CZAS "MORDERSTEW"

Kto zabił? To pytanie przeszywało umysł Dupo'nta niczym torpeda płynąca z prędkością 10 sążni, wprost w burtę japońskiego frachtowca. Od miesiąca jego myśli były bezkształtną masą przypominającą felerną układankę, a raczej obrazek narysowany przez debila i pocięty tępymi nożyczkami po pijaku. Mimo to detektyw próbował go misternie złożyć niczym leniwiec wspinający się na ulubione drzewo. Palił papierosa za papierosem. Dym ulatywał prosto w kratkę wentylacyjną jego zatęchłego biura, tak jak kolejne hipotezy Dupo'nta. Nic tu nie miało sensu. Kogel mogel faktów mieszał się z kisielem przypuszczeń i fantazji nie trzymających się kupy. Rozwiązanie zagadki dryfowało o lata świetlne stąd.

Massimo Veranda - na zewnątrz szanowany biznesmen, przykładny ojciec gromadki śniadych i uśmiechniętych brzdąców, hojny darczyńca mormońskiego zboru „Fatalistów Dnia Dziewiętnastego” i działacz społeczny kampanii przeciw odstrzałowi Wiewiórów Obszernouchych... Natomiast w środku - obmierzły łajdak, szuler, szantażysta, malwersant i stręczyciel Gujańskich emigrantów. Prawda o Massimo Verandzie była jak pierdnięcie grubego psa na imieninach u cioci - „chociaż oczy pieką i kręci się w głowie, lepiej udać, że nic nie czujesz...”

A jednak pajęcza sieć poddanych mu miejskich zakapiorów, sprzedajnych policjantów i mgła strachu jaką roztaczało samo brzmienie jego nazwiska, nie uchroniły go od tragicznej i zagadkowej śmierci tego dziwnego dnia... Zaćmienie słońca, parada słoni, kwaśny deszcz i uderzenie pioruna w dzwonnicę mormońskiej plebanii, które wywołało pęknięcie żylaków odbytu Verandy i nagły zgon... To było zbyt dużo, aby wierzyć w przypadek.

Dzień, w którym wdowa - Gizelle Veranda zapukała do drzwi Dupo'nta z prośbą o pomoc, był jednocześnie zbawieniem i przekleństwem. Detektyw stanowił jej ostatnią deskę ratunku. Nie chciała przyjąć wersji policji o nieszczęśliwym wypadku. Po śmierci męża całe imperium legło w gruzach, jak papierowa klatka dla chomika. Jakby w jednej chwili świat nabrał brudnej wody w usta i udawał głuchoniemego kota na jedno słowo o Massimo. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Veranda przestał istnieć dla całego miasta dzień po tym, jak przestał je opłacać. Zdesperowana wdowa była gotowa oddać Dupo'ntowi wszystko za próbę odnalezienia mordercy. Detektyw, chociaż potrzebował pieniędzy jak wąż ręki, czuł się głupio patrząc na bezsilną kobietę roniącą strumyk nieposkromionych łez, kapiących z jej pięknych oczu wprost na zakurzony dywan, straszący w jego biurze. Ta scena zapadła mu głęboko w pamięć.

 

***

 

Krwawoczerwone światło zachodzącego słońca biło wprost znad zatoki Gay Bay i wpadało do jego zadymionej klitki. Mieściła się na piątym piętrze odrapanego i zapomnianego przez resztę miasta piętrowca, pamiętającego jeszcze czasy kryzysu rzepakowego i prohibicji. Nie wyglądało to dobrze. Poszlaki przypominające wróżby ślepego hindusa i wyssane z palca opowieści rynsztokowych panienek ceniących się po dwa dolary za noc... To nie był dobry punkt zaczepienia.

Dupo'nt musiał zrobić kolejny krok. Zagadka nie mogła przecież sama się rozwiązać... To był moment próby. Czas decyzji. Tylko reakcja łańcuchowa jego zakurzonego, i dawno niewskrzeszanego geniuszu mogła pchnąć sprawę naprzód. Ten pierwszy krok był zawsze najtrudniejszy. Zawsze kiedy powracał z dalekiej podróży, wybrukowanej zwątpieniem, goryczą niespełnienia i alkoholem, miał ten sam problem. Nie łatwo wyprostować się niedźwiedziowi w kurniku...

Z wielkim oporem postanowił zacząć od końca. Od miejsca, do którego nie miał zamiaru więcej wracać. Przynajmniej tak się zarzekał liżąc rany złamanego serca i zwichniętego obojczyka. Ale o tym zaraz...

 

***

 

Deszcz smagał szary bruk uliczki skrytej przed lichym światłem latarni. Pięćdziesiąta Druga ulica była niechcianą córką okrutnego miasta, żyjącą wbrew wszelkim zasadom spokojnie śpiących obywateli. To właśnie tam, gdzie blask latarni rodził jedyne światło w odbiciach kałuży, Dupo'nt chciał szukać odpowiedzi na pytania zadane przez śmierć.

Knajpa starego Joe Badylarza działała chyba od początku świata, a przynajmniej od upadku Sodomy i Gomory, kiedy to przejęła ich rolę. „Dzieje grzechu to spacer po pięćdziesiątej drugiej” mawiały miejskie zakapiory topiące swoje smutki i marzenia w kroplach taniej whisky, każdego zgniłego wieczora.

- Cześć Vickie – wymamrotał od niechcenia mrużąc oczy przed dymem papierosa

- Patrzcie! A któż to się pojawił w końcu w naszym szambie! Jaśnie Pan Dupo'nt... - aktorskim tonem wykrzyknęła kobieta, pociągając solidny łyk zwietrzałego ginu

- Nie rób scen Vickie... Nie jestem tu dla zabawy...

- Potrójny burbon ze skórką cytryny, przesączony przez bibułkę po tabace, wstrząśnięty osiem razy! - krzyknęła Vickie puszczając oko barmanowi

- Pamiętasz co piję... Po tylu latach... - Dupo'nt zmienił na chwilę zblazowany ton

- Pamiętam nie tylko to... Pamiętam dużo więcej... Pamiętam, że zniknąłeś jak szczur w kiblu - syknęła

- Vickie... - zaciął się

- Po tym co razem przeszliśmy... - odwróciła głowę, jakby nie chciała go teraz widzieć

- Nie wszystko było tak, jak to pamiętasz - wycedził Dupo'nt tonem nieumyślnie zahaczającym o troskliwość

- A skąd niby wiesz, jak ja to pamiętam? - szepnęła Vickie zdradzając złość podszytą smutkiem

- Byłem młody... Świat stał przede mną otworem. Świadectwo z czerwonym paskiem w szkole policyjnej... Wicemistrzostwo w plebiscycie na „Tygrysa Prewencji...” Każdemu by odbiło... - tłumaczył się Dupo'nt

- Tak... Każdemu... - zamyśliła się Vickie – Wicemistrzostwo... No właśnie, a co z tym Twoim kujonem...? Jak mu było na imię? Byliście jak dwa glonojady przyssane do jednej szyby akwarium...

- Benito... - westchnął Dupon't i zastygł w dramatycznej pauzie, jak stary aktor, który zapomniał linijkę tekstu ulubionej sztuki

- Jeśli nie chcesz o tym mówić, to zapomnij, że pytałam - przerwała gęstą ciszę Vickie

- W szkole byliśmy jak bracia. Poszedłbym za nim w ogień, a on wskoczył by za mną do wulkanu...

- Po cholerę miałbyś włazić do wulkanu Dupo'nt?

- Widzę, że nie masz pojęcia, co znaczy męska przyjaźń - obruszył się - A raczej, co znaczyła...

- Wybacz... - ugryzła się w język

- Vickie... Stara, wścibska Vickie... - rozmarzył się Dupo'nt poruszony sentymentem obudzonych wspomnień

- Jeszcze raz to samo! - krzyknęła kobieta, nie zdejmując spojrzenia z Dupont'a

Barman wycierający szklankę po piwie zrozumiał komunikat. Wyczuł zmianę w głosie Vickie. Wiedział, że nic nie zdarza się dwa razy, ale znał tez starą piosenkę o psie, który bezlitośnie wyrzucony na drogę, prędzej czy później wracał do swego cholernego pana... Zarzucając białą wyświechtaną ścierkę na ramię zmierzył Dupont'a wzrokiem, jakby chciał dać mu ostrzeżenie i zabrał się za kruszenie lodu.

- Rywalizowaliśmy we wszystkim. Dzięki temu Benito pobił rekord akademii policyjnej w rzucie dyskiem, a ja zawsze byłem tuż za jego plecami. Kiedy zasypiał przysypany góra podręczników przed egzaminami na dzielnicowego, czyściłem jego pistolet. Czytaliśmy sobie w myślach...

Dupo'nt przełknął tęgą dawkę ulubionego trunku. Papierosowy dym snujący się po knajpie napawał go słodkim odurzeniem, niczym opary jego wspomnień. Poczuł jakby cofnął się czasie. Vickie... Benito... Dawne życie... Czy to naprawdę było jego życie? Przez moment wydawało mu się, że wspomina inną osobę, a nie siebie, sprzed kilkunastu lat...

- Ostatni raz widziałem Benito na rozdaniu świadectw. To wtedy pierwszy raz poznał smak porażki. Pokonałem go w średniej ocen. Uśmiałem się, bo zawsze był ode mnie lepszy we wszystkim, ale wtedy chyba coś w nim pękło... Po ogłoszeniu wyników, kiedy koledzy z klasy podrzucali mnie triumfalnie do góry, jak rabina w chanukę, Benito powiedział, że musi zakroplić sobie antybiotyk do ucha i wyszedł do toalety - ciągnął Dupo'nt, jakby czytał z otwartej księgi swojego życia - Długo nie wracał. Kiedy zaniepokojony poszedłem sprawdzić czy wszystko z nim w porządku, ujrzałem tylko otwarty lufcik męskiej toalety smagany powiewającą firanką i jedno słowo wypisane szminką na lustrze... „Zemsta”

- Szminką...? - zdziwiła się Vickie

- Mówiłem Ci... Nie zrozumiesz męskiej przyjaźni...

Długo milczeli. Z każdym kolejnym łykiem Dupo'nt i Vickie coraz głębiej zapadali się w kuszącej pułapce wspólnych wspomnień. Ciężka tafla żalu pokrywająca zranione uczucia Vickie topiła się przy każdym spojrzeniu Dupo'nta.

- Myślisz, że jakiś fragment życia da się odtworzyć jeszcze raz, jak stary dobry film, Vickie?

- Może i tak, ale dawno przestałam chodzić do kina Dupo'nt... - odpowiedziała nagle zmieniając ton i zgasiła na ladzie papierosa, dusząc go aż do ostatniej iskierki - Patrz lepiej kto tu do nas idzie...

- Kupa latów Upon'd...! - wykrzyczał znajomy głos, tuż zza pleców Dupo'nta

- Piźnięty Freddie... - wycedził detektyw nie oglądając się

- Dawnoś się tutej nie spałentał Upon'd - jak zwykle za głośno krzyczał Freddie

- Niestety nic dobrego mnie tu nie sprowadza Fred...

- Poczekajta tu z Viki-Miki... Tylko lune i przyfrune - zaśpiewał w swoim głupkowatym stylu Piźnięty Freddie idąc w stronę zadymionej toalety

- Biedny głupek... Od kiedy tylko się pojawił, stał się pośmiewiskiem wszystkich zapijaczonych nieudaczników gnijących w tej norze... Ale ja go lubię... Przynajmniej jest inny, a ja nie lubię nudy... - wyciągając ostatniego papierosa ze zmiętej paczki skwitowała Vickie

- Właściwie jaka jest jego historia? - zapytał Dupo'nt podając jej ogień swojej zapalniczki - Nigdy z nim tak na prawdę nie rozmawiałem... Jeśli w ogóle da się z nim normalnie pogadać... Od zawsze taki jest?

- Podobno kiedyś był zupełnie inny - banalnie rzuciła Vickie

- Chyba o każdym w tej śmierdzącej dziupli pełnej chodzących rozczarowań można powiedzieć to samo Vickie... - parsknął gruboskórnie Dupo'nt - A Ty? Najzdolniejsza tancerka z Baletu Szyszkina... Jedyna w historii tańców estradowych wykonawczyni zakazanego poczwórnego ultra - tulupa w płonącym kostiumie... Najlepsze nogi w mieście... Stado bogatych frajerów śliniących się na jedno Twoje tupnięcie mokasynem...?

- To już przeszłość Dupo'nt - wyszeptała Vickie, wpatrując się w dno pustej szklanki - Wszystko przez jednego pieprzonego glinę, któremu zaufałam jak głupie źrebię... - zgniotła pustą paczkę po Bordowych Rosenbaumach bez filtra, zaciskając dłoń w pięść - Wszyscy popełniamy błędy... - zakończyła z udawanych uśmiechem

- Nigdy mi nie wybaczysz, prawda Vickie...? - zapytał naiwnie Dupo'nt, nie spodziewając się odpowiedzi

Wielka i pokraczna sylwetka Freddiego kursowała od stolika do stolika. To samo głupie przedstawienie odgrywało się za każdym razem kiedy Piźnięty Frieddie zaglądał do lokalu. Każdy chciał posłuchać jego głupkowatej paplaniny, a Freddie niczym szczeniak szukający towarzystwa i karmiącej ręki, reagował na zawołanie każdego typa gotowego postawić mu małe piwo. Tylko i wyłącznie za możliwość nabijania się z głupiutkiego olbrzyma.

- Nie skończyłaś opowiadać o Freddiem... - zagaił Dupo'nt

- Czy jestem właśnie przesłuchiwana? - pogardliwie rzuciła Vickie

- Daj spokój... Już zawsze będziesz na mnie prychać? - obruszył się

- Freddie podobno kiedyś był całkiem bystrym, dobrze zapowiadającym się gościem. Nie znam prawdy. Chodziły kiedyś takie słuchy, ale za każdym razem gdy ktoś pytał go o przeszłość dostawał ataku paniki, więc nikt go potem nie zaczepiał. Stał się po prostu Piźniętym Freddiem, knajpianym błaznem bez przeszłości

- Zdaje się, że w tym miejscu trudno o wesołą historię... Zmykam Vickie - pożegnał się Dupo'nt, na odchodne rzucając piątaka na ladę

Freddie namierzył swoim pustym wzrokiem detektywa idącego w kierunku wyjścia. Zerwał się jak oparzony z knajpianego krzesła, ucinając pijacki rechot współtowarzyszy i psując im zabawę. Śmiech hałastry ucichł na widok całkowicie zmienionej, wykrzywionej w przerażającym grymasie twarzy Freddiego.

- Nadejszed czas Upon'd...! Syszysz Upon'd...?! - wrzasnął Freddie

Dupon't zatrzymał się tuż przed drzwiami. Spojrzał przez ramię, od razu spotykając wzrok wzburzonego olbrzyma.

- Nadeszed czas Upon'd...! - dalej wydzierał się Piźnięty Freddie - Czas morderstew...!

 

***

Siedząc na wiklinowym siedzeniu rikszy prowadzonej przez bezzębnego Nepalczyka, Dupon't szukał punktu zaczepienia dla swojej sprawy. Przecież odpowiedź czyhała gdzieś jak srająca czapla w szuwarach, tylko należało ją odnaleźć...

Zatrzymał rikszę i wysiadł na środku lśniącej mokrością i blaskiem księżyca jezdni. Odprawił Nepalczyka i poszedł piechotą w stronę parku. Po kilkunastu minutach stał przed olbrzymimi drzwiami obory i zadzierał głowę wpatrując się w szyld „Wypożyczalnia Kastrowanych Słoni - Gonzalez i Wnuk”.

Butem zagasił papierosa i poprawiwszy na głowie kapelusz, ruszył w stronę drzwi. Po kilku głuchych uderzeniach kołatki wrota uchyliły się z dużym piskiem. Ze szpary nieśmiało wyrosła półłysa głowa Huana Gonzaleza.

- Chciałbym zadać kilka pytań na temat ostatniej parady - wyrecytował z nieautentycznym kurtuazyjnym uśmiechem Dupo'nt

- Si senior... - odpowiedział stary Meksykanin, wykonując zapraszający gest i otwierając szeroko drzwi stodoły

Znaleźli się w dużym drewnianym hangarze wypełnionym klatkami dla zwierząt i belami słomy. Usiedli na zbitych w kwadraty porcjach siana, służących za pokarm dla zwierząt.

- No więc, Senior Gonzalez, tak jak wspominałem, chciałem zadać panu kilka pytań...

- No, no ,no...! Momento senior... - przerwał mu meksykanin, wciskając dłoń w zbitek siana, na którym siedział, jakby czegoś szukał

Detektyw nie zrozumiał intencji starego Huana, ale jego zakłopotanie szybko prysło, kiedy stary z dużym wysiłkiem wytarmosił spod swego siedzenia sporą butelkę, wypełnioną do połowy żółtawym płynem.

- Una bomba tequilla senior... Silencio... - tu wykonał palcem na ustach uciszający gest, jednocześnie potrząsając butelką przed oczami Dupo'nta, jakby na zachętę

- Una bomba i finito Senior... - próbował ukrócić zapędy meksykanina

Detektyw od razu zrozumiał, że nie pójdzie łatwo. Nie miał ochoty na libację w śmierdzącym dupą słonia drewnianym hangarze. Siano wbijało mu się w siedzenie, nie miał już papierosów i wciąż znał więcej pytań niż odpowiedzi.

Huan nalał tequilli do próbówki po lekarstwie dla słonia. Podał mu chude szkiełko wznosząc toast i sam pociągnął z butelki nie czekając na Dupo'nta.

- Una bomba... - wymamrotał meksykanin i osunął się na ziemie z wyrazem błogości na swojej wąsatej twarzy, po czym wyciągnął się na wznak i od razu zaczął chrapać

Nie takiego wywiadu spodziewał się Dupo'nt... Zdjął kapelusz i otrzepał go ze słomianego kurzu o swoje ramie. Starł dłonią strużkę potu z czoła. Wstał ze słomianego siedziska i zrobił krok w kierunku drzwi.

- Senior... - rozległ się cienki chłopięcy głos

Dupo'nt obrócił się i natychmiast odszukał wzrokiem bosego ciemnowłosego chłopca, ubranego w krótkie przetarte portki i rozchełstaną koszulę.

- Senior Dupo'nt? Znam pana Senior... Niech pan uważa z kim rozmawia Senior... Śledzą pana Senior... Byli tu jedni Senior i Seniorita... Grande Senior i piękna Seniorita... Dali muczo pesos i dolares... Zabronili dziadkowi rozmawiać o paradzie... - zakończył serię enigmatycznych ogłoszeń

Dupo'nt miał do młodego tysiąc pytań, ale ten czmychnął między klatki ze słoniami na swoich bosych nóżkach ze sprytem dorsza w tarło. Detektyw pomyślał, że to dla niego za dużo, jak na jeden dzień.

 

***

Snując się jak niewyraźny cień, wrócił późną nocą do swego biura. Od dawna wolał spać na wyleżanej kanapie w swoim gabinecie zamiast w domu. Poza tym ciężko było nazwać domem miejsce, w którym nikt na niego nie czekał, a odór bolesnych wspomnień unosił się jak swąd mokrego lisa. Od kiedy skończył z Vickie, jego mieszkanie wyglądało jakby zatrzymał się w nim czas, a w życiu Dupo'nta, od kilku lat czas nie działał na korzyść...

Idąc korytarzem oświetlonym migającą żarówką zdjął marynarkę i zarzucił ją na plecy. Wydobył klucze z kieszeni spodni. Tuż przed drzwiami nagle zastygł bez ruchu. Drzwi do biura były niedomknięte. Zmęczenie i plątanina zdarzeń upływającego dnia pozbawiła go skrupułów...

Uspokoiła go myśl o jego jedynym przyjacielu, czujnie tkwiącym w kaburze przypiętej na pasku pod marynarką... Niemiecka parabelka z lufą sześć i trzy czwarte milimetra na szwajcarskiej ćwierćautomatycznej przekładni nie raz wyciągała go z opresji gorszych niż włamanie do biura. Nie wahał się dłużej... Pchnął drzwi i bezceremonialnie wszedł do środka.

- Masz ogień...? - w pokoju wypełnionym ciemnością i zapachem drogich perfum rozległ się znajomy głos

Dupo'nt nie od razu go rozpoznał. Podszedł do biurka i zapalił lampkę. Kwiatowy zapach perfum natychmiast uderzył mu do głowy, jak musztardówka absyntu. W tym momencie uświadomił sobie do kogo należy...

Na kanapie leżała Gizelle Veranda przykryta jedynie futrem z królewskich nutrii. W dłoni nonszalancko spoczywającej na oparciu kanapy trzymała niezapalonego papierosa marki Puma-Tabacco wścibionego w złotą lufkę. Jej rozpuszczone czarne włosy sprawiły, że wyglądała zupełnie inaczej niż w dniu pierwszej wizyty w jego gabinecie. Z jej twarzy znikł przylepiony jak guma do buta smutek. Ciężko mu było uwierzyć, że Gizelle to ta sama osobą, którą widział wcześniej.

- Masz ognia? Czy mam czekać na kolejny piorun...? - zapytała z uwodzicielskim uśmieszkiem

- Kiepski żart proszę Pani... - odburknął

- Zawsze jesteś taki poważny? Poza tym mam na imię Gizelle...

- Tylko wtedy, kiedy ktoś się zakrada do mojego biura, jak mysz do gaci...

Gizelle roześmiała się na głos. Dupo'nt uświadomił sobie, że nie pamięta już kiedy ostatni raz rozbawił kobietę.

- Widziałam jak na mnie patrzysz, kiedy przyszłam Cię wynająć do złapania mordercy tego łajdaka...

- Nie wyglądasz już na udręczoną żałobą wdowę zalaną łzami... - wytknął sarkastycznie - Nie tak jak ostatnio...

- Jeśli płakałam, to tylko nad swoim losem - odpowiedziała zmieniając ton i poważniejąc - Nie wiesz jak to jest mieszkać w klatce, choćby była wysadzana brylantami...

- Niech Pani mi wybaczy, ale to chyba przesadzona metafora...

- To nie metafora... - zrobiła pauzę i spuściła wzrok - Naprawdę mieszkałam w klatce... Massimo zamówił ją w Duseldorfie u żydowskiego jubilera wielkogabarytowego... Był o mnie okropnie zazdrosny. Zabijał każdego, kto ośmielił się powiedzieć mi „dzień dobry”...

- To chyba przesadzona metafo...

- To nie metafora! - krzyknęła histerycznie Gizelle - Jedyną radością mojego życia był długowłosy niewidomy jamnik Alessandro, którego Massimo podarował mi kiedy między nami było jeszcze dobrze... - zawiesiła głos i pociągnęła nosem, co Dupo'nt odebrał jako zwiastun płaczu – Wypuszczał mnie z klatki tylko na rauty u Burmistrza, doroczne wyścigi gronostajów z okazji Dnia Weterana i paradę słoni... Poza tym bez przerwy pilnował mnie jego goryl Gianluca

- Czy to ten drab, który wysiaduje w wozie naprzeciwko budynku? Mijałem go idąc tutaj. Kawał Chłopa! Nie powiem...

- Polubiłam go, chociaż z początku się bałam... Po każdej kłótni z Massimo, Gianluca przynosił mi mały upominek ukryty w kanapkach z pasztetem... Z czasem się zaprzyjaźniliśmy. To wielki chłop o gołębim sercu...

- O gołębim? Nie wygląda na takiego... Wybaczy Pani, ale to chyba mało adekwatna metafora...

- To nie metafora... - oburzyła się - Gianluca był marynarzem na Atlantyku podczas wojny... Był trafiony japońskim odłamkiem torpedy, kiedy akurat huśtał się na kotwicy, żeby zaimponować Kapitanowi. Przeszczep cudem się przyjął... - urwała i spojrzała na Dupont'a - I ile razy mam Ci do cholery powtarzać, że mam na imię Gizelle...!

- No dobrze, ale jeszcze mi nie powiedziałaś... „Gi-ze-lle”, co robisz w moim biurze - zapytał w końcu

- Czy to takie ważne...? - ściszyła głos - Pewnie mi nie uwierzysz, ale nikomu o tym nie mówiłam... Jeszcze przed nikim się tak nie obnażyłam...

- Czy to metafora...? - zażartował bezwstydnie Dupo'nt

Jednym ruchem ramienia Gizelle Veranda zrzuciła z siebie futro, które zsunęło się na dywan jego biura...

 

***

Następnego dnia Dupo'nt miał nowy problem, jakby nie wystarczyło mu tych starych. W jego życie bez pukania wdarła się wdowa po szefie mafii Gizelle Veranda i jakby nigdy nic, wkręciła kij w szprychy zdezelowanego roweru jego codzienności. Błądził pomiędzy wątkiem morderstwa i wydarzeniami ubiegłej nocy. Wciąż przyłapywał się na tym, że gubi trop własnych myśli. Vickie, Gizelle i obudzone wspomnienia o Benito... Wszystko jednego dnia...

Postanowił się otrząsnąć. Wyszedł z biura w poszukiwaniu natchnienia i papierosów. Przystanął na środku dawno niezamiatanego chodnika. Wyciągnął piersiówkę z wewnętrznej kieszeni marynarki. To nic, że było przed południem. Dawno przestał się czuć gentlemanem...

- Senior... - rozległ się ledwo słyszalny szept

Dupo'nt przez moment pomyślał, że do chaosu w jego głowie dołączyły omamy...

- Senior... Tutaj... - powtórzył głosik

Dupo'tn zakręcił i schował piersiówkę. Wzrokiem namierzył przerośnięty krzak berberysu, z którego dochodziły szepty.

- To ja... Miguel... Miguel Gonzalez, pomywacz słoni... Udawaj, że mnie nie widzisz Senior...

Detektyw zdążył już rozpoznać wnuka hodowcy. Zgodnie z prośbą chłopca nie dawał po sobie poznać, że coś się dzieje.

- Dlaczego się ukryłeś? - wycedził niepostrzeżenie przez zęby - Coś Ci grozi chłopcze...?

- Nie grozi Senior... Ale musiałem kupę, Senior... Zjadłem muczo buritos...

- Co masz mi do powiedzenia? Mów szybko... - ponaglił Dupo'nt

- Paradę słoni zamówili piękna Seniorita i grande Senior... Kiedy to się stało... Dokładnie na tą godzinę... Kiedy Senior Veranda zginął...

- Do czego zmierzasz chłopcze... - niecierpliwił się Dupo'nt zatykając nos

- Parada... Cała policija pilnowała słoni Senior...

 

***

Detektyw w milczeniu skierował się pewnym krokiem w stronę centrum. Poczuł się jakby ktoś bez pardonu obudził go ciosem w twarz.

- „Seniorita... I grande Senior...” - w złości powtórzył pod nosem Dupo'nt - Gizelle i Gianluca! - parsknął

Chociaż z miejsca uznał Gizelle i jej zakapiora za podejrzanych, wiedział, że nie powinien się z nią skonfrontować. Przynajmniej nie teraz. Skoro już zarzuciła na niego sieci i użyła swoich niezawodnych manipulacji, kto wie, co jeszcze działo się za jego plecami...

Nagle zapragnął być w swoim mieszkaniu i chociaż na chwilę zebrać myśli z dala od biura, w którym wciąż unosił się zapach perfum Gizelle. Kupił kilka paczek papierosów i wziął taksówkę. Po drodze myślał o tym, co powiedział mały. Nie czuł się śledzony, jednak Miguel zadał sobie zbyt dużo trudu, żeby zwyczajnie go okłamać. Chyba, że ktoś go opłacił... No i ta przeklęta Gizelle... Miała przecież motyw do zabójstwa męża, który ją źle traktował. Mogła też przekonać do spisku Gianlucę, który może i przynosił jej kanapki z pasztetem, ale tak naprawdę sam jadł jej z ręki... Nie miała też alibi. Massimo wypuszczał ją z klatki z okazji parady słoni... Cała policja zaangażowana w ochronę parady... Otwarte pole do spisku pod kościołem, brak naocznych świadków z powodu zaćmienia słońca i kwaśny deszcz, który usunął wszystkie ślady...

- Chłop nie miał szans się z tego wywinąć... - pomyślał na głos Dupo'nt

- Pan coś do mnie mówił...? - palnął kierowca taksówki z przedniego siedzenia nie wyjmując peta z ust

 

***

 

Detektyw stanął na ganku. Pogmerał dawno nieużywanym kluczem w zamku od drzwi wejściowych. Obawiał się widoku swojego niemal zapomnianego mieszkania. Po tak długim zaniedbaniu musiało przypominać czilijski burdel dla kóz... Wszedł. Rzeczywiście nie wyglądało to najlepiej, ale poczuł dziwne ciepło ogarniające jego klatkę piersiową. Z tych ścian biło wiele wspomnień z poprzedniego życia. Tego szczęśliwszego życia...

Zrobił pierwszy krok i usłyszał szelest. Poczuł, że stoi na kartce papieru. Podniósł ją i w świetle wpadającym przez wciąż otwarte drzwi zaczął czytać. Od razu zdziwił go podpis autora notatki. Vickie pisała:

 

„Wczoraj, po tym jak wyszedłeś z knajpy zjawił się jakiś namolny gość. Kiedy się upił zaczął mnie podrywać. Wygadał się, że jest adwokatem wdowy po Verandzie. Żeby mi zaimponować zaczął zdradzać tajemnice spraw, które prowadzi. Wypaplał, że żona Verandy dostanie cały jego majątek tylko jeśli za przyczynę śmierci Massimo sąd uzna morderstwo. Inaczej Gizelle zostanie z ręką w nocniku...

ps. To nie metafora. Mąż zapisał jej tylko nocnik...

Vickie

 

ps. Przyjdź wieczorem..."

 

Kolejne wskazówki potwierdzały przypuszczenia Dupo'nta. Czuł, że jest blisko rozwiązania, ale coś ciągle nie dawało mu spokoju. Czuł się jakby pływał w zupie na głodniaka, ale nie mógł jej siorbnąć... Po jaką cholerę Gizelle go wynajęła do tej sprawy? Musiała udowodnić morderstwo, za którym najwidoczniej stała sama, ale kogo chciała w nie wrobić? Przeklęta baba...

Wybiegł na ulicę i złapał tę samą taksówkę, która jeszcze nie zdążyła odjechać. Obrał kurs na swoje biuro. Czuł, że ma coraz mniej czasu... Gorączkowo szukał wyjaśnienia swojej roli w tym groteskowym przedstawieniu. Pot spływający po plecach uświadamiał mu położenie, w jakim się znalazł.

Na miejscu przeżył deja-vu. Kiedy poczuł szarą kopertę pod butem znów myślał, że ma omamy. Czy pod każdymi drzwiami, które dziś przekroczy będzie leżał list? Czuł się jak osioł wabiony zgniłymi jabłkami w krzak dzikiej róży...

Tym razem to nie był list. Dupo'nt wpatrywał się tępym wzrokiem w zdjęcia, na których zabawia się z Gizelle. Dokumentacja upojnych wydarzeń wczorajszej nocy przyprawiła go o ból brzucha. Teraz wiedział, że naprawdę jest w tarapatach...

Zamknął drzwi na klucz i zasłonił żaluzję. Nerwowo palił papierosa za papierosem. Wydeptywał dywan chodząc w kółko jak kura przed obiadem, na którym podadzą rosół... Zdjęcia... Pieprzone zdjęcia... Powoli docierało do niego, że to właśnie jego Gizelle upatrzyła na kozła ofiarnego! Mogła teraz zrobić z niego zazdrosnego kochanka, który zabił jej męża. Był idealnym kandydatem: „zgorzkniały nieudacznik z popapraną przeszłością, za którym nikt nie będzie tęsknił.” Ktoś w jego położeniu byłby gotowy na wszystko, byle tylko mieć na własność kobietę taką jak Gizelle... Tylko kto, i dlaczego podrzucił mu zdjęcia?! Czyżby ktoś chciał go ostrzec?

***

Dupo'nt czekał w biurze, aż do zmroku. Z palcem wetkniętym w żaluzję nerwowo wypatrywał chociażby psiego tupnięcia. Ulica była spokojna jak nigdy. Po kilku godzinach gehenny przesączonej strachem, wśród oparów papierosowego dymu i otępienia, w końcu zaczęły przebijać się jego myśli, które łapczywie wyssał do ostatniej kropli z piersiówki. Chociaż spodziewał się najgorszego, jak bohater greckiej tragedii, postanowił zrobić krok do przodu.

Podróż pieszo na Pięćdziesiątą Drugą ulicę przypominała Dupo'ntowi spacer rannej antylopy po sawannie pełnej lwów, skrytych w krzakach porzeczek. Najbardziej dziwił go brak sygnałów od niewidzialnego wroga. Przecież Gizelle miała go jak na tacy, a jej tępy goryl w każdej chwili mógł zjawić się znikąd, żeby swoim ciężkim buciorem wybić mu z głowy ucieczkę. Policja pewnie miała już zdjęcia i zeznania... Może chcieli popatrzeć na jego agonię, albo śledząc go wytropić ewentualnych wspólników. Widocznie Gizelle była pojętną uczennicą i dobrze przyswoiła mafijne metody Massimo...

- Cholerni bandyci - wymamrotał Dupo'nt wchodząc w Pięćdziesiątą Drugą - Pójdę na dno, ale na pewno nie sam...

Pociągnął ostatni łyk burbona z buteleczki kupionej po drodze i cisnął nią o ceglaną ścianę budynku. Teraz, w otępieniu było mu wszystko jedno. Nie miał w sobie nic poza goryczą...

Skrzypnięcie drzwi knajpy poniosło się płochliwym echem po wnętrzu. Choć Dupo'nt myślał, że tej nocy już nic go nie zdziwi, stojąc w progu uświadomił sobie, że knajpa jest pusta...

- Co do cholery... - wyszeptał pod nosem

- Wejdź Dupo'nt! Czekałam... - rozległ się głos Vickie – Dziś nieczynne, ale dla takich starych klientów jak ty...

Detektyw powoli kroczył w stronę lady, gdzie jak zwykle siedziała Vickie sącząc gin.

- Skoro zamknięte, to co tu robisz? - zapytał podejrzliwie

- Czego się napijesz? - zagadnęła ignorując jego pytanie

- Nie, dziękuję... Nałykałem się wystarczająco dużo bredni przez ostatnie dwa dni – wycedził przez zęby - Chciałaś mi coś powiedzieć?

- Ja?

- Tak. Po co był ten list? Jeśli masz mi coś powiedzieć, to mów szybko

- Spieszy Ci się...? Dokąd...? - ciągnęła zaczepnie

- Nie tam gdzie bym chciał... Skończ śmierdzącą gadkę szmatkę Vickie... Wpadłem w szambo jak ślepy pies! Veranda ma mnie w garści! Powiedz co słyszałaś od tego jej krętacza za pół centa?

- Adwokata...? Hm... - przystawiła palec do ust udając gest zastanowienia - No cóż... Chyba musiał to zmyślić, bo nie przypominam sobie żadnego adwokata... - roześmiała się

- Cholera...! Vieckie...! Dość tych tandetnych zagwostek! - ze wściekłością wykrzyczał Dupo'nt napierając w stronę dziewczyny

- A co to za manierki Upon't!? Toż ni wiesz jak się zawracać do paniusiek?! Haaa...! Haaa...! Haaa...! - z antresoli zagrzmiał znajomy tubalny głos

- Piźnięty Freddie...? - szepnął Dupo'nt stojąc jak wryty

- Sam widzisz, że pozory mylą... Jako „Pan Detektyw” powinieneś już o tym wiedzieć – z grymasem triumfu sączyła jad Vickie - I do tego oskarżasz niewinną i czystą jak łza, biedną wdowę Verandę

Dupo'ntowi zakręciło się w głowie. „Grande Senior i Bella Seniorita...” Vickie i Freddie...! Ale dlaczego!

- Długo na to czekałam egoistyczny knurze! - wykrzyczała Vickie

- Rozumiem, że masz do mnie żal za to, że zniknąłem, ale co on ma z tym wspólnego – rozgoryczony wskazał na Piźniętego Freddiego - Omotałaś go dla własnej zemsty!

- Jesteś tego pewien...? - spokojnym tonem wycedziła Vickie

Wtedy, ku zdziwieniu wszystkich rozległ się donośny dźwięk tłuczonego szkła... Okno ścienne rozsypało się na tysiące kawałków, jak beduińska układanka. Z odłamków szkła, jak znikąd wynurzył się nagle Gianluca, ochroniarz Gizelle, i wymachując nunczakiem rzucił się na Freddiego...

Rozgorzała walka tytanów. Dwaj szemrani gladiatorzy przez długą chwilę tkwili w bitewnym zwarciu niczym zazdrosne niedźwiedzie walczące o samicę. Vieckie i Dupo'nt w osłupieniu obserwowali jak barowe stoły łamią się pod zwalistymi cielskami, niby kartonowe pudełeczka od zapałek. Wtedy tumult szamotaniny i świst nunczaka ustały w niespodziewanym momencie... Przerwał je śmiertelny strzał...

Osuwając się na podłogę Gainluca czuł jak uchodzi z niego życie. Spowolnionym, pełnym bólu ruchem wykonał ostatnią sekwencję wymachu nunczakiem, jakby chciał się pożegnać ze światem w sposób, który najbardziej kochał... Po chwili spoczął bezwładnie na deskach knajpy.

Zdyszany Freddie poprawiał swoją zmierzwioną czuprynę a Dupo'nt spodziewał się śmiertelnego ciosu, jak orangutan podczas walki o jabłko. Z groteskowej gęby Freddiego nie znikał sarkastyczny uśmieszek, jakby wygrał czekoladę w karty.

- Nu co ti Upon't? Ciungle mie ni poznajujesz?! Taki z ciebie kalega? - mamrotał Freddie powoli wyciągając pistolet, wymierzając go w serce detektywa

- Niemożliwe... - powiedział Dupo'nt

Czas stanął w miejscu, kiedy detektyw zobaczył dobrze znajomy pistolet, którego lufę szorował przez wiele nocy w akademii. Tylko jedna osoba mogła być jego właścicielem.

- Jak to możliwe...? Co zrobiłeś Benito ty szmaciarzu!? - rozpaczliwie krzyknął detektyw

- Dułgo za tym czekałem Upon't... Beniuta już ni ma...! I ciebie zaraz nie będzie...! - warknął Freddie

- Spokojnie chłopcy! Chyba jednak należy mu się jakieś wyjaśnienie... Zemsta smakuje lepiej kiedy ofiara usłyszy oskarżenie... - zrobiła celową pauzę

Dupo'nt milczał w bezsilnej wściekłości.

- Pamiętasz ten dzień rozdania świadectw w akademii Dupo'nt? Pamiętasz szminkę na lustrze?

Vickie wyciągnęła z torebki małą tubkę. Otworzyła ją i przystawiła do ust, kreśląc bordowo czerwony ślad na ustach.

- Poznajesz ten kolor? - zapytała

- To ty napisałaś „ZEMSTA” na lustrze? Jak się tam znalazłaś?!

- Nie wiem czy jesteś bardziej głupi, czy samolubny Dupo'nt... - westchnęła - Wiedziałam co knujesz... Nie pokwapiłeś się żeby mi powiedzieć, że masz zamiar wyjechać po rozdaniu świadectw! Na szczęście Benito miał dla mnie więcej serca... Wszystko mi opowiedział. Wiedział też, że przegra z Tobą w średniej ocen... Podejrzał wyniki kiedy podlewał kaczeńce w gabinecie dyrektora, ale do końca grał twardziela... Przyszedł do mnie w tę deszczową noc poprzedzającą rozdanie świadectw... Był przemoczony… Jego oczy zdradzały obłęd... Nie potrafił przełknąć goryczy porażki z Tobą! Nie miał łatwego życia... Średnia ocen, to była jego jedyna duma i TY mu ją odebrałeś...! Zrozumieliśmy, że oboje jesteśmy ofiarą twojego egoizmu i chorej ambicji! Wtedy, tej deszczowej nocy, zrodził się nasz okrutny plan zemsty...

- Vickie... Nie wiedziałem... - wymamrotał Dupo'nt

- Benito uciekł promem przemytniczym do Gwadelupy, gdzie na kilka lat osiadł incognito w klasztorze Bladych Kapucynów... Po odkryciu jego tożsamości przez skorumpowanych karabinierów, uciekł skradzionym pontonem na Madagaskar, gdzie przeszedł osiemnaście nieudanych operacji plastycznych w nielegalnym, owianym złą sława gabinecie chirurgii estetycznej doktora Eduardo Tavareza. Tak stał się Freddiem... Wrócił kilka lat temu i zamieszkał na strychu knajpy Joe Badylarza w skrzynce na ziemniaki. Czekaliśmy tylko na właściwy moment... Zaćmienie słońca było dla nas, jak znak z nieba... Potem wystarczyło zmienić trasę parady słoni, zabić Massimo Verandę i wrobić Cię w jego zabójstwo... Wiedziałam, że wdowa po Verandzie na Ciebie poleci... Znam Cię Dupo'nt. To ja podrzuciłam te zdjęcia, żeby Cię wypłoszyć z tej twojej zatęchłej nory, którą nazywasz biurem!

- Jesteś szalona Vickie... - wybełkotał Dupo'nt – A skąd kwaśny deszcz i piorun, który zabił Verandę?!

- Tego nie planowaliśmy, ale w życiu trzeba mieć trochę szczęścia... Co nie Freddie?! - rzuciła puszczając oko olbrzymowi

- Tak Upon'd! Beniuta juś ni ma... Jest juś tyko Ferddie!

- Wszystko czego chcieliśmy, to wsadzić cię do paki... Ciebie...! Wielkiego stróża prawa z czerwonym paskiem! Wszystko spaprał ten głupi sługus twojej lafiryndy - Gianluca. - Niestety nie możemy już tego tak zostawić Dupo'nt... Żegnaj...!!!

Freddie uniósł broń i z morderczą rozkoszą wycelował w Dupo'nta. Ten stał jak wryty... Jego nogi drżały jak szyny kolejowe pod chicagowskim ekspresem. Nie miał szans nawet zrobić ruchu. Było za późno... Palec Freddiego zaciskał się na cynglu szwedzkiego KBZH 130F kaliber 6,7 z chromowanym łożyskiem... Czas zwolnił... Głuchy chichot Vickie rozmywał się w uszach Dupo'nta jak spleśniały chleb w jeziorze... W tej sekundzie pogodził się z losem... W zastygłym momencie, jak przez mgłę, detektywowi wydało się, że słyszy dobiegające z zewnątrz, stłumione szczekanie małego psa... Chyba jamnika...

Nagle rozległ się trzask! Nie był to strzał... Drzwi knajpy rozwarły się z impetem wichury. Zakapturzona postać, niczym duch przemknęła po knajpie... Jak w sennym zwidzie, niby unosząc się nad ziemią, rzuciła się na Dupo'nta! Niemal jednocześnie po pustych ścianach knajpy Joe Badylarza poniósł się huk wystrzału... Wszystko zamarło na długie i grząskie jak torf sekundy …

 

***

Dupo'nt klęczał nad leżącą w kałuży krwi zakapturzoną postacią w czarnym płaszczu. Zrozumiał, że zawdzięcza jej życie... Słyszał jej słabnący oddech. Przez moment wydało mu się, że w powietrzu unosi się zapach kwiatów... Znajomy zapach...

Już wiedział... Ujął w ramiona leżącą postać i położył jej głowę na swoich kolanach. Piźnięty Freddie powoli opuścił broń z dymiącą lufą. Vickie stała zrezygnowana patrząc na Dupo'nta, a po jej policzku spłynęła pojedyncza łza.

Detektyw delikatnym ruchem zsunął kaptur, spod którego wyłoniła się twarz Gizelle...

- Du... po'nt... W... twoich... ramionach... wprost... umie... ram... - cicho wyłkała

- Gizelle... - wyszeptał Dupo'nt

- Du... po'nt... To nie... metafo...

Gizelle Veranda nie skończyła ostatniego zdania... Do wiecznego snu kołysał ją dochodzący z oddali śpiew syren policyjnych radiowozów...

KONIEC

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania