gorącą, lepką... - wysapał.

Nie jestem pewna czy dobrze się zrozumieliśmy... – odparła niepewnym głosem Anna, jednak mimo to było bardzo, bardzo przyjemnie. Wnioskowałem, że to odczucia Anny. Dziwiłem się tylko, gdzie pierzchło moje uprzednie przerażenie, przestrach, niepokój...

 

***

 

Daruję Wam dalszych szczegółowych opisów tych chwil, bądźcie jednak więcej niż pewni, że były to doznania ekstatyczne, choć nie pozbawione typowego dla takich sytuacji bólu. Moim ciałem wstrząsały, raz za razem, spazmy rozkoszy, podczas gdy profesor Lempis, który, jak szybko zorientowałam/em się, cały był umazany moją/Anny krwią, zdążył kilkoma kliknięciami w swój telefon osobisty przełożyć wszystkie pozostałe egzaminy na dzień następny. Dzięki temu rozkosz mogła trwać i trwać...

I gdy już myślałem, że wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu, doznałem silnego szoku. Nagle całe moje otoczenie uległo zmianie i znalazłem się w zupełnie innym pomieszczeniu, mój strój był całkiem podobny do poprzedniego, jednak rola, którą pełniłem/am była diametralnie odmienna: udzielałem jakichś korepetycji, uczeń przygotowywał się chyba do egzaminów z bliżej nieznanego mi przedmiotu, coś w okolicach psychologii, jednak nie był zbyt pojętny i Anna, tzn. ja, zdecydowała się sięgnąć po bardzo silne bodźce, po ostateczną stymulację... nagrodą za zadowalające postępy w nauce miało być jej ciało, tzn. kolejne jego partie... każdy sukces pedagogiczny implikował jakiś rodzaj zbliżenia ucznia z nauczycielką... A gdy to się skończyło, był następny uczeń, potem znowu jakiś przystojny profesor, było niesamowicie, robili ze mną, co chcieli... Jak mi to odpowiadało... Potem doznałem prawdziwego szoku, bo wokół mnie wiło się... pięciu moich kolegów z klasy, to były jakieś szczególne korepetycje, które rozwinęły się w coś nietypowego, Anna miała chyba jakieś szczególne podejście pedagogiczne... Było niesamowicie przyjemnie, gdy nagle otwarły się drzwi kapsuły, a w nich z szeroko otwartymi oczami i buzią stanęła Anna.

Cały spocony, zdyszany, w ekstazie, opadłem na ziemię. Zaczęła się śmiać, z początku łagodnie, potem coraz głośniej, wreszcie całe jej ciało zaczęło zanosić się silnym, prawdziwym, oczyszczającym śmiechem.

Wariacie... coś ty robił cały dzień? - zapytała pochylając się nade mną.

Tym razem nie bawiła się w przesuwanie fragmentów swojej odzieży, zrzuciła z siebie wszystko, do ostatniego skrawka tkaniny i przywarła mocno do mnie. Było cudownie, niesamowicie...

Ale nie tak dobrze jak przedtem. Oj, nie tak. Zupełnie nie tak...

Gdy już nieco odsapnęliśmy powiedziała:

Żeby zostać programistą, niestety będziesz musiał nauczyć się angielskiego, przykro mi, w tej branży ciągle jest niezbędny... - kiwałem głową ze zrozumieniem. - Wiesz, mam koleżankę, która świetnie zna się na tym, ale nie ma pracy, bo... no wiesz, teraz anglistki mają straszne kłopoty, ten język właściwie całkowicie wychodzi z oficjalnego użycia... a do tego rzucił ją chłopak, a właściwie to wyrzucił ją z ich wspólnego mieszkania i zamieszkał tam z inną... Dziewczyna jest w totalnej rozpaczy... Nauczyłaby cię czegoś, a ty byś zapłatą za lekcje podreperował jej finanse, a przy okazji byś ją trochę pocieszył...

Spojrzałem na Annę z ukosa, mrużąc oczy. Uśmiechnęła się serdecznie, szczerze, ciepło.

Oj, Snah, wiesz, ja jestem może nieco zbyt nowoczesna, ale nie ma we mnie czegoś takiego jak zazdrość, zawiść, jestem zdania, że możemy, ba, wręcz powinniśmy dzielić się z bliźnimi tym, co posiadamy, zwłaszcza jeśli posiadamy coś w nadmiarze, tak jak ty, Snah.

Moje spojrzenie stało się jeszcze bardziej pytające, a powieki rozszerzały się.

Nie zrozum, mnie źle, Snah. Nie jest tak, że mogę oddawać się innym, a ty nawet nic nie będziesz wiedział, o nie, to nie tak. To znaczy właściwie to uważam, że za pośrednictwem kapsuły możemy robić, co chcemy, nie grozi nam wtedy żadne niebezpieczeństwo. Czy to napaści, wykorzystania, zarażenia się chorobą... To jest w 200% bezpieczne. Czysta przyjemność. Dlaczego mielibyśmy z tego rezygnować? Wiesz, chciałabym, żebyś z Anią (bo ona też ma na imię Anna), żebyś z nią też kontaktował się wirtualnie, przy wykorzystaniu Systemu. A wtedy... wolnoć Tomku w swoim domku... to znaczy w swojej kapsule... zresztą możesz korzystać z mojej, oczywiście. Zgadzasz się?

Była taka urocza, przekonująca, pełna entuzjazmu, jakże mógłbym się nie zgodzić? - Aha, i jeszcze to, niespodzianka! – dodała z uśmiechem.

Wręczyła mi małą karteczkę, na której ujrzałem swoje nazwisko w jakimś nieoczekiwanym dla mnie kontekście. Spojrzałem na nią pytająco.

Rozmawiałam z kolegą, szefem w dużej firmie informatycznej: jesteś przyjęty. Możesz zacząć, gdy tylko skończysz szkołę. Miejsce pracy już czeka.

Dziękuję, to wspaniale... - odpowiedziałem nieco zmieszany.

Ania będzie gotowa za niecały kwadrans – uśmiechnęła się szeroko.

 

***

 

Była tak skupiona i poważna, że o ja nie mogę.

Anna prosiła mnie, żebym trochę ci pomogła... wiem, że nie masz zielonego pojęcia o tym języku... ale ja mam podejście, umiem zainteresować, zaintrygować, zinterpretować... - cały czas cedziła słowa jak robot. Czyżby była na aż tak silnych antydepresantach?

Uważam, że najłatwiej poznać język obcy poprzez słowa radosnych i skocznych piosenek. Mam nadzieję nie masz nic przeciwko mojej metodologii.

Uśmiechnąłem się. „To jakaś kompletna wariatka”, pomyślałem. „Ale całkiem niebrzydka”, pomyślało coś we mnie.

Na pierwszą lekcję wybrałam piosenkę z ubiegłego wieku pod tytułem „No pressure over capuccino”. Utwór ten, nie dość że bardzo atrakcyjny pod względem językowym, pozwoli nam wniknąć w tajemnice minionych cywilizacji i zapoznać się z dawnymi wierzeniami i legendami. A teraz zanotuj, proszę, pressure = ciśnienie, temperature = temperatura, weather = pogoda, rain cats and dogs = padać ulewnie.

Dotknęła dłonią mojej klatki piersiowej i przycisnęła.

Pressure, pressure, pressure – mówiła uśmiechając się zalotnie. Wreszcie ujrzałem na jej twarzy jakieś emocje. Cofnęła dłoń – no pressure, no pressure, no pressure. See? Now no pressure.

Po chwili usiadła na moich kolanach.

Over = nad. Jestem teraz nad tobą. Over. - pociągnęła mnie mocno, równocześnie zsunęła się na podłogę rozsuwając uda. Teraz jestem pod tobą – under. Powtórz proszę: under. Over, under, over, under.

Następnie przerabialiśmy te słowa, czyli „over” i „under” w połączeniu z „pressure” oraz „no pressure”. Trzeba przyznać, że Ania potrafiła wywrzeć swoim ciałem naprawdę mocny nacisk.

Przez dobrą chwilę gimnastykowaliśmy się na podłodze.

No pressure over... capuccino, tak, zgadłeś, to nie jest łatwy tytuł do interpretacji. Z jednej strony capuccino to taki popularny niegdyś napój, skosztuj proszę – postawiła przede mną niedużą filiżankę z jakąś podejrzaną cieczą - z drugiej jednak strony, jak udało mi się dowiedzieć, jest to rodzaj czapeczki – tutaj nałożyła na głowę urocze jasnoczerwone wdzianko. - Pytałam ostatnio o tę kwestię różnych ludzi: językoznawców, filozofów, psychologów (Anna tylko opowiedziała mi, jaki ostry odlot zaliczyłeś po tym kapturku :) matematyków i dopiero fizycy rozjaśnili mi w głowie. Chodzi więc najprawdopodobniej o to, że jeśli mamy na głowie czapeczkę, to nad czapeczką (over capuccino) nie ma dodatkowego ciśnienia (pressure). Jak dobrze bowiem wiemy z lekcji fizyki, ciśnienie (pressure) dotyczy obszaru pod czapeczką (under capuccino), czyli głowy (head). To by wyjaśniało dlaczego nie ma ciśnienia nad czapeczką, jasne?

Kiwnąłem głową.

Skoro tak, możemy śmiało przejść do dalszej analizy. Wszystkie zwrotki utworu zaczynają się od niezwykle ważnego słowa „and”, które oznacza spójnik oraz, co dla nas znacznie ważniejsze, operator logiczny „i”: „And you're like a 90's Jesus, Kennedy, Noah”, mniejsza o to, w każdym razie zapamiętaj: „and = i”. Ale może najpierw wysłuchajmy nagrania, dobrze?

Włączyła swój odtwarzacz. Leciała chyba jakaś muzyka pogrzebowa, ale okazało się, że to właśnie ów utwór, który mieliśmy poddać gruntownej analizie.

Zauważ też, proszę, Snah, że ostatni wers każdej zwrotki zawiera nie mniej istotne dla nas słowo „or”, które oznacza „lub”: „Is it me or is it hot in here?”, „Is it just me or is it dark in here?”, a także: „Is it just me or are you fed up?”. Nieważne, o co to biega, w każdym razie zapamiętaj proszę: „or = lub”. Nie myl też tego ze słówkiem „albo”, bo ono zarezerwowane jest dla bardzo ekskluzywnych klimatów...

Nie wiem dlaczego okropnie rozciągnęła słowo „ekskluzywnych”; zdawała się stroić dziwne miny, a jej nogi wiły się w zastanawiających, nieskoordynowanych pląsach. Ostatecznie jednak zwarła je grzecznie i spojrzała na mnie skromnie spod lekko falujących rzęs. Kontynuowała.

Zauważ, proszę, Snah, że finałowe zdanie tego utworu, które wyłamuje się ze standardowego podziału na zwrotki, zawiera słowo-klucz „query”, posłuchaj raz jeszcze: „And may God bless you in your travels in your conquests and queries”. Query oznacza zapytanie, to jest kluczowe pojęcie związane z programowaniem baz danych, z językami deklaratywnymi...

Wciąż patrzyła na mnie jakoś dziwnie, zdawała się układać usta w wyrafinowane elipsoidalne kształty, jednak starałem się koncentrować na zasadniczej części prezentacji. Cieszyłem się, że język angielski stoi tu przede mną otworem, że odrobina wysiłku pozwoli mi zakraść się do ekskluzywnego grona wtajemniczonych.

Dobrze... - wydawała się nieco zbita z tropu, ale szybko się z tego otrząsnęła. - Nie mniej ważne pojęcia odnajdujemy w następującym wersie: „They'll throw opinions like rocks in riots”. Zgadniesz? - zrobiłem minę cielęcia. - Pierwsze to oczywiście magiczne słówko „throw” oznaczające „rzucać”. Zanotuj, zapamiętaj, zrób wszystko, by nigdy tego nie zapomnieć. Oczywiście z rzucaniem związane jest łapanie (catch).

Roześmiała się perliście widząc jak całkowicie zignorowałem lecącą w moim kierunku jej czerwoną czapeczkę.

Wiesz, Snah, muszę przyznać, że jesteś kompletnym wyjątkiem (exception)... Przyznam ci się, że lekcję według tego scenariusza prowadziłam już kilkukrotnie i przebiegała ona zupełnie inaczej...

Milczałem lekko speszony, więc Ania kontynuowała.

Drugie istotne słówko w tym zdaniu to „like” oznaczające tutaj „jak”: „opinions like rocks” - zdaniem autorów opinie mogą być jak kamienie, nie będziemy z tym dyskutować, w każdym razie jako przyszły programista powinieneś to widzieć, choćby obudzono cię w środku nocy.

Tutaj na chwilę zawiesiła głos, lecz widząc, że nie mam nic do dodania, kontynuowała:

Kolejne megaistotne pojęcie odnajdujemy na końcu następującego wersu: „Well you may never be or have a husband, you may never have or hold a child”.

Uśmiechnęła się znacząco.

Zapamiętaj, proszę, i koniecznie zanotuj – teraz już jej wyraz twarzy był skupiony i poważny – słowo „child” oznacza dziecko i wiąże się ściśle z procesem potomnym, a słowo „parent” - z rodzicem.

Poruszyła ręką i zatoczyła wokół swego łona szeroki, łagodny łuk: „child, child, child...”, szeptała poważnie, w lekkim uniesieniu...

Wreszcie ochłonęła.

Następną ważną dla ciebie frazę odnajdujemy w następującym wersie: „And you will learn to lose everything, we are temporary arrangements”. Zgadniesz, o które słowo chodzi?

Zawahałem się.

Learn?

Głuptasek – roześmiała się serdecznie. - Chodzi o słowo „temporary”, co znaczy „tymczasowy”. Temporary...

Pominę tu opis mniej więcej piętnastu minut, które nastąpiły. Ubierała się z płaczem, starała się ukryć łzy tłumacząc mi znaczenie wersu „And they laughed at you as you packed all of your things”. Starała się zwrócić moją uwagę na słowo „pack”, sugerując, że pakowanie się jest istotną częścią życia programisty, choć nie byłem zbyt skłonny jej uwierzyć, wszak właśnie programiści należeli do najbardziej rozchwytywanej kasty społecznej. Hmm, nie wiem, może miała na myśli, że zmieniają kobiety jak rękawiczki, więc często muszą zmieniać miejsce zamieszkania?

Przykro mi, Snah – powiedziała wciąż lekko chlipiąc i nakładając majtki, którą to czynność, nie wiem dlaczego, pozostawiła sobie na koniec – nie starczy nam już dzisiaj czasu, żeby dokładniej wgryźć się w życiorysy tych trzech postaci wymienionych w utworze. Zresztą „Legendę o cesarzu Kennedym” brytyjskiego filozofa Leszka Kolakovskisa, zjadliwą krytykę imperialistycznej nauki, na pewno przerabialiście w szkole. A Jezusa i Noego możemy spokojnie pominąć. Tak czy siak, musisz przygotować się na ogrom pracy – przy tych słowach jakby rozpogodziła się nieco, spojrzała mi prosto w oczy, prężąc swe ciało jak kotka – koniecznie musisz dalej rozszerzać swój zasób słownictwa, tym bardziej, że najważniejsze słowo programistów służące do budowania instrukcji warunkowych wciąż pozostaje ci obce. No ale poznasz je wraz z piosenką „If you were a woman and I was a man”, którą przerobimy na następnym spotkaniu.

Pocałowała mnie i... znikła. Dosłownie.

 

***

 

Pchnąłem drzwi i zziajany wyczłapałem z pomieszczenia imitującego rzeczywistość. „Czym było to urządzenie?”, zacząłem się zastanawiać. „Ani podróże w przestrzeni, ani podróże w czasie, rzeczywistość ani wirtualna, ani prawdziwa. Ale bardziej jednak prawdziwa, niż wirtualna”, skonkludowałem natykając się na jak najbardziej prawdziwą Annę.

Idziemy do sklepu – powiedziała. - Jak każda porządna rodzina musimy mieć parę robotów, która pomogłaby nam przy tym i owym. Jak lekcja?

Nieźle, wiem już, co to „parent or child”.

Chyba „parent and child”, nieważne, jak Ania? Fajna, co nie? Co do tych robotów to mamy dwie możliwości: albo robotów „robociastych”, no wiesz, metalicznie połyskujące stworki z kanciastą skrzynką imitującą czaszkę, z której wydobywa się dziwaczny skrzek „Do usług, czym mogę pani służyć?, albo możemy wybrać robotów imitujących w pełni funkcjonalne istoty ludzkie: sympatyczną, uroczą parę, która nie dość, że wspomoże nas swoją pracą, to także urozmaici nam każdy dzień swoim uśmiechem, humorem, zabawi rozmową... - tu uśmiechnęła się, przerwała na chwilę, po czym powiedziała ze śmiechem – Jestem zdecydowanie za tą drugą opcją.

Ale – dodała po chwili nakładając buty – na razie mamy tylko jedną kapsułę, więc zdalne zakupy odpadają. Musimy pofatygować się osobiście.

W supermarkecie było sporo ludzi, ale nie tłumy. Zresztą chyba tylko my byliśmy tu „naprawdę”, cała reszta oddawała się zakupom wirtualnym nie wyściubiając nosa ze swej własnej kapsuły. Anna pokazała mi, jak najłatwiej ustalić, czy ktoś jest „naprawdę”, czy też wirtualnie: każdy „kapsułowicz” miał z tyłu lewej stopy niedużą, lecz dość wyraźną, jaskrawą beżową plamkę. Nie miałem o tym wcześniej zielonego pojęcia, nigdy wcześniej tego nie zauważyłem.

Weszliśmy do działu AGD. Sposób aranżacji pomieszczeń przypominał trochę duże sklepy meblowe: pokonywaliśmy trasę oznaczoną linią i strzałkami, na której napotykaliśmy gustowne wnęki wyposażone w podstawowe umeblowanie. Jednak była drobna różnica w porównaniu do sklepów meblowych: w każdym takim dyskretnie wydzielonym pomieszczeniu napotykaliśmy dwie krzątające się osoby. Wykonywali oni najrozmaitsze prace: a to ktoś odkurzał dywan, ktoś inny smażył placki, jakaś starsza pani ścierała kurze na półkach, a mężczyzna w sile wieku wiercił dziurę w ścianie. Zresztą nie wszyscy pracowali. Dwóch nastolatków grało w ping-ponga, śliczna dziewczyna całowała się z jakimś przystojniaczkiem, inna para zajęta była grą w szachy, a jeszcze inna do reszty pochłonięta grą w karty na pieniądze.

Oni wszyscy są do kupienia? - zapytałem oszołomiony.

Oczywiście – odparła Anna – tyle, że tylko jako para. Jest to najbardziej opłacalna sytuacja dla producenta i dla sklepu, bo wtedy roboty nawzajem dbają o siebie: nawzajem monitorują stan swoich systemów i w przypadku zauważenia najdrobniejszej awarii, same dokonują naprawy w systemie partnera. Żadnych napraw gwarancyjnych, zero kłopotów dla techników, zero kosztów dla firm.

Rozdziawiłem usta w zdumieniu i podziwie. Jakże ja niewiele wiedziałem o świecie!

Anna pokazała mi, że gdy tylko podeszliśmy bliżej do którejś z tych osób, natychmiast przerywała ona swoją dotychczasową aktywność, odkładała piłeczkę pingpongową albo wyłączała odkurzacz, po czym wdawała się w miłą i grzeczną konwersację. Zaczynali różnorodnie, na przykład „do usług”, „czym mogę służyć” albo „witam państwa”, czy też zwykłym „dzień dobry”. Zaskoczyła nas tylko pani, która smażyła placki. Co prawda uśmiechnęła się ciepło i serdecznie, ale zaraz powiedziała całkiem stanowczo, choć grzecznie:

Proszę chwileczkę zaczekać, muszę wyciągnąć placki, bo mi się przypalą.

Wszyscy potrafili prowadzić grzeczną, zajmującą, typową konwersację. Właściwie, gdyby nie sporych rozmiarów tablica rozdzielcza, jaką na plecach zgodnie z ustawą o zmechanizowanej służbie domowej musiał mieć każdy robot, to nie dałoby się odróżnić takiego delikwenta od zwykłego śmiertelnika. Zresztą dowiedziałem się, że egzystencja takiej istoty też ma swój nieuchronny kres, a średni czas bezawaryjnej użyteczności wynosi maksymalnie dziesięć lat.

Potem sklep przysyła taki sam, ale lepszy, nowszy model – powiedziała Anna. - O! Ci wyglądają w sam raz.

Podeszliśmy do atrakcyjnie prezentującej się pary w wieku około dwudziestu, trzydziestu lat. Dziewczyna leżała na brzuchu na kanapie czytając książkę i przebierając w powietrzu nogami, a chłopak siedział przy komputerze. Gdy tylko do nich podeszliśmy dziewczyna z radością poderwała się, jak piłeczki podskoczyły jej soczyste, jędrne piersi. Poprawiła na sobie jasną krótką spódniczkę.

Żeby państwo wiedzieli, jak już zbrzydła mi na dziś nauka. Mam na imię Roberta, jestem studentką informatyki, zresztą tak samo jak mój chłopak, Robert. Jesteśmy już na czwartym roku. Bardzo dbamy o porządek, Robert świetnie gotuje, żeby pani wiedziała, jakie wyrafinowane potrawy potrafi upichcić. Bo ja to tylko proste, smaczne dania przyrządzam, na które nie trzeba czekać Bóg wie ile... Za to to, co on nabrudzi podczas gotowania – jej oczy śmiały się - to ja wszystko w sekundę wysprzątam do czysta.

Tutaj na chwilę zamilkła i figlarnie spuściła wzrok.

Mówię wam, strasznie porządnicka jestem...

Hmm, świetnie, bardzo miło mi ciebie poznać, Roberto – powiedziała Anna wyciągając swą dłoń do dziewczyny, która podała jej swoją, a Robert wciąż siedział przy komputerze, tylko chwilami zerkał na nas, wyglądał na jakiś introwertyczny typ. – A powiedz mi, złotko – tu Anna ściszyła głos i zbliżyła usta do uszu Roberty – czy w nocy też będziemy mieli z was pożytek?

Roberta zarumieniła się delikatnie, ale zaraz uśmiechnęła się szeroko.

Jeszcze jaki, proszę pani.

Anna odwzajemniła szeroki uśmiech.

Czy możemy to przetestować?

Zmroziło mnie.

Oczywiście, proszę pani. Cztery czy dwa plus dwa?

Dwa plus dwa, jeśli można.

Oczywiście, już się robi.

Usłyszeliśmy delikatny dźwięk wysuwającej się powoli ściany segmentu. Anna pociągnęła mnie za ramię, zrobiłem krok do przodu, by ściana mogła się swobodnie przemieścić i zamknąć. Światło zgasło, zapaliła się dyskretna lampa. W ciągu kilku sekund robiąc jeden mały kroczek opuściłem gwarny, rozświetlony supermarket i znalazłem się w skąpo oświetlonej sypialni z jaskrawo zarysowaną perspektywą perwersyjnego czworokąta. Anna szepnęła mi do ucha:

Podoba ci się ta lalunia? Fajniutka, co nie?

Skinąłem głową lekko poruszając mięśniami twarzy. Nie chciałem zdradzić się z tym, jak bardzo jestem przerażony.

Zresztą może dużo pomóc ci w nauce – dodała ze śmiechem, klepnęła mnie delikatnie po tyłku, po czym sprężystym krokiem podeszła do Roberta i bez ceregieli zajęła całe jego pole widzenia rozsiadając się na jego kolanach i pakując mu przed oczy swoje piersi.

Widząc, że wciąż stoję zbaraniały skinęła głową w moim kierunki i mrugnęła znacząco. „No, śmiało, Snah, zabieraj się za tę słodką niunię, sprawdź ją w praniu”, zdawała się mówić. Jednak wciąż stałem jak osioł i gapiłem się na Annę jak wół na malowane wrota. Wobec tej rażącej bezczynności Roberta zdecydowała się wziąć sprawy w swoje ręce (dosłownie). Potem klęknęła przede mną, bardzo się starała, ale ja nie czułem nic, no może poza tym, co dawała mi obserwacja akcji odbywającej się w drugiej części pomieszczenia, przy komputerze, a rozwijała się ona zadziwiająco szybko. Wreszcie położyłem Robertę na dywanie, poddała się mej woli bez szemrania, zarzuciłem na ramiona jej nogi i cały czas chciwie wpatrywałem się w drugą parę. Było bez dwóch zdań rewelacyjnie. Nawet skończyliśmy w tym samym momencie, to znaczy chyba cała czwórka.

Chodziliśmy potem jeszcze chwilę po sklepie, ale bez przekonania, już wiedzieliśmy, że znaleźliśmy to, czego chcemy. Anna mówiła, że lepszej inwestycji poczynić nie możemy.

Aha - dodała konfidencjonalnym tonem. - Ta tablica rozdzielcza niekoniecznie musi być cały czas z tyłu, na plecach. Wiem, w niektórych sytuacjach może to rozpraszać... Tym się nie martw, ustawa przewiduje wyjątek – mrugnęła porozumiewawczo - jedno naciśnięcie guzika i cały panel sterowania chowa się na pięć minut. Zostaje tylko mała, ledwo widocznie diodka. Trochę jak ta kropka na pięcie.

Nie wiem, jak sklepy to robią, ale po powrocie do domu zastaliśmy przed drzwiami czekających już na nas Robertę i Roberta. Tulili się do siebie, rozgrzewali, bo wieczór był chłodny. Byli ubrani zupełnie inaczej niż w sklepie, a u progu stały dwie walizki z ich osobistymi rzeczami, jak się okazało głównie ubraniami, bo rzecz jasna, żadnych książek ci studenci nie potrzebowali.

Wieczorem oboje mieliśmy spore trudności z zaśnięciem. Ciągle byliśmy podekscytowani obecnością za ścianą dwóch dodatkowych istot.

Czy oni też potrzebują snu?

Snu oczywiście nie – mówiła Anna, jakby prowadziła wykład do studentów – ale potrzebują czasu na regenerację sił, na przejrzenie nawzajem swoich systemów i dokonanie niezbędnych napraw, naoliwienie odpowiednich podzespołów. To taki ich seks, zaglądają sobie w różne „intymne” mechanizmy – śmiała się. - Dwie godziny tych bezeceństw na dobę w zupełności im wystarcza. Każdy ma swój specyficzny intymny świat...

A wiesz – kontynuowała po chwili milczenia – że wszystkie roboty są betryzowane?

Betry-co? - zapytałem marszcząc mięśnie twarzy.

Betryzowane, to znaczy nie mogą zrobić krzywdy żadnemu człowiekowi. Mają wbudowane wielopoziomowe, niezwykle zaawansowane zabezpieczenia.

To działa na takiej samej zasadzie, jak te zabezpieczenia w kapsułach?

Nie, w kapsułach to zupełnie inne mechanizmy, choć oczywiście analogiczne, ich idea jest taka sama. To, że nikt nikomu nie może skutecznie wbić noża w plecy podczas kontaktu za pośrednictwem kapsuły, jest realizowane w zupełnie inny sposób. Zresztą niektóre z tych zabezpieczeń często trzeba wyłączać, bo student szkoły gastronomicznej nie mógłby nawet posiekać marchewki...

Ani groszku – dodałem i roześmieliśmy się serdecznie.

Wreszcie przyszedł czas i na nasze „bezeceństwa”.

 

***

 

CZĘŚĆ II

 

„Jeśli książka, którą czytamy, nie przebudzi nas niczym pięść, która uderza nas w głowę, po co zatem ją czytamy? (...) tym, czego potrzebujemy, są te książki, które spadają na nas jak nieszczęście, które głęboko nami wstrząsają, jak śmierć kogoś, kogo kochamy bardziej niż siebie samych, jak samobójstwo.

Książka musi być oskardem, aby przełamać morze lodu, które jest wewnątrz nas.”

 

Franz Kafka

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • moremover 29.08.2020
    Wiem, tekst jest "długowaty" i niezbyt łatwy w interpretacji (choć zapewniam, że to polityczno-erotyczne SF powinno się lekko czytać). Dla ułatwienia: jest to ostrzeżenie przed popełnianiem w kółko tych samych błędów na przestrzeni dziejów. Dla przykładu Róża Luxemburg byłaby zapewne zdumiona tym, jak skompromitował się komunizm. Dlatego lepiej nie powtarzać tego typu błędów (nieuchronnie związanych z tym, iż "władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie") i iść do przodu zamiast "cofać się do tyłu"
  • Akwadar 03.09.2020
    Dobrze, że jest długowaty.
    Przywlokłem się tu, po przeczytaniu "Wspomnień", no i powiem tak... jest git!
    Nie będę się rozanielał, nie będę analizował, bo w hu jestem padnięty, ale powiem jedno nieźle piszesz dobre teksty. Gęsto, prosto, naturalnie i, kuźwa, do bólu prawdziwie obnażasz rzeczywistość.
    Mój dziadek powiedziałby: - Dobrze gada, dajcie mu wódki! Ja powiem: - Dobrze gadasz, pisz więcej!
    Nawet jak śladu po sobie nie zostawię, wiedz, że czytam... póki co ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania