Czerwieńszy odcień zieleni

Wózek zjechał z pochylni, odskoczył niedaleko i przy akompaniamencie duetu buczących motorów zakreślił w miejscu kilka kółek. Byłby wykręcał kółka aż do wyczerpania baterii, gdyby jakiś impuls nie pognał go slalomem między oponami ułożonymi rzędem na podłodze. Na końcu hali wózek zahamował przeciwprądem i czekał cierpliwie aż tester wymieni w nim sterownik. Fabrykę wypełniał coraz głośniejszy gwar maszyn i ludzi. Barbara od samego rana krążyła po stanowiskach. Wszyscy mogli ją łatwo rozpoznać po czerwonym fartuchu, odsłaniającym zgrabne kolana i drobne stopy w sandałach tego samego koloru. Zamieniała z każdym kilka słów i zapisywała coś na kartce. Czasem mrużyła niebieskie oczy, a idąc między stołami wtykała koniuszek palca w kosmyki złocistych włosów. Robiła wszystko, żeby dostać świąteczną premię. Za tę premię kupi sobie zieloną sukienkę bez ramiączek, pod spód założy bardotkę, żeby opalonych ramion nie psuć paskami od biustonosza. Tak ubrana, na pewno zwróci uwagę na przyjęciu noworocznym, na które została zaproszona z mężem. Podeszła policzyć obwody drukowane w stojaku na moim stole, a później zerknęła na karteczkę przyczepioną do jednego z nich. Coś jej nie pasowało, bo zapytała głośno, żeby pracujący obok wyraźnie ją słyszeli:

— Czemu tylko tyle?

Czułem dreszcze pod koszulą, byłem niewyspany, bolała mnie głowa. Przecież nie jestem maszyną, żeby zasuwać cały czas na jednakowych obrotach. Barbara oczekiwała wyjaśnień.

— Dostałem rozwolnienia — skłamałem równie głośno, żeby świadkowie rozmowy nie zgubili żadnego słowa.

Barbara wydęła wargi w nieświadomie pociągającym grymasie, pewnie rozmyślając, czy dziesięć minut nieplanowanej przerwy to nie za długo, żeby powstrzymać biegunkę. Moje uzasadnienie skwitowała kąśliwym uśmieszkiem.

— Na drugi raz nie pożeraj tyle owoców kiwi, a jeśli już nie możesz bez nich żyć, obieraj skórkę przed zjedzeniem.

Owoców kiwi? A cóż to za delicje? U Hindusa za rogiem tego nie widziałem. U Hindusa są odgrzewane burgery, parówki z przetworzonego mięsa, ale i tak wszyscy kupują chipsy smażone w przepracowanym oleju: dwa dolary za kilka garści zawiniętych w brudny, zatłuszczony papier. To dlatego byłem wypompowany i nie miałem na nic ochoty. Barbara należała do innego świata. Jej mąż był wykładowcą na uniwersytecie i zarabiał dwa razy średnią. Stać ich było na wyszukane jedzenie, chodzili w weekendy do restauracji, zimą wyjeżdżali w góry na narty. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadłem z Marią poza domem, ale z rozmyślań wyrwał mnie nie znoszący sprzeciwu głos Barbary:

— To jak, będziesz pracować w święta?

Kiwnąłem potakująco głową.

— A w Nowy Rok?

Rok temu pytała mnie o to samo. Rok temu również zostawałem po godzinach, pracowałem w każdą sobotę i niedzielę, ponieważ czterdziestogodzinny tydzień pracy wystarczał ledwie na pokrycie czynszu za mieszkanie. Nowy Rok chciałem spędzić z żoną i półtorarocznym dzieckiem, ale pieniądze były ważniejsze niż rodzina.

— Będę — odpowiedział za mnie obcy głos.

— Doskonale! — Barbara triumfowała. — Rób tak dalej, a może dostaniesz awans na testera.

Nie słuchałem jej. Sięgnąłem do plastikowego pudełeczka i wyciągnąłem po omacku coś maciupeńkiego w kształcie walca. Przedmiot czujnie obserwował mnie krótkimi drucikami, sterczącymi z węższych stron, jak czułki owada. Obracałem przez chwilę drobiazg w palcach, patrząc na kolory paseczków namalowanych na brązowym tle. Czerwony czy zielony? Choć przez sekundę móc to widzieć normalnie. Nieprawidłowy rezystor to dodatkowa praca w przerwie na lunch. Kolory tańczyły mi przed oczami, zmieniały barwę, pulsowały tysiącem rozmaitych odcieni. Zawsze tak dokazywały na przedmiotach mikroskopijnych rozmiarów. Przybierały formę morskich fal, to znowu marmurków, a wtedy nie było sposobu, żeby je poukładać. Moi koledzy nie mieli z tym kłopotu.

— Staniesz przy stole, wtedy zobaczysz różne cyfry, ułożone z kolorowych kropek. To całkiem proste — uspokajał mnie stojący z przodu.

Proste dla niego, bo kiedy spojrzałem z bliska, nie widziałem nic oprócz mozaiki kolorów, zmieniających nieustannie miejsca, wirujących dookoła, jak moje rozdygotane myśli. Mógłbym przysiąc, nie było tam żadnych liczb. Pani doktor wiedziała w czym problem i na świadectwie napisała: „Nie widzi kolorów”. Po przeczytaniu tej uwagi, moja matka pobiegła roztrzęsiona do szkoły.

— Co z nim teraz będzie? — zapytała drżącym głosem. — Tak dobrze mu idzie, ale jaka przyszłość go czeka?

Doktor nie potrafiła wykrzesać odrobiny współczucia, co wcale nie było jej winą, ponieważ cierpiała na patologiczny wstręt do mężczyzn. Popatrzyła na mnie oskarżającym wzrokiem, jak na sprawcę wszelkich nieszczęść, a potem odparła z nieskrywaną satysfakcją:

— Zostanie gryzipiórkiem!

Matka nie zamierzała rezygnować tak łatwo i zamówiła wizytę u prywatnego okulisty. W jego gabinecie nie było liczb, tylko światełka zamontowane w metalowym pryzmacie i zapalane jak na sygnalizatorach ulicznych. Nie sprawiało mi to najmniejszych trudności, natomiast moja matka stanęła przed dylematem: komu wierzyć?

— Pani syn widzi kolory jak wszyscy — pocieszał ją okulista. — Tylko jego mózg ustawia je inaczej.

— Jak to „inaczej”? — zapytała przerażona matka i odtąd nie dowierzała już żadnemu lekarzowi.

 

Inaczej nie znaczy źle; w końcu każdy myśli i czuje inaczej, a jak jest naprawdę, kogo to obchodzi? To był mój mały sekret, którego nigdy nie wyjawię, nawet gdybym miał przez to wystawić na szwank czyjeś życie, jak podczas pracy na statku. Egzaminy wstępne zdałem na piątki, ale później czekały mnie wymagające badania lekarskie, z których nie byłem pewien tylko jednego. Prędko jednak znalazłem wyjście: nakłoniłem znajomą internistkę, żeby pożyczyła mi książkę z tablicami Ishihary. Wykułem z niej liczby wzrokowo i każdą liczbę rozpoznawałem nie po kształcie, ale po palecie kolorów w tle: żółto-niebieski to 74, różowo-zielony to 68 i tak dalej. Przeglądałem tablice codziennie kilka razy, aż mogłem je czytać równie szybko, co ściągawkę podczas klasówki. W dniu testu sprawdziłem, czy tych samych tablic używają podczas badań. Uspokojony, chodziłem w stroju gimnastycznym długim korytarzem, czekając na swoją kolej. Gdy mnie wywołano, wszedłem do sali i od razu spostrzegłem młodą, atrakcyjną kobietę, siedzącą za stołem obok ubranych w białe fartuchy dwóch starszych panów. Nie mogłem sobie wyobrazić komisji kwalifikacyjnej w bardziej kontrastującym składzie! Patrząc na jej piękną, lecz zdeterminowaną twarz, ogarnął mnie nagle niepokój: znowu byłem w podstawówce, oczekując werdyktu pani doktor-mizoandryczki. Korzystnie dla mnie, młoda lekarka wzbudzała zgoła odmienne uczucia. Przerzucała kartki automatycznie, nie podnosząc wzroku, a ja każdy obrazek kojarzyłem natychmiast z prawidłową liczbą. Tak mi łatwo szło, że odpowiedziałem zanim zdążyła przerzucić następną stronę. Spojrzała na mnie podejrzliwie, czy przypadkiem nie jestem jakimś jasnowidzem i czy równie bezbłędnie odgadłbym, jakiego koloru majtki nosi pod spódnicą. Taka zabawa w innych okolicznościach może przypadłaby jej do gustu, lecz tego dnia miała dość siedzenia przy taśmociągu, po którym przesuwano szereg młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn. Pewnie chciała jak najprędzej uciec do domu, być ze swoim chłopakiem, dotykać go, a nie tylko oglądać. Napisała krótko: „zdolny do służby na morzu” i kazała mi zjeżdżać. Przed końcem zmiany obliczyłem wynik: o trzy płytki więcej niż przewiduje norma, żadnej nie odrzucono. Kolory mnie nie zdradziły. Kiedy wsiadłem na rower, Barbara pożegnała mnie anielskim uśmiechem i już wiedziałem, że darowała mi niedyspozycję, a zarobek testera był bliżej niż kiedykolwiek.

 

W domu zastałem Marię chodzącą po kuchni. Kasia siedziała na wysokim krześle z plastikowym śliniakiem pod szyją i paluszkiem rozmazywała na tacce pozostałość po obiedzie. Połowę miała rozsmarowaną na buzi, reszta leżała pod krzesłem na podłodze.

— Umyj ją, to naleję ci zupy! — zawołała Maria znad garnków.

Znowu barszcz. Dostanę rozwolnienia, tym razem na serio i Barbara mi nie daruje. Testerem zrobi Wahida z Bangladeszu, który genetycznie odporny na głód, wypróżniał żołądek raz w tygodniu. Przełykałem w milczeniu drobno pokrojone kawałki ziemniaków i jeszcze drobniejsze kawałki buraka. Maria siedziała obok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Po jedenastu godzinach monotonnej pracy potrzebowałem pobujać chwilę w obłokach. Rozumiała to doskonale i byłem jej za to wdzięczny.

— Chcesz więcej? — spytała, kiedy zacząłem skrobać łyżką po dnie.

Dobra żona zawsze pomyśli o dokładce. Kończyłem jeść patrząc w pusty talerz, żeby uniknąć jej wzroku, a właściwie pytania, które zamierzała mi zadać od dłuższego czasu. Nie musiałem nic mówić, bo odpowiedź wyczytała z moich oczu. Zastygła w krześle i zagryzła usta. Wiedziałem, o czym myśli — miało nam tu być jak w raju: butikowe ciuszki, włoskie meble, mercedes, a jeździliśmy starym japońskim gruchotem, sprzęty kupowaliśmy w sklepach z używanym towarem, albo po garażach. Nie mogłem dłużej znieść tego zawzięcia z jakim powstrzymywała łzy. Złapałem za telefon i wykręciłem numer Barbary. Powiedziałem, że biorę urlop i wrócę dopiero po Nowym Roku. Barbara wpadła w furię, ale prędko odzyskała zimną krew.

— Twoja decyzja narusza umowę o pracę — wyrecytowała oklepaną formułkę. — Jeśli będziesz przy niej obstawać, wystąpię z wnioskiem, żeby cię zwolniono.

— Naprawdę? — zareagowałem wzburzonym głosem. — W takim razie sama sobie lutuj te cholerne płytki! — Rzuciłem słuchawką o stół, co nie uszło uwadze Marii. Ona w podobnej sytuacji nie straciłaby panowania nad sobą.

Czułem jak mi dygoczą ręce… Że też mnie podkusiło powiedzieć w złości kilka słów, których nie można już cofnąć. Barbara mi nie wybaczy i do pracy nie mam po co wracać. Zapytałem Marię, jak długo damy radę wyżyć z oszczędności.

— Dwa… trzy miesiące góra — odpowiedziała po krótkim przeliczaniu.

Nie mogłem uwierzyć, że potrafiła odłożyć tak dużo z tak marnej pensji. Wkrótce żniwa, może znajdę pracę gdzieś na farmie, a jak nie, wystąpię o zasiłek. Dostaniemy dodatek na dzieci i mieszkanie i jakoś to będzie, z głodu nie umrzemy. Szkoda tylko tego mercedesa oraz własnego domu z garażem, w którym można by go zaparkować.

 

Wyjechaliśmy wczesnym rankiem w dzień Wigilii. Trasa wiodła w poprzek wyspy przez Alpy Południowe, od Pacyfiku do zachodniego wybrzeża, nieco ponad trzysta kilometrów. Zaplanowaliśmy postój na przełęczy Lewis, będącej punktem szczytowym wspinaczki. Stamtąd droga opadała raptownie serpentynami prosto do Morza Tasmana. Stanąłem na poboczu szosy w cieniu wysokich paproci ponga i wypatrywałem w potoku pojazdów czerwonego Nissana Skyline, którym mieli jechać Kevin ze swoją przyjaciółką. Maria pozowała mi do zdjęcia na tle porośniętej buszem skały. Obok niej uchwyciłem w obiektywie nurt zamulonej rzeki, żłobiącej meandrem dno przełęczy. Znajomi nie nadjeżdżali, wobec tego ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy dotarliśmy do celu, było jeszcze wystarczająco jasno, żeby poznać okolicę: zupełne odludzie; kilka domów rozrzuconych daleko od siebie nad brzegiem dużej zatoki, której koniec ginął w zmierzchu nad widnokręgiem. Wyszliśmy na szeroką plażę, zagrodzoną po bokach skałami. Pod stopami chrzęścił drobny piasek, wymieszany z wulkanicznym popiołem szarego koloru. Woda w morzu była niezbyt zimna, a fale spokojne, przynajmniej niedaleko brzegu. Po krótkim spacerze pojechaliśmy pod wskazany adres, gdzie zaraz przy plaży, na łagodnym wzniesieniu, przywitał nas duży, prostokątny dom. Szczęśliwy był to dom, postawiony w miejscu o jakim większość domów może tylko pomarzyć, zbudowany przez ludzi kochających swoją pracę. Wykonał ku nam ukłon lekko spadzistym dachem i białymi ścianami, otwierał w szczerym uśmiechu obszerne drzwi i okna o aluminiowych framugach, zapraszał na przestronną werandę z desek w naturalnym kolorze dębu, ułożonych starannie na betonowych wspornikach. Przód domu ozdabiał dobrze utrzymany trawnik, na nim efektowne kordyliny, nazywane przez Maorysów ‘tī kōuka’, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „kapuściane drzewko”. Schwyciłem Kasię na ręce, zapukałem kilka razy i nie czekając na odpowiedź, otworzyłem drzwi kluczem, wprowadzając za sobą Marię, która z ciekawością lustrowała wnętrze. Na stole w kuchni znalazła kartkę: „Zapraszamy do nas na Sylwestra. Wesołych Świąt”. Poniżej był adres motelu w Nelson. Najwyraźniej Kevin i jego przyjaciółka woleli spędzać święta osobno. W domu, który nam udostępnili były trzy sypialnie — ta największa z łóżkiem king size i osobną łazienką, duży salon z wygodną kanapą i przeszkloną ścianą, za którą widniała panorama na zatokę, oraz druga łazienka obok przedpokoju, również wyłożona kafelkami białego koloru; nie klinicznie białymi, ale z przyjemnym dla oka odcieniem szarości. „Wymarzone miejsce na świąteczne przyjęcie” — pomyślałem, lecz twarz Marii nie zdradzała zachwytu.

— Nie zostawili nam nic do jedzenia — podsumowała przegląd lodówki i szafek w kuchni.

— Za to z pragnienia nie umrzemy — próbowałem ją rozweselić, pokazując na nierozpieczętowany karton piwa oraz dwie butelki wina, które przytaskałem z drugiej chłodziarki w garażu.

Z tego co zdołaliśmy przywieźć, przygotowaliśmy wigilijną kolację. Wielkiego wyboru nie było, dlatego już po godzinie mogliśmy usiąść do stołu.

 

Nad rankiem wyrwała mnie ze snu krzątanina po kuchni. Maria nuciła jakąś melodię. Wracał jej humor. Kobieta to taka niezwykła istota, co nawet opustoszałą chatę potrafi w krótkim czasie zamienić w domowe ognisko. Po śniadaniu nabraliśmy ochoty na kąpiel w morzu. Płynąłem crawlem wzdłuż plaży, Maria obok mnie, robiąc okropną śrubę lewą nogą, lecz wkrótce zawróciła w stronę brzegu, a ja podpłynąłem do skały, której wcześniej tutaj nie było. W pobliżu zauważyłem kilka innych skał, wynurzonych z wody niczym kolumny zatopionego amfiteatru. Podpłynąłem bliżej i dotknąłem oślizgłej, oblepionej porostami powierzchni. We wstęgach morskiej trawy dryfowały owalne muszelki ciemnoniebieskiego koloru. Głęboko pod wodą było ich najwięcej. Poszedłem do domu po nóż, a po drodze zabrałem wiaderko, którym Kasia stawiała babki z piasku. Poczekałem na odpływ i ponownie wskoczyłem do wody. Połów trwał niecałą godzinę, a morze wynagrodziło mi szczodrze każdą chwilę. Maria wyszła z wody i siedziała na brzegu, zagrzebując nogi w mokrym piasku o kolorze błota.

— Co tam niesiesz? — Rzuciła okiem na wypełnione po brzegi wiaderko.

W odpowiedzi wyjąłem jedną z muszelek i rozwarłem ją nożem. Włożyłem do ust oderwany ze środka miąższ i przeżuwałem go ze smakiem, jakby to była czekoladka z marcepanem. Patrzyła na to z obrzydzeniem.

— Ale dzikus z ciebie!

Przełknąłem i sięgnąłem po następną.

— Wiesz, na co to pomaga?

— Nie muszę wiedzieć, to nie mój problem.

Po przyjściu do domu przystąpiłem do przygotowania lekkiego posiłku, Maria tymczasem nakrywała do stołu. Wypłukałem małże i oczyściłem je przy pomocy noża z nitek po wodorostach. Potem nalałem wody do garnka, dodałem białego wina i soli. Brak zielonej cebulki skompensowałem większą ilością czosnku, który przezorna Maria zabrała ze sobą. Wrzuciłem kilka garści małży, położyłem przykrywkę i podkręciłem ogień, żeby syczał wesoło, aż wszystkie muszelki otworzą skorupy, wtedy dorzuciłem do garnka kawałek masła i kilka listków bazylii oraz kolendry rosnących w ogródku koło domu. Zdjąłem garnek z ognia, nałożyłem małży do miseczek i postawiłem je na stole. Maria patrzyła na to z dezaprobatą.

— Spróbuj, to nie trucizna — zachęcałem ją. — To bardzo delikatna potrawa, po niej będziesz lekka jak motylek.

W końcu odrzuciła uprzedzenia i zjadła zawartość wszystkich muszelek w miseczce, ale na więcej nie miała ochoty.

— Dwa dni świąt będziemy zapychać brzuchy mięczakami? — wyrzuciła z pretensją w głosie. — Przed ślubem czarowałeś, co takiego nie potrafisz, to teraz wykombinuj coś porządnego do żarcia.

Przed ślubem można gadać różne rzeczy. Czułem sytość, po dwóch piwach wpadłem w błogi nastrój i siedząc w wygodnym fotelu na werandzie, mógłbym patrzyć w morze przez resztę dnia. Ale do tanga potrzeba dwojga, dlatego zaproponowałem odwiedzić miasteczko nieopodal. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

— Przecież wszystkie sklepy zamknięte…

— Sklepy tak, ale nie kościół — odparłem, choć nie chciałem zdradzić, o jaki „kościół” mi chodzi.

 

Kraina, w której przyszło nam spędzać święta była jednym z najbardziej wyludnionych regionów świata, pozbawionym przez wiele lat śladów człowieka. Dopiero gorączka złota w roku 1864 i wydobywanie węgla rozpoczęte kilka lat później, ściągnęły ludzi obietnicą prędkiego zysku. Na wzmiankę o złocie, Maria odzyskała energię.

— Może nie wykopali wszystkiego?

Jaka naiwna — żeby znaleźć kilka ziarenek złota, trzeba przesiać tonę skały, łamać sobie palce, narażać na degenerację stawów. Na gorączce złota najwięcej zarobili właściciele hoteli oraz sprzedawcy szpadli i sit. Jednak nie przekonałem jej, bo wciąż patrzyła na mijane pagórki podekscytowanym wzrokiem, czy aby ich wnętrze nie kryje przedwcześnie porzuconych kopalni, pełnych skarbów, po które wystarczy wyciągnąć rękę. Zatrzymaliśmy auto przed pierwszym kościołem na drodze. Wyglądem przypominał salon z bujanymi drzwiami i słupkami do uwiązywania koni, jak w kowbojskim miasteczku, tylko zamiast koni stało przed nim kilka zakurzonych samochodów kombi. Weszliśmy do środka. Kazałem Marii zostać z Kasią w przedsionku, ponieważ prawo nie zezwalało nieletnim podchodzić do ołtarza, bliżej niż na kilka kroków. Na nasz widok parafianie zamilkli i odwrócili głowy. Gdybym patrzył na stado bydła wypasane na łące, ujrzałbym to samo: obraz cielęcych oczu bezmyślnie utkwionych we mnie. Potem przyszła kolej na Marię — badano ją wzrokiem, jakby była pierwszą kobietą odwiedzającą ten przybytek od wielu lat, do tego z takim brzuchem. Osłupienie trwało dopóki wierni nie zaspokoili ciekawości i nie wrócili do modlitwy. Podszedłem do kapłana stojącego za kontuarem. Zmierzył mnie wzrokiem, podniósł pustą szklankę i wykonał gest, jakby chciał zapytać, z którego źródełka ma nalać. Powstrzymałem go ruchem ręki, po czym naśladując najwulgarniejszy angielski z regionu Canterbury, zapytałem:

— Szefie, macie coś na przekąskę?

Słysząc to, barman uniósł brwi.

— Że niby co? — przeprosił mnie, wymawiając słowa dziwacznym akcentem, jakiego nigdy nie słyszałem.

Dłuższą chwilę wytężał głowę, co mnie tu przygnało, razem z kobietą w piątym miesiącu ciąży i małym dzieckiem. Właśnie ciekawskie oczy brzdąca, zaglądającego w tym momencie do środka izby stropiły go najbardziej. Ruszył niepewnie w kierunku schodów prowadzących na piętro i skinął na nas, czy przypadkiem nie szukamy pokoju na noc. Powtórzyłem pytanie. Tym razem barman słuchał co mówię, bo czerwoną, zarośniętą twarz rozjaśnił mu uśmiech, jakby rozpoznał w nas dalekich krewnych. Z jedzenia mieli tylko wołowy filet, frytki i smażoną dynię, ale sprzedał nam porcję surowego mięsa, żebyśmy upiekli sobie w domu. Przed powrotną drogą wypadało liznąć coś dobrego. Na sali nie było czym oddychać, bo wypełniał ją gęsty dym z kadzideł, czyli fajek wystających gościom z pożółkłych zębów. Za to można było pić spokojnie, bez obawy, że siekiera zawieszona pod sufitem spadnie komuś na głowę. Maria wiedziona matczynym odruchem zabrała dziecko i usiadła przy stole na zewnątrz. Zamówiłem dwa piwa z tamtejszego browaru, co patroni przyjęli z aplauzem, jakbym przeszedł na ich wyznanie.

— Przecież wiesz, że nie powinnam pić alkoholu — zaprotestowała Maria, gdy tylko postawiłem przed nią szklankę.

— Jeden łyk ci nie zaszkodzi. — Popatrzyłem na jej brzuszek, coraz bardziej rozpychający ciasnawą bluzkę. — Temu w środku, również.

Spróbowała, lecz zaraz wykrzywiła usta.

— Ale wstrętne! Jak możesz to pić?

Na szczęście pogrążeni w modlitwie nie zauważyli jej braku wiary. Przyniosłem chyłkiem z baru dwa duże puchary wypełnione kostkami mango w jogurcie, z dodatkiem banana i soku pomarańczowego. Obie panie piły szybko; Kasia przez słomkę, żeby nie poplamić ubrania. Z dworu napływało wilgotne powietrze i czułem, że koszulę mam przyklejoną do pleców. Pachniało deszczem, który padał tu tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi, najwyżej traktowano to jako darmowy prysznic.

 

Wieczorem upiekłem steki na gazowym barbecue pod daszkiem, z tyłu domu. Nigdy przedtem nie widziałem Marii zajadającej tak łapczywie. Zaraz po obiedzie, gdy Kasia usnęła, znowu usiedliśmy w wiklinowych fotelach na werandzie, lecz uczucie błogości sprzed kilku godzin minęło bezpowrotnie. Zastąpiły je jakieś niespokojne rozmyślania — co będziemy robić jutro, jak pożegnamy ten rok, co przyniesie następny. Deszcz ustał, było ciepło i bezwietrznie. Maria nie odrywała oczu od miejsca, gdzie przed chwilą zaszło słońce, a teraz jaśniał tam skrawek nieba, wciśnięty między białe grzywy fal i purpurowy obłok, rozciągnięty na setki mil.

— To najgorsze święta w moim życiu — rzekła rozgoryczona. — Jestem tutaj… jak, jak… — wyjąkała zdenerwowana — jak rozbitek na bezludnej wyspie.

Zaczynałem żałować, że nie zostałem w pracy. Nie musiałbym wysłuchiwać tych narzekań, Barbara byłaby zadowolona. Ciekawe jak ona spędza święta? Pewnie na jakimś wystawnym party, otoczona gronem adoratorów.

— Żałujesz, że tu przyjechaliśmy, czy tak w ogóle, że tutaj mieszkamy?

Maria zwlekała z odpowiedzią, czekała aż niebo na horyzoncie zgaśnie, jakby żegnała przyjaciela wyruszającego w daleką podróż.

— Nie wiem… Stąd wszędzie tak daleko. Kiedy będę mogła zobaczyć swoich rodziców?

Tęskniła za rodziną, do której mnie nie zaliczała, byłem pechowym facetem, co zwichnął jej życie, może nawet przeklina dzień, kiedy mnie poznała.

 

Drugiego dnia świąt otwarto sklepy i mogliśmy uzupełnić zapasy. Maria nalegała, żeby upiec indyka. Zabrało jej to pół dnia. Ptak był olbrzymi. Jedliśmy go na zimno w drodze do Nelson i w sylwestrowy wieczór, a mimo to wcale go nie ubywało: cały zarumieniony i soczysty, jak w chwili gdy Maria wyjmowała go z brytfanny.

— Pierdol sze! — przywitał mnie Kevin jedynymi słowami po polsku, jakie zdołał zapamiętać.

Poprosiłem, żeby pożyczył mi wóz, którym zabrałem Marię na przejażdżkę po okolicy. Pomknęliśmy wzdłuż morza, do miejsca gdzie droga prowadzi na szczyt marmurowej góry, kryjącej osobliwe jaskinie i leje kresowe, wyrzeźbione kapryśną pogodą. Zaparkowałem z dala od szosy, gdzie nie było nas widać. Pociągnąłem ją na bok, chciałem pocałować, ale nie miała ochoty na czułości.

— Przestań mnie obmacywać, nie jestem kurą!

Była wciąż zła za nieudane święta, czy w ogóle miała dość życia ze mną? Może dlatego, że nie zarabiałem tyle co mąż Barbary. Nagle straciłem ochotę na dalsze wakacje. Towarzystwo Kevina i jego nadętej pindy przestało mnie bawić. Cały wieczór Maria nie zamieniła ze mną słowa, a noworoczne życzenia składała głosem zimniejszym niż szampan nalewany z butelki. Tylko od Kasi małymi nóżkami szła radość. Postanowiłem wracać o świcie, żeby nazajutrz zdążyć do pracy.

 

Jechaliśmy dłuższą, za to mniej pokręconą trasą, wzdłuż wschodniego wybrzeża, zmieniając miejsce za kierownicą, by zaoszczędzić na postojach. W miejscu gdzie droga biegnie przy samym brzegu morza, a drugą stronę zagradzają strome skały, wskoczyła nam na zderzak jakaś ciężarówka-cysterna. Gubiliśmy ją na drodze pod górę i zakrętach, ale na zjazdach ciężarówka nas doganiała, jakby jej kierowcę bawił ten pościg. Minęliśmy z dużą prędkością serię tuneli wydrążonych w skale, lecz intruz gonił nas nadal. W końcu dałem za wygraną i tam gdzie wąskie urwisko przechodzi w nieco obszerniejszy nasyp, zatrzymałem samochód. Podniosłem maskę, ostrożnie odkręciłem przez szmatę wlew do chłodnicy. Zasyczało, buchnęły kłęby pary, a gdy zajrzałem do środka, po chłodziwie nie było śladu. Nasikałem do plastikowej butelki, skąd przelałem zawartość do zbiornika. Maria patrzyła na to oniemiała.

— Co robisz?

— Schładzam silnik.

— Moczem?

— Masz coś lepszego?

Zacięła usta i wygarnęła z innej beczki:

— Na drugi raz, nie rób tego przy dziecku.

— Myślisz, że ona coś zapamięta?

Nie odpowiedziała. Uniosła głowę i patrzyła na górskie szczyty, których odbicie pływało w oceanie, razem ze śniegiem, wciąż pokrywającym najwyższy wierzchołek. Zanim odjechaliśmy ze skalistego przylądka, siedzieliśmy chwilę w zupełnej ciszy, obserwując mewy walczące o resztki świątecznego indyka. Za pierwszą osadą na drodze, Maria zatrzymała samochód. Widocznie dojrzała odrobinę wody — jakiś staw, strumyk, rzeczkę i od tego widoku poczuła nadmiar płynu w sobie. Wstałem z siedzenia, żeby rozprostować kości. Na dworze zmierzchało. Kasia spała, wtulona w fotelik na tylnym siedzeniu. Wzdłuż drogi uprawiano winnice, pośrodku stał obszerny, parterowy dom, chyba jeszcze bardziej szczęśliwy niż tamten nad zatoką poszukiwaczy złota. Od blado oświetlonego podwórka dobiegał przytłumiony dźwięk dzwoneczków.

— Co to? — Zdziwiona Maria zwróciła w tamtym kierunku głowę.

Niedaleko domu, wewnątrz niedużej zagrody, skubało trawę kilkanaście merynosów. Były pokryte krótką wełną, która nie zdążyła odrosnąć po wiosennym strzyżeniu. Maria nie mogła oderwać od nich oczu.

— Jak ja bym chciała mieszkać w takim miejscu…

Zapytała, ile lat musiałbym pracować, żeby odłożyć na podobny dom. Zacząłem obliczać, lecz szybko straciłem rachubę, więc tylko wzruszyłem ramionami. Chyba już łatwiej policzyć gwiazdy, wpierw te czerwone, potem fioletowe… Maria nie mogła uwierzyć, że widzę je inaczej.

— Od kiedy to masz?

— Jak daleko sięgam pamięcią.

— Żeby tylko nasze dzieci… — zasłoniła dłonią usta.

Nie podzielałem jej obaw. Kasia była do mnie niepodobna. Nawet nie miałem pewności, czy to moja córka. Podobno co trzeci mężczyzna wychowuje nie swoje dziecko, nieświadom tego.

 

Następnego dnia siedziałem już przy warsztacie z lutownicą w ręku, uziemiony antystatycznym paskiem na nadgarstku. Barbara zapytała, czy wakacje były udane. Jakie wakacje? Przecież nigdzie stąd nie wyjechałem. Tamtej rozmowy przez telefon nie było. Miesiąc później odłączyłem pasek od gumowej maty na stole i nikomu nic nie mówiąc, wskoczyłem na rower. Barbara wybiegła z pakamery i goniła za mną po chodniku: z rozwianymi włosami, w rozpiętym fartuchu, sandałach spadających ze stóp. Nie patrzyłem wstecz. Po latach zapomniałem jej twarz. W umyśle została mi po niej zielonkawa szmatka, krzycząca mnogością odcieni.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • LittleDiana 03.04.2021
    Trochę wkurza mnie z jakiego głównego bohatera są miękkie kluchy. Z jednej strony nie potrafi się postawić Barbarze, z drugiej strony nie bierze pod uwagę uczuć żony i chyba nawet jej nie kocha.
  • Narrator 04.04.2021
    Mnie również postać głównego bohatera się nie podoba, lecz jednak go nie oskarżam ponieważ dobrze go znam i wiem, że to nie jego wina. Z domu nie wyniósł nic dobrego. Nigdy nie widział ojca i matki razem siedzących przy stole. W swoim życiu chciał osiągnąć to co się nie udało jego rodzicom. Ożenił się, zdecydowali się na dziecko, nawet drugie. Ale chcieć to za mało. Potrzebny jest pozytywny model z dzieciństwa, na którym można się oprzeć, dobrzy mentorzy. Same chęci nie wystarczą.

    Dziękuję za przeczytanie i komentarz.
  • Bajkopisarz 03.04.2021
    „została zaproszona z mężem. Podeszła”
    „kazała mi zjeżdżać. Na zakończenie dnia”
    „darmowy prysznic. Wieczorem”
    W tym miejscach po kropce wcisnąłbym Enter, żeby zaczynać od nowego akapitu – to tak dla większej przejrzystości zapisu.
    „a zarobek testera był”
    Może lepiej: a posada

    Ale zrobiłeś potwora z Marii. Mam wrażenie, że szczerze nienawidzi męża, którego uważa za nieudacznika i cokolwiek by ten człowiek nie zrobił i tak byłaby niezadowolona. Nawet gdyby kupił jej ten dom w miejscu, które jej się podobało. Trochą taka żona rybaka z bajki o rybaku i złotej rybce.
    To już nawet despotyczna Barbara wygląda przy Marii na sympatyczna osóbkę.
    Bohater owszem, taki mało przebojowy, ale przecież nie każdy musi mieć charyzmę. Czy mógłby z siebie dać więcej? Mógłby, ale skończyłby z zawałem z przepracowania.
  • Narrator 05.04.2021
    Dziękuję za jak zawsze cenny, drobiazgowy komentarz, pełen ciekawych spostrzeżeń, które będę mógł wykorzystać w przyszłych opowiadaniach.

    Z Marii nie chciałem robić „potwora”. Raczej starałem się pokazać, że życie to przeplatanka nastrojów, nieustanne rozwiązywanie kryzysów. Skoro nikt nie jest idealny, nie poszukujmy rzeczy doskonałych, raczej uczmy się jak te rzeczy naprawiać.

    Zdań, o których wspomniałeś celowo nie oddzieliłem pustą linijką, ponieważ zależało mi na ciągłości akcji, nawet jeśli zdarzenia wydarzyły się w różnym czasie. Ale zgadzam się, że przez to tekst może tracić na czytelności.

    Zarobek czy posada testera? Ciekawy dylemat. Dla mnie posada to coś naprawę ważnego, stanowisko CEO, kierownika bankowej branży, dyrektora jakiegoś przedsiębiorstwa, itd. Tester to żadna posada. To tylko olbrzymie bezrobocie i wyścig szczurów uczyniły z tej byle jakiej roboty „posadę” marzeń. Żeby ją wykonywać nie trzeba żadnej wiedzy, znajomości elektroniki, ani innej technologii, należy jedynie mieć znajomości. Po drugie bohaterowi nie zależało na żadnej „posadzie”, jemu potrzebne były pieniądze.
  • Józef Kemilk 03.04.2021
    Wygląda na to, że facet jest między młotem i kowadłem w postaci kobiet. Słabe takie życie.
    "Robiła wszystko, żeby dostać świąteczną premię. Za tę premię kupi sobie zieloną sukienkę, bez ramiączek." 2 x premia, drugie bym zlikwidował
    pozdrawiam
    5
  • Narrator 06.04.2021
    Ano słabe, ale przynajmniej jest nadzieja, żeby jej poprawić. Dziękuję za komentarz i uwagę.
  • Trzy Cztery 03.04.2021
    Ciekawa opowieść. I kilka ciekawych tematów do rozwinięcia. Ja skupię się tylko na tym, że "potrzeba jest matką wynalazku", albo - pomysłu. Stajemy "pod ścianą", a nasze umysły nagle otwierają się i sami dla siebie jesteśmy mądrzejsi, i sami się tym bawimy. Nagłe, zwariowane błyski:) Nie ma co jeść? Ale przecież można zjeść małże! Samemu je wydobyć spod wody, a nawet przyrządzić nieomal po francusku. I kawałek mięsa kupić w kościele! Zwariowana, fantastyczna zaradność:)

    Przygoda z małżami przypomniała mi moją, trochę podobną. W czasach licealnych byłam na biwaku z kilkoma przyjaciółmi. Po trzech dniach skończyło nam się jedzenie (czasy były biedne, zapasy skromne, apetyty duże), jednak nie chciało się nam wracać do domu. Ktoś powiedział: A może ugotujemy małże? W rzece, w piachu, przy brzegu, można było znaleźć sporo tych stworzeń. Roześmieliśmy się tylko i zaraz posmutnieliśmy. Jednak małże i tak uratowały sytuację. Nazbieraliśmy ich całą miskę i poszliśmy przez most na drugi brzeg, gdzie stały rozbite dwa namioty. Zapytaliśmy ludzi, czy nie mają trochę soli, bo chcemy ugotować małże.
    - Ugotować małże?! Po co?!
    - Żeby zjeść... Skończyła nam się wałówka, a umieramy z głodu.
    - Nie jedzcie tego! - zawołała przestraszona, trochę starsza od nas kobieta, zabrała miskę i wywaliła skójki do rzeki. - Mam kilka bułek! Poczekajcie!
    Weszła do namiotu, wyniosła cztery kajzerki, cztery pomidory i kawałek żółtego sera. Podarowała nam te smakowitości.

    (A tytuł Twojej opowieści skojarzył mi się z piękną piosenką Procol Harum - A Whiter Shade of Pale. "Czerwieńszy odcień zieleni" - "Bielszy odcień beli").
  • Narrator 04.04.2021
    Jak zwykle twój komentarz jest pełniejszy i ciekawszy niż moje opowiadanie :)

    Faktycznie, nieplanowane zdarzenia dają wiele satysfakcji, ponieważ zazwyczaj odbieramy je jakie są, w sposób naturalny, nie potrzebujemy zaglądać do scenariusza i sprawdzać czy takie właśnie mają być. Życie nie lubi planowania, raczej preferuje spontaniczność. Jak powiadał John Lennon: „Życie to jest wszystko to co nas spotyka, kiedy jesteśmy zajęci planowaniem”.

    A co do tytułu to rzeczywiście inspirowałem się Procol Harum, ale niczym więcej, ponieważ treść piosenki jest o pijaństwie, seksualnej orgii, która zakończyła się wielkim kacem.

    Wystarczy posłuchać pierwszej zwrotki:

    'We skipped the light fandango
    Turned cartwheels' cross the floor
    I was feeling kinda seasick
    But the crowd called out for more
    The room was humming harder
    As the ceiling flew away
    When we called out for another drink
    The waiter brought a tray
    And so it was that later
    As the miller told his tale
    That her face, at first just ghostly
    Turned a whiter shade of pale'

    „Darowaliśmy sobie fandango
    Zamiast tego wywijali gwiazdy na podłodze
    Zbierało mi się na mdłości
    Ale motłoch wołał o więcej
    W pokoju szumiało coraz głośniej
    Aż sufit poleciał do góry
    Kiedy zamówiliśmy następnego drinka
    Kelner przyniósł nam na tacy
    I wtedy właśnie
    Młynarz opowiedział o tym
    Jak jej twarz, wpierw upiorna
    Przybrała bielszy odcień bieli (bladości)”

    (Z angielskiego tłumaczył Narrator)
  • Szpilka 06.04.2021
    po burgerach z maca
    się przydarza...

    rozwolnienie ?

    "Kobieta to taka niezwykła istota, co nawet opustoszałą chatę, w krótkim czasie potrafi zamienić w domowe ognisko."

    Jak ładnie powiedziane, zgadzam się ?

    Wcale nie trzeba objadać się śmieciowym jedzeniem, wystarczy wziąć z domu zdrowe kanapki z chleba pełnoziarnistego i sałatkę np., gdy niemal wszyscy biegali do knajpy na lunch - frytki z koszmarną kiełbasą, która smakuje jak karton (Londyn), ja spożywałam własne żarełko.

    Ech, ten pęd do bogactwa, jakież to smutne, że ludzie nie rozumieją, iż nie ma bogactwa dla wszystkich, ekonomicznie niewykonalne i zamiast cieszyć się życiem, żyły sobie wypruwają ?

    Ciekawe pisanie. O!
  • Narrator 06.04.2021
    Ach Londyn, kulinarne centrum świata. On nie miał takiej możliwości, nawet na chleb pełnoziarnisty, bo na końcu świata jedzą chlebową masę, co palcem można ulepić w kulkę (dlatego dzieciom trzeba wyrywać ząb mądrości) i „parówki” o konsystencji papieru toaletowego. Ci co żyją na pustyni, piją piasek i myślą, że to woda.

    Dziękuję za ciekawe komentarze oraz pozytywne opinie :)
  • Vincent Vega 06.04.2021
    Owczy pęd i ślepy wyścik szczurów doprowadzi nas do nikąd, ale co zrobić jak od dziecka jesteśmy tresowaniu by brać w nim udział.

    "Tajemnica dzisiejszego społeczeństwa tkwi w rozwouju sztucznie wytworzonego poczucia niedostatku, ponieważ nic nie może stanowić większego zagrożenia dla jego fundamentalnych zasad niż fakt, że ludzie mogliby być w pełni zadowoleni z tego, co już mają."

    Jeremy Seabrook

    Spoko tekst, zostawiam 5 i pozodwiam serdecznie.
  • Narrator 07.04.2021
    Bardzo mądry komentarz. Ten cytat z Seabrooka całkiem na miejscu. Akurat w wyścigu szczurów nie byłem wychowany, raczej w duchu „mądry głupiemu ustępuje”, ale dziś faktycznie większość pędzi na oślep, tratując słabszych na drodze.
  • Pasja 07.04.2021
    Doskonale usadowiłeś kobiety w życiu bohatera tej opowieści. Wciąż idzie i mija się z nimi po drodze. Za nim rodzinny dom i pewnie niezbyt ciepły. Przed nim jego dom a w nim chłodna żona.

    Barbara, szczęśliwa mężatka… "Robiła wszystko, żeby dostać świąteczną premię. Za tę premię kupi sobie zieloną sukienkę, bez ramiączek. Pod spód założy bardotkę, żeby opalonych ramion nie psuć paskami od biustonosza"… pamiętam ten wzór biustonosza nazwany na część pięknej i słynnej aktorki: Brigitte Bardot. Wiedziała czego chce i mocno stąpała po szczeblach kariery. Czy bohater znał jej myśli?

    Maria… „Kobieta to taka niezwykła istota, co nawet opustoszałą chatę, w krótkim czasie potrafi zamienić w domowe ognisko" - pięknie to ująłeś. Jednak dla mnie ona była nieszczęśliwa i ciągle roszcząca pretensje. Męża traktowała jako zło konieczne do jej marzeń o domku i drogim samochodzie, a nawet złocie.
    "Tęskniła za rodziną, do której mnie nie zaliczała. Byłem pechowym facetem, co zwichnął jej życie. Może nawet przeklina dzień, kiedy mnie poznała"… wewnętrzne obwinianie siebie za nieudany związek i trwanie w nim bez szukania przyczyny jest chyba najgorszym stanem.
    Obok mała kobietka - córka "Kasia była do mnie niepodobna. Nawet nie miałem pewności, czy to moja córka"… wątpliwości i brak na nie odpowiedzi. Czyli obojętność i pogodzenie się z losem.
    Chociaż był bardzo elokwentnym człowiekiem i pomysłowym, to odznaczał się niewytłumaczalnym spokojem. Pierwszy sprzeciw i wyjazd w okresie świąt był tego dowodem, a Maria ciągle niezadowolona…„Była wciąż zła za nieudane święta, albo w ogóle miała dość życia ze mną”?
    Pomiędzy nimi pojawiały się wspomnienia o jego matce i kłopotliwej ciągnącej się za nim przypadłości nie odróżniania kolorów, daltonizm.
    Całość zamknięta w tytule „Czerwieńszy odcień zieleni” jest wiadomym celem - C… MYK.
    Dlaczego nic nie ma o jego ojcu?
    "Pani syn widzi kolory jak wszyscy — pocieszał ją okulista. — Tylko jego mózg ustawia je inaczej"… koloryzował życie i z biegiem lat potrafił z tym żyć w zgodzie. „Kolory mnie nie zdradziły” i Tablice Ishihary do sprawdzenia zdolności rozróżniania kolorów czerwonego i zielonego były jego kluczem i poniekąd kobiety.
    Jednak rower wyrwał go z odrętwienia i niepowracania do przeszłości. Czekała go przyszłość. Może bardziej kolorowa.
    „W umyśle została mi po niej zielonkawa klepsydra, mieniąca się mnogością odcieni”- uciekający czas z zielonym piaskiem.

    Pozdrawiam
  • Narrator 08.04.2021
    Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że nie napisałem czegoś krótszego. To opowiadanie ma blisko 4 tys. słów, a ty wszystko przeczytałaś z taką uwagą, nie pomijając najmniejszego detalu. Komentarz równie drobiazgowy, zawierający wiele uwag, niezwykle trafnych. Właściwie nie jest to komentarz, ale dalsza część opowiadania, nawet ciekawsza niż to co napisałem. Musiało to zabrać ci sporo czasu, którego dziś nikt nie ma, dlatego czuję się, hmmm, nieco zażenowany i naprawdę nie wiem jak dziękować. Posyłam dużo gorących :)

    „Dlaczego nic nie ma o jego ojcu?” Sam nie wiem. Piszę tylko co mogę ujrzeć w swojej głowie, a jego jakoś nie widziałem, nie należy do tej historii. W rzeczywistości być synem mojego ojca to olbrzymie wyzwanie, z którym nigdy nie potrafiłem się uporać.
  • Narrator 8 miesięcy temu
    Stary tekst po usunięciu wszystkich zaimków „się”.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania