Cześć druga "Gdy jesteś w ciemnośći, odnajdz świstło"

Arian przemierzał wąskie uliczki, topiące się w mroku nocy. Budynki zrobione z ciemnego już gdzieniegdzie u szczerbionego kamienia dawały niepokojący nastrój, a ich szczyty były ledwo widoczne wśród ciemności. Wszystkie okna pozostawione były na czarnym tle, bez najmniejszego światełka. Jedynie latarnie, porozstawiane nieregularnie świeciły nikłym, choć dającym otuchy światłem. Czuł się jak najgorszy przestępca, nie mógł uwierzyć w to, co się stało.

 

 „Kim byli ci ludzie? i dlaczego mnie napadli?” – zastanawiał się.

 

W głowie miał mętlik. Widok krwi i zabitych sprawił, że nie mógł się skupić na niczym. Zastanawiał się, kim oni byli, a jednocześnie chciał o tym zapomnieć.

 

Zaciągnął na głowę kaptur, a jego długi, szary płaszcz, sięgający mu do kostek, pokryty specjalną substancją, mającą chronić go przed nadchodzącym gorącem, teraz pełnił funkcje nieudolnego kamuflażu. W jego prawej kieszeni ukryła się kula. Po pośpiesznym opuszczeniu karczmy siedziała cicho, jedynie czasem wydawała z siebie lekki pisk, słyszalny tylko w całkowitej ciszy, która towarzyszyła Arianowi.

 

Po przejściu kilkunastu uliczek z wybrukowanymi ścieżkami natrafił na ubitą ziemię, a latarnię, dające mu jakiekolwiek światło i drogę kierunku, całkiem zniknęły. Budynki wyglądały na starsze, niektóre na pierwszy rzut oka nawet opuszczone, choć mogły zawierać dzikich lokatorów. Zdecydowanie była to biedniejsza dzielnica. Ucieszył się w duchu, z przekonaniem, że tu raczej nie spotka wielu stróżów prawa, jednak okolica może być bardziej niebezpieczna.

 

Zmęczony ciągłym chodzeniem po ulicach miasta i unikaniem straży, znalazł małą latarnię świecącą nikłym światłem na rozdrożu dróg, rozświetlającą ciemność i dającą nikłe poczucie bezpieczeństwa.

 

„Przynajmniej nie muszę siedzieć w mroku.” – powiedział do siebie.

 

 Pod latarnią znajdował się wyniszczony już przez czas niewielki murek. Postanowił na nim usiąść. Jego poszczepione krawędzie niemiłosiernie wbijały się w ciało, lecz lepsze to niż siedzenie na ziemi.

 

Nagle jego wzrok przykuł ruch czegoś dużego w wąskiej uliczce kilka metrów od niego przykrytej całkowitą ciemnością. Musiał przymrużyć oczy, ale był pewien, że w mroku nocy coś się czai. Nie wiedząc, co widzi, wstał z niewygodnego murku i zrobił mały krok. Trzymając się w obrębie światła latarni, zobaczył ledwo widoczną sylwetkę człowieka. Gdy już chciał zapytać o intencje, nagle zdał sobie sprawę, że to kobieta w dodatku widać było, jakby nie nosiła ubrań.

 

„Czy ja już zwariowałem?” – zapytał sam siebie.

 

– Mogę pani w czymś pomóc? – odezwał się w końcu do kobiety.

 

Nic. Żadnej odpowiedzi.

 

Postać przybliżyła się w jego stronę, pozostając w ciemności. Teraz można było dostrzec jej czerwony kolor oczu jak rozżarzone węgle.

 

Nie mógł się ruszyć, jakaś niewidzialna siła go trzymała. W dodatku towarzyszyła mu potężna rozpacz, jakby stało się coś potwornego. Jego umysł powędrował do najgorszych wspomnień w życiu, kiedy jego rodzice umarli z powodu choroby, a brat został rozszarpany przez psy, gdy ubijał interes z gangiem. Wszystko to sprawia, że poczuł się jak dziecko bojące się potwora pod łóżkiem. Nie mógł oderwać myśli od tych okropieństw. Zdawało mu się, że jego serce zaraz wyskoczy mu z piersi.

 

Nagle z jego płaszcza wydobył się ledwo słyszalny pisk budzący go z przerażającego transu. Spojrzał do kieszeni, kula dalej tam siedziała. Gdy znowu zwrócił swój wzrok ku uliczce, postaci już nie było, a emocje, jeśli można to tak nazwać, odeszły. Czuł się normalnie, a przynajmniej na tyle, żeby zacząć znów myśleć.

 

Usiadł z powrotem na murek i zastanawiał się, czy umysł płata mu figle.

 

„Co to było?” – zadał sam sobie pytanie.

 

– Nie wiem, ale też to widziałam – odezwała się kula w jego kieszeni. – To nie był człowiek.

 

– A niby co? – zapytał, z niepokojem w głosie.

 

– Nie wiem – odpowiedziała. – Coś złowrogiego, dobrze, że za nią nie poszedłeś.

 

Zadał jeszcze kilka pytań o zjawę czy czymkolwiek to było, jednak bez skutku, więc wrócił na stary temat, mając nadzieje, że kiedyś do tego jeszcze wróci.

 

– Może się przyznam – powiedział, załamanym głosem, a jego oczy powędrowały ku ziemi. – Powiem, jak było, w końcu to nie ja ich zabiłem.

 

– Jesteś jedynym ocalałym – powiedziała kula, wylatując z jego kieszeni przed jego twarz. – Nie będą się zastanawiać. Po prostu uznają, że ty ich zabiłeś.

 

– Nie wiem co teraz zrobić. – Czuł się załamany, patrzył jedynie w dół, nie mając żadnego pomysłu co dalej. – Ucieczka z miasta to usmażenie się na pustkowiu, a zostanie tutaj to prawdopodobnie kara śmierci.

 

– Możemy skorzystać z oferty tego nieznajomego – powiedziała.

 

– Czytasz mi w myślach? – zapytał ze zdziwieniem.

 

– Tak – odpowiedziała, wydając z siebie dziwny dźwięk, jakby z radości.

 

– Nie rób tego więcej! – wyraził się stanowczo.

 

– Dobrze. – Tym razem wydała niższy dźwięk.

 

– Możemy spróbować – odpowiedział, wzdychając. – W końcu i tak albo zginę od słońca lub mnie powieszą.

 

Kula bardziej się ożywiła, zrobiła kilka obrotów wokoło Ariana i zatrzymała się przed jego twarzą, praktycznie natychmiast. W tym momencie jej kształt przybrał postać małej srebrzystej dziewczyny z długimi włosami i malutką twarzyczką.

 

– Możesz mi mówić Vira – odpowiedziała, wydając z siebie wysoki dźwięk, pewnie z radości.

 

– Dobrze, Vira. – Po wszystkim, co przeżył tej nocy, nie czuł się zaskoczony, jedynie się do niej uśmiechnął.

 

– Zaraz będzie świtać, musimy iść pod tą bramę, Znasz drogę?

 

Vira odpowiedziała twierdząco i poleciała w ciemną uliczkę zostawiając Ariana, lecz po chwili wróciła.

 

– Choć – powiedziała z wysokim dźwiękiem.

 

Poszedł za nią. Teraz zauważył, że zachowuje się jak dziecko, jest niecierpliwa i wszystko ją ekscytuje.

 

Leciała dość szybko, lecz zawsze mając Ariana na oku. Co raz robiła zwrot ciała, nie zatrzymując się, patrząc czy go nie zgubiła. Rozglądała się na boki, wypatrując potencjalnego zagrożenia w postaci ludzi, w gotowości od razu ostrzec, jednak tak się nie stało. Po przejściu może z dziesięciu uliczek, bezpiecznie dotarli do bramy miasta, pół okrągłej mocno zdobionej budowli, wielkiej na dwadzieścia metrów i dobrze oświetlonej. Na samej górze stali dwaj kamienni wojownicy trzymający miecz oburącz i klęczący, jakby czekali. Obok posągów było dwóch wartowników z kuszami, gotowych oddać strzał nieproszonemu gościowi. Na samym dole stała jeszcze para strażników, trzymających halabardę i pilnujących wjazdu i wyjazdu z miasta.

 

Arian trzymał się z dystansem, z dala od oczu stróżów, mimo że wieść jeszcze do nich nie dotarła o zajściu w karczmie, jeżeli w ogóle ktoś się już zorientował, to wolał być ostrożny. Schował się w ciemności za rogiem jednego z domostw, jeśli rozpadający się, kawał wielkiego kloca tak można nazwać. Wszystkie domy przy murze takie były, ludzie, którzy przybywali do miasta bez grosza przy duszy, zazwyczaj nie mogli już opuścić tego miejsca, ze względu na palące słońce, które może w niecałą godzinę wykończyć człowieka. Łapali, co mogli i robili z tego prowizoryczne domy wzdłuż murów. Wyczytał w regulaminie miasta, że nazywani byli oni Oronami. Nie mieli żadnych praw, można nawet było kogoś takiego zabić i nie ponosiło się konsekwencji. Przyjmowali ich do miasta, ale każdy mały incydent z mieszkańcem kończył się zesłaniem na pustkowie, gdzie czeka tylko śmierć. Na szczęście w nocy mieli zakaz wychodzenia, więc żadnego nie spotka.

 

Obserwował, bramę czekając, aż coś się stanie, choć w duchu wiedział, że czeka na próżno. Nagle zauważył, że kusznicy ustawili się w gotowości wystrzału, a strażnik pilnujący wjazdu krzyczy coś do drugiego, który zaraz wyszedł za bramę. Pomimo że nie widział, co się dzieje, to domyślił się, że musi to być duża sprawa.

 

Po chwili Arian usłyszał ryczenie dużego stwora. Nie widział, co się dzieje za bramą, a nie chciał się wychylać. Kusznicy niepewnie patrzyli po sobie, dalej trzymając broń podniesioną w gotowości.

 

 Po pewnym czasie strażnicy wrócili na swoje miejsce, a za bramy wyłonił się duży stwór rosły na dwa metry z masywną sylwetką i białą skórą, a gromada krwistoczerwonych włosów spływała po jego grzbiecie. Jego twarz była surowa i pełna grozy, zdobiona pękniętymi zębami i dzikimi żółtymi oczami. Był powolny, ale pewnie bardzo silny, a oddech miał ciężki i chrapliwy, słyszalny z daleka. Ciągnął duży czterokołowy wóz z siedzącym na nim mężczyzną ubranym w czarny płaszcz i kapelusz, nieadekwatny do panujących warunków. Spod ubrania można było dostrzec szarą twarz, uśmiechającą się szeroko, a jego usta gwizdały jakąś melodię.

 

Zatrzymał się parę metrów od bramy, zsiadł i teraz zauważył, że ten człowiek jest równy wzrostowi stwora.

 

 Nieznajomy podszedł do swojego pupila, wyciągnął szarą rękę w celu pogłaskania go. Pomimo swojego groźnego wyglądu, wydawał się zadowolony.

 

Gdy skończył, obrócił się w stronę miejsca, gdzie ukrywał się Arian i zaczął iść, jakby dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Zatrzymał się przed nim i wyciągnął rękę na przywitanie się.

 

– Słyszałem, że potrzebujesz woźnicy? – zapytał, choć znał odpowiedź.

 

– Emm...tak – odezwał się zdezorientowany.

 

– No to wsiadaj, do wioski Hagga tak?

 

Arian jeszcze bardziej był zdezorientowany, tajemniczy i nieznajomy proponuję mu przejazd na wozie ciągnącym przez ogromnego, przerażającego stwora. Zdecydowanie to z jego najdziwniejszych i najokropniejszych z przygód, a miał ich wiele.

 

– Proszę się nie martwić – odpowiedział, wskazując na stwora. – Gori pomimo swej postury to łagodne zwierzę.

 

Zastanawiał się, czy wierzyć nieznajomemu, lecz chyba nie miał wyjścia, gdyby został w mieście prędzej czy później by go złapali.

 

Razem z nieznajomym wsiadł na wóz. Człowiek w czerni powiedział coś niezrozumiałego w stronę stwora i ruszyli, przejeżdżając przez bramę. Strażnicy patrzyli się, mając broń w gotowości, lecz po pewnym czasie zniknęli tak jak I całe miasto.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania