Czekolada

Po trzeciej wojnie światowej ludzie nieraz opowiadali mi, jak przerażające były obozy koncentracyjne. Niezliczoną ilość razy słuchałem, jakie piekło musieli przejść ci, których w nich zamknięto, oraz jak niesprawiedliwe było to, przez co przyszło im wszystkim przechodzić. Pamiętam tyle historii o okrutnych warunkach i strasznych zbrodniach, jakie miały tam miejsce, albo o nieludzkim traktowaniu i zniżeniu człowieka do miana bydła. Pamiętam setki, jeśli nie tysiące opowieści o tym, jakie chore i zwyrodniałe rzeczy spotkały niewinnych ludzi, którym jedyną zbrodnią była inna narodowość lub wyznanie.

Nigdy tego nie komentuję. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam, nie dodaję też nic od siebie. Po prostu stoję i słucham. I czasem się dziwię. Dziwię się, bo nie mogę uwierzyć, że faktycznie tam byłem, i przeszedłem przez to wszystko.

Dla mnie obóz koncentracyjny nigdy nie był piekłem, okrucieństwem ani zbrodnią. Nie znaczy to, że ludzie przesadzają w sowich opowieściach i wyolbrzymiają popełnione tam zbrodnie. Obóz był dokładnie taki, jak go opisują, po prostu nie był piekłem dla mnie. Dla mnie był raczej niczym niewyobrażalnie długi, pokręcony i okrutny letni obóz.

Każdy dzień wyglądał tam dokładnie tak samo. O piątej rano grał sygnał zwiastujący pobudkę. Podrywaliśmy wtedy z drewnianej podłogi zmęczone, obolałe ciała, a następnie liczyliśmy żywych. Zapach sześciu spoconych ciał w trzyosobowej chatce zaadoptowanej na barak był nie do zniesienia, ale i tak witaliśmy go z ulgą, bo wszyscy mieliśmy już za sobą przynajmniej kilka poranków rozpoczętych ze słodkawym i mdłym zapachem rozkładającego się trupa. Sześć spoconych ciał było zdecydowanie lepszą alternatywą.

Po pobudce miało miejsce ustawianie się w sześcioosobowych szeregach przed chatkami, rozpoczynające apel. Składało się na niego odliczanie, szukanie brakujących, krótka przemowa i tak zwana Wyliczanka. Pamiętam to nerwowe patrzenie w dal, gdy oficer ją prowadził. Każdego dnia miałem niemal ochotę go ucałować, gdy przechodził szybkim krokiem tuż obok naszej grupy.

Potem miało jeszcze miejsce zbieranie ofiar i szliśmy na śniadanie. Na to składały się dwa bochny chleba i trochę masła. Dość niewiele dla sześciu mężczyzn.

Potem śniadaniu przychodził czas na pracę. Praca była jedyną częścią dnia, podczas której byliśmy poza grupą, bo każdy człowiek miał oddzielne zadanie. Moja robota trwała od siódmej do osiemnastej, potem wydłużona do dwudziestej i polegała na zbieraniu truskawek ze specjalnie oddzielonego pola, za obozem. To było jedno z lepszych zajęć. Mało męczące i nie noszące ryzyka, a do tego pozwalające na podjadanie tego, co zgniłe lub przedwcześnie oderwane przez wiatr, oraz pałętających się tam biedronek i żuków. Za jedzenie czegokolwiek w godzinach pracy teoretycznie groziła kara śmierci, ale to nas nie powstrzymywało. Post oznaczałby przecież taki samym wyrok.

Gdy nadchodził wieczór, wracaliśmy na kolację, złożoną z miski kaszy, polanej czymś brązowym, czego pochodzenia nie znam i mam nadzieję nigdy nie poznać. Posiłki, tak samo jak wszystko poza czasem pracy trzeba było robić w specjalnie zaplanowanych, sześcioosobowych grupach. Nie wolno było ich opuszczać, bo oznaczałoby to narażenie się strażnikom, lub co gorsza psom, a tego nikt nie chciał ryzykować. Szczególnie tego drugiego. Olbrzymie, zdziczałe ogary potrafiły rozszarpać człowieka na kawałki jak szmacianą lalkę, gryząc go i wyjadając wszystko co im się podobało, by potem zostawić go na pastwę wścieklizny lub wykrwawienia. Budziły tym terror jeszcze większy niż którykolwiek z nadzorców.

Nasza grupa składała się z samych mężczyzn, choć nie była to reguła. Najstarszy spośród nas był Żołnierz, jedyny weteran frontu w drużynie. Nie wiem, jak naprawdę miał na imię. Właściwie, to nikt z nas nie używał tam swojego prawdziwego imienia. Przywoływało to chyba zbyt wiele wspomnień, a o nich lepiej nie myśleć w miejscach takich jak tamto.

Żołnierz miał siedemnaście lat i pracował przy składaniu broni. To było dość proste i mało męczące zajęcie, więc nie musiał bać się o życie, jeżeli tylko nie dopadła go Wyliczanka, albo nie narażał się strażnikom.

Trochę młodszy od niego był Mario. Miał tyle samo lat, a nazywaliśmy go tak, bo wiecznie chodził z kretyńskim wąsem na twarzy. On był z Bombaju, czyli grupy zajmującej się odbieraniem bagażów od nowoprzybyłych więźniów. Na początku było to świetne zajęcie, potem jednak nowi zaczynali mieć przy sobie coraz mniej, a strażnicy pilnowali fantów coraz dokładniej. Praca pozwalała mu na zagrabienie odrobiny kiełbasy, małej ryby czy chleba, ale na nic lepszego liczyć nie mógł.

Kolejny był piętnastoletni Kapo. Pseudonim wziął mu się od tego, że jego zadaniem było nadzorować eksperymenty medyczne prowadzone w obozie. Naprawdę nienawidził tego zajęcia, ale nikt nie pytał go przecież, co chce pracować. Dlatego po prostu szedł gdzie musiał i robił co do niego należało, nie ważne czy mu się to podobało czy nie. Przez pierwsze dni trochę płakał po powrocie z laboratorium, ale potem się przyzwyczaił i tylko siedział na schodkach chatki, wpatrzony przed siebie. Stwierdził kiedyś, że nienawidzi w swojej pracy nawet tego, że jest taka lekka.

I wreszcie, był tam jeszcze Sumo. On miał lat czternaście, tak jak ja. Przezwisko wymyśliliśmy mu na samym początku, gdy tylko się poznaliśmy, jednak szybko straciło ono na aktualności. Sumo nie miał w życiu zbyt wiele szczęścia. Żeby przeżyć w obozie, trzeba było po pierwsze nie wychylać się, po drugie nie myśleć o tym, gdzie i kim było się poza ogrodzeniem, a po trzecie, zdobyć pracę w której albo się nie męczyłeś, albo zdobywałeś dodatkowe jedzenie. A żeby uzyskać to trzecie, trzeba było mieć znajomości, umiejętności lub szczęście. Sumo nie miał żadnej z powyższych, dlatego trafił do kamieniołomu. Jego praca polegała na przenoszeniu ciężkich kawałów wyłupanych skał, ustawianiu ich na taczkę, a następnie jeżdżeniu z nimi w odpowiednie miejsce i wysypywaniu urobku na stertę. To nie była praca ani lekka, ani przyjemna, a jeść nie było czego. Nic dziwnego więc, że chłopak szybko przestał przypominać zapaśnika, a zaczął zmieniać się w atletę, chudzielca, patyk, a wreszcie w szkielet. Po miesiącu wyglądał już tak, jakby sama śmierć chodziła tuż za nim i tylko czekała, aż wreszcie będzie miał dosyć

Czuliśmy się strasznie przez to, co widzieliśmy. Od czasu trafienia do obozu żaden z nas nie widział swojej rodziny ani przyjaciół, i nikt nie łudził się, że jeszcze ich zobaczy; byliśmy więc dla siebie jedyną rodziną. Nikt z nas nie mógł patrzeć, jak Sumo umiera, i każdy robił co tylko było w jego mocy, by pomóc mu przeżyć. Każdego dnia, przynosiłem mu tyle truskawek, ile byłem w stanie zdobyć z pól, czasem nawet ryzykując branie świeżych i dojrzałych, jeżeli tylko mogłem. Mario też zawsze zdobywał dla niego tyle jedzenia, ile tylko się dało, jeżeli tylko było cokolwiek, czego przybyli do obozu nie połykali jeszcze w wagonie, a można było przenieść to przez kontrolę celną. To niestety zdarzało się zbyt rzadko. Żołnierz rezygnował nawet z własnego posiłku, niby przypadkiem rwąc chleb kompletnie nierówno, albo wypraszając jakoś dodatkową kaszę dla niego. Nawet Kapo zdobywał czasem trochę jedzenia, choć nie mam pojęcia skąd mógł je brać. Wszystko to jednak było o wiele za mało. Jeżeli nie zdarzyłby się cud, to istniała żadna szansa, że Sumo przeżyje choćby kilka tygodni, mimo że wszyscy mu pomagaliśmy. Albo raczej prawie wszyscy.

W naszej ekipie była jeszcze jedna, szósta osoba. Nazwaliśmy Potter, bo nosił okulary. A przynajmniej nosił je na początku, ale ponieważ w obozie nie wolno było posiadać niczego poza swoim pasiakiem, stracił ją jeszcze pierwszego dnia. Ale pseudonim pozostał.

W przeciwieństwie do całej reszty, jego nienawidziłem. Zresztą, wszyscy go nienawidzili. I mieliśmy ku temu powód. Potter był niesamowitym farciarzem. Trafił mu się wujek wśród strażników, który się nim opiekował. Nie mógł go uwolnić, ale mógł za to dostarczać do swojego krewnego wszystko, czego on tylko zapragnął. Wystarczyło tylko jedno słowo, które szeptał gdzieś w kwaterach strażników, i jak na zawołanie dostawał kiełbasę, kawę, chleb, papierosy, a nawet czekoladę czy owoce. I właśnie za to go nienawidziliśmy. Nie tylko za to, że żył jak król, gdy my umieraliśmy z głodu, ale także za fakt, że nigdy nie przestawał się tym chwalić. Jeszcze w ciągu pierwszych kilku dni opowiedział nam o tym ze wszystkimi szczegółami, a my, gdy tylko usłyszeliśmy o jego możliwościach, byliśmy pewni że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Na samą myśl o możliwości zdobycia jabłek, kiełbasy, kawy, albo papierosów, którymi tak raczyli się strażnicy, z ust ciekła nam ślina. Po pierwszych kilku dniach w obozie, w naszej grupie aż wrzało. Niektórzy myśleli nawet, czy nie uda się wykreślić nas z wyliczanki, albo nawet skrócić pracę. Mieliśmy się za szczęściarzy i wydawało nam się, że staniemy się burżujami rządzącymi tym miejscem.

A tymczasem okazało się, że Potter nie tylko ma zamiaru czegokolwiek nam dawać, ale do tego gdy tylko odkrył swoje korelacje ze strażnikami, zaczął patrzeć na nas jak na jakiś gorszy gatunek. Ilekroć z nami rozmawiał, a zdarzało się to rzadko, zawsze darzył nas jedynie głupimi drwinami i naśmiewał się z tego, że musimy jeść zgniłe żarcie i resztki. Sam nigdy nie jadł przydziałowego jedzenia, odpychając je z obrzydzeniem na bok i twierdząc, że takie pomyje mogą żreć tylko szczury. A potem patrzył z radosną pogardą jak Sumo bierze jego miskę i wsuwa kaszę która jest w środku, jakby to była królewska uczta. Czasem oznajmiał potem, że to wina Sumo, że musi żreć szczurze żarcie skoro nie potrafi sobie radzić.

On sam tymczasem ciągle coś jadł, prawie bez przerwy wypełniając sobie usta. Większość czasu trochę wbrew zasadom spędzał samotnie, trzymając się od nas na co najmniej trzy metry i co najwyżej machając do nas czekoladą. Bo czekoladę zawsze miał przy sobie. Nigdy nie widziałem go bez przynajmniej jednej jej tabliczki, wystającej z bocznej kieszeni pasiaka. W czasie wolnym prawie bez przerwy żuł połamane kostki i bawił się tekturowym pudełkiem na tabliczkę. Patrzył przy tym na nas, siedzących z dala i darzących go nienawistnym spojrzeniem, i śmiał się jakby usłyszał najlepszy żart na świecie. To było chyba najgorsze, patrzeć na niego żrącego czekoladę jak chleb, samemu czując jak wnętrzności przekręcają się z głodu. Ostatni raz przed obozem czekoladę jadłem cztery lata wcześniej, i ledwo pamiętałem wtedy smakowała. Wiedziałem, że było to coś wspaniałego i niesamowicie chciałem znowu jej spróbować, ale Potter ani myślał podzielić tym, co miał. Nie pozwalał nam do siebie podejść gdy jadł, a co dopiero spróbować swojego drogocennego skarbu. Spytałem go kiedyś, czy nie mógłbym chociaż polizać jednej kostki, żeby zobaczyć jak smakuje, a on mi odparł, że rozpadłaby się od samego mojego smrodu. Czułem jak po twarzy lecą mi łzy, gdy słuchałem jak się z tego śmieje.

Więc tak, nienawidziłem go. Wszyscy go nienawidziliśmy. Każdego dnia wstawaliśmy rano, patrząc na niego wilkiem i każdego dnia chodziliśmy spać, żałując że nie umarł. Głód, choroby, Wyliczanki, praca i zimno zdołały sprawić, że zobojętnieliśmy prawie na wszystko, nie potrafiliśmy jednak zobojętnieć na jego wieczne dogryzanie nam. Za każdym razem gdy go widzieliśmy, gotował się w nas gniew. Nienawidziliśmy go szczerze, i szczerze przeklinaliśmy jego cholerne lenistwo, gdy zdzieraliśmy sobie ręce w pracy, oraz jego rosnący brzuch, gdy rok po roku patrzyliśmy, jak kolana powoli robią nam się najpierw grubsze od łydek, a potem od ud. Życzyliśmy mu żeby żywcem trafił do krematorium, gdy słuchaliśmy jego opowiadań o paście i mleku, sami wyrywając sobie gnijące w ustach żeby. Byliśmy coraz bardziej wściekli, coraz bardziej mieliśmy go dość. Chcieliśmy zamknąć mu tę pyskatą mordę. Chcieliśmy, żeby Potter wreszcie zdechł. To trwało długo. Bardzo długo. Aż pewnego dnia, ktoś po prostu nie wytrzymywał.

Do dziś nie wiem, który z nas to zaczął, ale to już chyba bez znaczenia. Pewnego poranka, nie wiem już którego z kolei dnia, Potter po prostu poszedł o krok za daleko. Wszyscy spaliśmy, tak jak zawsze, a gdy rozbrzmiał pierwszy dzwonek, zaczęliśmy wstawać. W obozie byliśmy już niezwykle długo i straciliśmy większość sił, dlatego wstanie było już niezwykle trudne. Wszyscy byliśmy obolali, puste żołądki utrudniały nam poruszanie się, a oczy zdawały się samoistnie zamykać. Gdyby nie wprawa w byciu półumarłymi, zapewne w ogóle nie mielibyśmy sił na wstawanie. A jednak, gdy tylko wstał Potter, wszyscy poczuliśmy jakby więcej energii w świerzbiących pięściach. Niemal nie potrafiliśmy zrobić choćby kroku, ale on po prostu wyprostował się i przeciągnął, a potem ziewnął głośno i mlasnął. Zignorowaliśmy to jak co dzień, starając się po prostu jakoś przeboleć cicho jego zachowanie, starać się uspokoić zaciskające się aż do zbielenia knykci palce. Po prostu wstałem i starając się nawet na niego nie patrzeć, próbowałem otrząsnąć pasiak z siana zalegającego moją koszulę. Wtedy zauważyłem, ze jego drogocenna czekolada wypadła mu z kieszonki i leżała teraz na ziemi. Żołądek skurczył mi się na ten widok, targany obrzydliwym spazmem głodu. Pomyślałem wtedy, że wezmę tylko jeden kęs, tylko jeden, malutki kawałeczek tej czekolady. Serce zaczęło mi galopować jak szalone, gdy ręka jakby sama zbliżyła się wprost do pudełka z upragnionymi, czarnymi kostkami. Położyłem już niemal dłoń na pudełku Pottera, gdy nagle na moje palce zmiażdżyło mi potężne uderzenie jego buta. Krzyknąłem z bólu.

-Gdzie, frajerze?! – wykrzyknął do mnie - Zabieraj łapy z mojej czekolady ty brudn…

Ostatniego słowa nie wymówił. Po prostu nie zdołał. Potężna pięść przerwały mu wypowiedź, uderzając go w podbródek, i wybijając mu zęby. Uderzył go chyba Żołnierz, ale nie mogę wiedzieć tego na pewno. Zresztą, jak już mówiłem, nie ma już znaczenia. Wszyscy chcieliśmy to zrobić, a to kto zaczął to szczegół. Potter od pierwszego uderzenia stracił kilka zębów, jego krew podziałała na jak najsilniejszy narkotyk. Gdy jeden go uderzył, wszyscy w końcu nie wytrzymaliśmy. Ja, Żołnierz, Kapo, Sumo i Mario rzuciliśmy się na niego zgodnie, w jednej chwili uwalniając całą tak dugo duszoną nienawiść. Przez kilka sekund jakby nie byliśmy już chudzi, słabi i chorowici, nie byliśmy zmęczeni ani przemarznięci do kości. Pod wpływem zapachu krwi tego parszywego drania na moment staliśmy się jak rekiny, oszalałe i głodne, napadające na zdobycz.

Prawie nie pamiętam jego momentu. Wydaje mi się, jakbym patrzył na to z boku, wcale nie biorąc w niczym udział. Ale wiem że brałem, na pewno. Pamiętam jak napadliśmy na Pottera całą piątką, jak zaczęliśmy bić go i kopać jak szaleni, jak rozrywaliśmy jego koszulę i ciągnęliśmy za krótkie kłaki na głowie. Czułem na twarzy krew z jego złamanego nosa, zdarłem sobie skórę na ręce uderzając jak oszalały w jego pękającą czaszkę. Do dziś słyszę w głowie trzask jego pękających żeber i suchy chrzęst towarzyszący wykręcaniu stawów poza granice.

Nie pamiętam żeby Potter krzyczał. Być może tego nie robił bo nie miał jak zaczerpnąć tchu, a może to ja pogrążony w oszalałej rządzy krwi nie mogłem tego nie zauważyć. Pamiętam za to jego twarz. Wiem na pewno, że był na niej wyraz tępego, krowiego przerażenia, przemieszany z dziwacznym, pełnym zrozumieniem.

Wszystko to trwało tylko chwilę. W jednej chwili Potter był cały, a w następnej leżał na podłodze, nie mając nawet siły jęczeć. My tymczasem staliśmy nad nim, cali ubabrani krwią i zadyszani jak psy. Kilku z nas ze zmęczenia pewnie padłoby na ziemię, gdyby nie obawa przed tym, że nie uda mu się podnieść.

W jakiś sposób czuliśmy się dumni. Wiedzieliśmy, że to co zrobiliśmy było złe, ale nie obchodziło nas to w ogóle. Czuliśmy ulgę, chore, ekstazyjne szczęście z pokazania temu frajerowi gdzie jego miejsce. Nareszcie pozbyliśmy się tego wrzodu i nikt nie mógł nam już tego odebrać. Dyszeliśmy wspierając się na sobie nawzajem, pełni euforii.

Wtedy przypomnieliśmy sobie o czekoladzie, którą ta chora menda cały czas przed nami chowała i dopiero się ucieszyliśmy. Prawie krzyknąłem ze szczęścia, gdy Mario podniósł stopę Pottera i wyjął spod niej małą, zieloną tekturkę z magicznymi kostkami. Tamten próbował coś jęczeć, ale nie chciało nam się nawet mu dokładać kolejnych kopniaków. Rzuciliśmy się na tabliczkę jak wygłodniałe psy, pchając się nawzajem i wyrywając sobie nawzajem słodycz z rąk. W końcu opakowanie się rozdarło, a kostki wysypały na klepisko. Rzuciliśmy się na nie jeszcze brutalniej, za wszelką cenę próbując zdobyć choć kawałeczek wspaniałej, cudowne, słodkiej czekolady. Trzeba było niesamowitego mnóstwa czasu, nim w końcu doszło do nas, że przecież bijemy się o małe, ogryzione jak psia kość drewienka i jeden malutki kamyk.

Nie od razu zrozumieliśmy, jaka jest przerażająca prawda. Dochodziło to do nas powoli, w ciągu ciągnących się jak krew z nosa minut, między rozkazem pobudki, a wyniesieniem nas w kopach z chatki przez któreś strażnika.

Przez te kilka minut doszło do kilka zaskakująco oczywistych faktów, których dotąd jakoś dziwnie nie zauważaliśmy. Po pierwsze, żaden z nas nigdy nie widział Pottera z niczym poza czekoladą, a przecież chwalił się, że je niczym król. Po drugie, opakowanie na tę że czekoladę było naprawdę zniszczone, jak na codzienne dostawanie nowej. Po trzecie, Potter był jednak dosyć chudy jak na człowieka jedzącego bez przerwy czekoladę. Jego „wydatny brzuch” teraz wyglądał bardziej na mieszaninę starej słomy ukrytej po pasiakiem i nienawistnej autosugestii, a niż na wzgórze tłuszczu. Po czwarte, skoro Potter miał kontakt ze strażnikami, to czemu nigdy nie odzyskał swoich okularów? Po piąte, czy ktokolwiek kiedykolwiek widział, by Potter w ogóle rozmawiał z którymkolwiek strażnikiem?

Szybko zrozumieliśmy co nasz przyjaciel robił cały ten czas, nie mogliśmy jednak nijak dojść do tego, czemu tak postępował. Odpowiedź na to pytanie doszła do nas dopiero podczas kolacji. Gdy Sumo zjadł swoją porcję dziwacznej kaszy, oświeciło nas, wraz ze wspomnieniem Pottera, odpychającego ze wstrętem miskę pełną „żarcia dla szczurów”.

Po tym wydarzeniu, Sumo nie pożył już długo. Jedząc jeden zwykły przydział, nie miał szans wytrzymać pracy w kamieniołomie, nie ważne jak bardzo byśmy mu pomagali. A o Potterze żaden strażnik nawet nie wspominał. Po prostu wynieśli go i zabrali tam gdzie resztę. Tu, w obozie, gdy byłeś umarłym, nie miałeś już żadnego znaczenia. Stawałeś się jeszcze jednym surowcem, nie ważne czy zabiła cię choroba, głód, czy ludzka głupota.

Nie przydzielono nam już nikogo w miejsce zmarłych, bo transporty ustały. Mario jakoś sobie z tym poradził, bo trafił razem ze mną na truskawki. Nie miał się najlepiej, ale jakoś ciągnął. Zginął za to Kapo, padłszy od Wyliczanki, jakieś dwa tygodnie od wyzwolenia obozu. Po prostu nie miał szczęścia.

Uwolnili nas po jakiś dwóch, albo trzech latach tkwienia w obozie. Po wojnie nie mieliśmy gdzie wrócić, ani dokąd pójść, ale mimo to jakoś żyliśmy. Najgorsze tak czy owak było już za nami.

Kilka lat później przetrząsnąłem akta obozu i dowiedziałem się z nich, że Alexander Filankowski, pseudonim Potter, nigdy nie miał żadnej rodziny ani w, ani poza obozem. Był sierotą, od najmłodszych lat wychowywaną w domu dziecka. W czasie pobytu w obozie pracował przy sekcjach i kremacji zwłok. Taka praca pozwalała mu jeść co najwyżej szczury, zabłąkane żaby… i inne mięso. Na pewno nie miał skąd brać czekolady.

Często zastanawiam się, czemu Potter to robił. Nie czemu się poświęcał, ale co sprawiało, że trzymał swoje poświęcenie w sekrecie? Czy bał się, że Sumo odmówi zjadania porcji, przeznaczonej dla swojego przyjaciela? Albo to godność nie pozwalała mu przyznać się do tego, że poświęca się dla kogoś? A może pomiatanie nami faktycznie sprawiało mu radość, więc chciał sadystyczną satysfakcją wynagrodzić sobie zmęczenie i głód? Nie wiem, a po tym co zrobiłem nigdy już nie będzie mi dane wiedzieć.

Dlatego właśnie, ilekroć słucham opowieści o obozach, milczę tylko i nie potrafię przestać się dziwić. Nie ważne jak bym się starał, potrafię uwierzyć, że spotkało mnie niezasłużone okrucieństwo.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Violet 04.10.2017
    Opowiadanie przypomina mi fragment z książki Stasiuka, tylko w nieco gorszej wersji. I dlaczego trzecia wojna światowa? Bo historia raczej z okresu drugiej. Nie oceniam.
    Pozdrawiam.
  • Abbadon 05.10.2017
    Obozy koncentracyjne wyglądały kompletnie inaczej w czasie II wojny, musiałem więc dopasować ramy czasowe do potrzebnych mi warunków.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania