Człowiek-Wilk

O człowieku-wilku, jak zwykłem go nazywać nie potrafię mówić. Nie jest tak dlatego, że pamięć o nim nieustępliwie zabierał czas i dziś niewiele zostało mu już do zabrania - tak odpowiadałem ludziom, gdy pytali mnie o ten dzień i noc, które spędziłem zagubiony w górach, wśród drzew i zwierząt. Powód był inny: groza i strach jakie mnie nawiedzały, kiedy tylko wspomnienia tych dni powracały. Obrazy, które stają mi wtedy przed oczyma i świadomość, że nie są one wytworem jakiejś upiornej części mojej podświadomości, lecz zapisem rzeczywistych wydarzeń, skutecznie blokują mój głos. Nie będę tracił sił, by przekonać czytających o autentyczności owych wydarzeń, nie to jest moją intencją. Słowa te spisuję, aby ustrzec czytających je przed podobnym losem. I aby nigdy, przenigdy, zgubiwszy się w lesie nie podchodzili do człowieka w kapturze. Błąd, który popełniłem najprawdopodobniej w niedługim czasie przypłacę życiem. On nigdy nie wybacza i nie zapomina. Nigdy nie przestaje ścigać. On. Człowiek-wilk.

W owym czasie, a był to sierpień, zdecydowanie zbyt dużo czasu spędziłem w pracy. Nie miałem wszakże dużego wyboru: praca w wakacje często oznaczała dla mnie być lub nie być w czasie następującego po wakacjach roku akademickiego. Grupa moich przyjaciół z roku postanowiła udać się w wyprawę w góry. Bóg jeden wie, dlaczego postanowili mną uzupełnić brak kompana. W każdym razie, czując, że chwila przerwy na pewno mi nie zaszkodzi, postanowiłem udać się z nimi w weekend. Przygotowałem plecak z prowiantem oraz inny sprzęt i o umówionej godzinie przyjechałem autobusem w umówione miejsce. Grupa czekała na mnie, zatem w chwile po przywitaniu ruszyliśmy do lasu. Samo spojrzenie na niego powodowało u mnie złe przeczucia, nieokreślony strach. Był on nieokreślony na tyle, że nie potrafiłem ubrać w słowa, co właściwie budzi moje obawy. Postanowiłem więc, że zachowam je dla siebie zamiast narażać się na wyśmianie przez grupę. Zresztą, gdy tylko weszliśmy między drzewa i zatopiliśmy się w głupiej rozmowie strach znikł. A przynajmniej już nie przytłaczał, bo wciąż czułem coś - obecność? Po prostu za dużo czasu spędzałem w dusznym pomieszczeniu, tak to sobie wtedy tłumaczyłem.

Czekała nas długa droga i uznaliśmy, że nie będziemy zatrzymywać się przed południem. Zjedliśmy wtedy późne śniadanie, a ja wsłuchałem się w śpiew ptaków, prawie przy tym zasypiając. Ruszyliśmy w dalszą drogę, a mnie ogarniało coraz większe zmęczenie. Wędrówki nie ułatwiał szlak - a właściwie jego brak. Było to niemal jak brnięcie przez puszczę. Wreszcie pod wieczór zarządziliśmy kolejny postój. Na moje pytanie o odległość od naszego celu - szczytu - nie otrzymałem konkretnej odpowiedzi. Siedziałem na kłodzie żując kanapkę i zastanawiałem się, po co w ogóle gdzieś wychodziłem. Słońce zachodziło. Słyszałem, że towarzysze podróży coś mówią, ale nie zrozumiałem co. Zapach lasu otaczał mnie i czułem, że powoli sam staję się jego częścią.

Ocknąłem się nagle na tej samej kłodzie. Wokół mnie nie było nikogo. Dzisiaj już nie wiem, czy to moja wina, że nie słyszałem jak odchodzą, czy ich, że nie zauważyli, iż odchodzą beze mnie. Szybka ocena sytuacji uświadomiła mi, że jest ona co najmniej beznadziejna: nie wiedziałem, gdzie jestem, szlak właściwie nie istniał, szarość przypominała, iż słońce już zaszło, a na dodatek zbierało się na deszcz. Ogarnęła mnie panika, nie wiedziałem co robić. Iść? Ale w którą stronę? Moim błogosławieństwem okazała się latarka, którą wziąłem ze sobą. Wąski pas światła ukazał otoczenie dookoła mnie. Wciąż jednak nie wiedziałem gdzie iść. Do paniki dołączył wyciszony wcześniej strach. Zacząłem się niemal dusić. Chwilę potem jednak usiadłam z powrotem i po serii uspokajających oddechów postanowiłem iść w kierunku, w którym, przynajmniej tak mi się zdawało, zmierzaliśmy razem. Zanim ruszyłem szarość zmieniła się w czerń, którą dodatkowo pogłębiały chmury. Nie mogłem zostać w miejscu: w najlepszym wypadku czekał tam na mnie deszcz, w najgorszym niedźwiedź. Szedłem i szedłem więc, przez pewien czas nie napotykając żywej duszy, za to z pewnością będąc pod czujną obserwacją sów i nietoperzy.

Właściwie nie szedłem, a raczej brnąłem, bowiem jak już wspominałem, las był w stanie niemal pierwotnym. Mój oddech był coraz szybszy, lecz nie był to efekt zmęczenia. Panika wzmagała prace płuc. Zastanawiałem się, dlaczego nie ma tutaj żadnych znaków; właściwie nic tu nie ma, tylko drzewa i krzewy. Po pewnym czasie zatrzymałem się i rozejrzałem oświetlając latarką wąski pasek otaczającej mnie puszczy. Bałem się przyznać tego nawet przed sobą. Zabłądziłem. Byłem sam w ciemnym, nieznanym lesie. Na dodatek deszcz, który już dawno zapowiadały chmury zaczął padać. Byłem wówczas bliski płaczu. Nie wiedziałem kompletnie, co robić.

Wówczas coś usłyszałem. Jakby łamaną gałązkę. Ktoś tu był?

Tak.

Ktoś przechodził niedaleko mnie, lecz wyraźnie nie zmierzał w moją stronę. Chciałem biec do niego, jednakże zatrzymałem się. To mógł być ktokolwiek, nawet niekoniecznie człowiek. Jednak mój zdrowy rozsądek chciał wówczas tyko znaleźć schronienie. Ruszyłem w kierunku, z którego dobiegały dźwięki, wiedząc, iż ich źródło nie mogło być daleko.

I nie było. Stał do mnie tyłem, w kurtce do polowań i kapturze. Nie odwrócił się, gdy dosięgło go światło.

- Hej, przepraszam, zabłądziłem, szukam pomocy.

Zero odzewu. Mężczyzna ten, jak sądziłem po sylwetce, po prostu stał tyłem do mnie, nie uraczywszy mnie choćby znakiem, iż wie, że stoję za nim. Teraz mój zdrowy rozsądek zmienił priorytet. Jedyne o czym myślałem to ucieczka. Zacząłem się powoli wycofywać. I wtedy człowiek ten odwrócił się i poszedł bliżej. Znów znalazł się w świetle latarki. Był wysokiego wzrostu, o czarnych włosach i ciemnych oczach. Kilkudniowy zarost dopełniał obrazu człowieka dzikiego, pustelnika.

- Chodź za mną, mieszkam niedaleko.

Ruszył w kierunku, do którego zmierzał wcześniej. Co miałem zrobić... Poszedłem.

Przez deszcz i noc widoczność była mocno ograniczona, toteż trzymałem się go na wyciągnięcie ręki. W ciągu całej naszej niedługiej podróży (po chwili przekonałem się, iż faktycznie nie mieszkał daleko) nie odezwał się ani razu. Nie miał też przy sobie latarki - mimo to zwinnie przedzierał się przez przeszkody, zupełnie jakby je widział.

Jego domem okazała się średniej wielkości drewnienia chatka. Nie przyglądając się długo weszliśmy przez drzwi do środka.

Wewnątrz panowała taka sama ciemność jak na zewnątrz; tylko wąski strumień z latarki przebijał się przez nią. Po chwili jednak pomieszczenie rozjaśnił ogień pochodzący z kominka, które naprędce rozpalił gospodarz. Szedł od ściany do ściany, rozpalając kolejne lampy naftowe.

- Musisz mi wybaczyć, prąd tutaj nie dociera - powiedział do mnie, zdejmując kurtkę i zachęcając mnie do tego samego.

Byłem cały przemoczony, toteż szybko skorzystałem z tej, niejakiej propozycji i (również zachęcony) usiadłem w fotelu, przesuwając go jeszcze bliżej ognia. Było mi okropnie zimno. Przez cały czas obserwowałem gospodarza, który wyciągnął z torby martwego królika.

- Żyję z polowania - powiedział. - Zaraz podam coś do jedzenia.

Faktycznie już chwilę później na stół położył coś, co wyglądało jak potrawka z królika.

- Wybacz, ale nie jestem najlepszym kucharzem... Powiedz jeszcze raz, co się stało?

Zasiedliśmy do stołu i zacząłem opowiadać o naszej wyprawie i o okolicznościach, które sprawiły, iż nie jestem już z grupą. Opowieść przerywałem co chwilę, aby się posilić i (częściej), aby wyrazić swoją wdzięczność za schronienie. Gospodarz tylko kiwał głową. Odezwał się w końcu swoim przyciszonym głosem:

- Za kilka godzin przestanie padać, odstawię cię wtedy do schroniska. Tymczasem przygotuję ci miejsce do spania; ty jedz.

Wstał i odszedł. Cały czas miałem go w zasięgu wzroku; chata nie była duża: właściwie to była mniejsza niż wydawała się z zewnątrz. Jednemu człowiekowi na pewno by wystarczyła, a bałagan panujący w środku tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że i tak nieczęsto goście tu bywają.

- Właściwie to kim pan jest? - zapytałem.

Nie odpowiedział mi od razu. Krzątał się po przeciwnej stronie domku. Pomyślałem, że po prostu nie usłyszał: deszcz mocno bębnił w dach, a drewno w kominku też dawało o sobie znać; powtórzyłem pytanie.

- Słyszałem za pierwszym razem... Już mówiłem: jestem myśliwym, opiekuję się tą częścią lasu... Nie lubię swojego imienia, ludzie wołają na mnie Wilk.

Pomyślałem sobie, że od kiedy się spotkaliśmy wypowiedział może ze cztery zdania, więc pewnie nie lubi dużo mówić. O więcej nic już nie pytałem.

Po chwili rzucił krótkie: gotowe. Moim legowiskiem miał być materac przystrojony prześcieradłem i skórą z jakiegoś niezidentyfikowanego zwierzęcia. Położyłem się. Byłem naprawdę zmęczony.

Zasypianie przerwał mi jakiś dziwny dźwięk. Poderwałem się ze strachem w oczach szukając mego towarzysza. Siedział w fotelu wpatrzony w ogień.

- Co to było? Słyszałeś?

Odwrócił się do mnie i z pustym wzrokiem powiedział:

- To pewnie niedźwiedź, czasem się tu zapuszczają.

Wstał.

- Pójdę to sprawdzić.

Ubrał swój płaszcz, rzucił mi, bym pod żadnym pozorem nie opuszczał domu i wyszedł w deszcz.

Nakryłem się kołdrą pod samą szyję. Znowu byłem sam. Dziwne to było uczucie, właściwie nie wiedziałem nic o tym dziwnym człowieku, a mimo to spałem w jego chacie. Wsłuchałem się w deszcz. Nie był to najlepszy pomysł: wiatr szumiał przeraźliwie, jęcząc żałośnie. Zacząłem się znów bać. Czułem, że jestem w bastionie spokoju, zaś za ścianą znajduje się niebezpieczeństwo. Znów zacząłem przeklinać siebie, że dałem się namówić na tę głupią wyprawę.

Na szczęście gospodarz wrócił zanim zasnąłem. Usiadł w tym samym fotelu ciągle wpatrując się w ogień. Ja zaś zapadłem w sen.

Trwał on jednak zdecydowanie zbyt krótko.

Czując jakby minęła dopiero chwila, zostałem wyrwany ze snu przez gospodarza, który szarpał mnie za ramię.

Na zewnątrz już nie padało, ale wciąż było ciemno. Zaspany wlepiłem oczy w Wilka i od razu się rozbudziłem.

- Musimy iść.

Wstałem, wziąłem swoje graty i wyszedłem z domku.

Jak mówiłem było jeszcze ciemno, ale przez drzewa przebijała się szarość poranka. Pomyślałem, że za kilkanaście minut będzie już całkiem jasno i ruszyłem za swoim przewodnikiem. Po raz kolejny przebijałem się przez puszczę, i tylko powrót do cywilizacji dodawał mi sił.

Niedługo potem dotarliśmy do niewielkiej polany pośród drzew. Tam przewodnik zarządził chwilę postoju i poszedł do lasu nakazując mi czekać.

Czekałem więc. Czekałem. Teraz zastanawiam się tylko dlaczego nie uciekłem. Może miałem zbyt mało czasu, by wówczas się nad tym zastanawiać. Z zadumy wyrwał mnie jakiś odległy odgłos, jakby jakiegoś zwierzęcia. Nie znałem jednak żadnego przedstawiciela fauny który wydawałby takie odgłosy.

- Mówiłem, że mogą być tu niedźwiedzie...

Aż odskoczyłem słysząc jego głos tuż przy uchu. Popatrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma.

- Porozmawiam z przyjaciółmi i zaraz cię odprowadzę... a skoro o niedźwiedziach, o wilku Mowa!

Z ciemności wyłonił się mężczyzna ubrany w brązowa kurtkę i nieokreślonego koloru spodnie. Nie zdążyłem przyjrzeć się mu dokładniej, bowiem z prawej nadciągał kolejny, którego mój towarzysz powitał słowami ,,kopę lat, Kozioł! ''

Zorientowałem się wtedy że przybył jeszcze jeden, niezauważony przez resztę.

- Stąpasz cicho jak jakiś Kot...

Przywitał się z każdym i przedstawił mnie, jako zaginionego wędrowca. Spojrzeli na mnie w taki sposób, że nigdy tego nie zapomnę. Czułem się jakby widzieli więcej niż tylko moją fizyczność, tak nienaturalnie przeszywający i przerażający wzrok to był. Sparaliżował mnie. Wtedy właśnie postanowiłem uciekać, ale wtedy właśnie nie mogłem. Mój towarzysz pochylił się i pośrodku nich wybuchł ogień. Ale nie był to zwykły ogień - ten był zielonkawoniebieski, nienaturalny i znacznie bardziej dziki. Skakał jakby dmuchał w niego wicher, chociaż świt był bezwietrzny. Zgromadzeni podnieśli ręce i opuścili je kilkukrotnie w melodyjny sposób intonując coś jakby modlitwę. Język w którym ich psalmy były śpiewane nie przypominał żadnego ludzkiego języka. Nagle upadli skuleni na ziemię w dziwnych konwulsjach. Byłem całkowicie przerażony i sparaliżowany. Reszta zdrowej jaźni podpowiadała mi jedno słowo, rozkaz: uciekaj. Odwróciłem się więc gotów do ucieczki i wtedy poczułem coś na ramieniu. To nie była ręką, to była łapa. Łapa psa, albo raczej wilka. Ręka wychodziła z płaszcza, który przed chwilą noszony był przez mojego towarzysza. Teraz jednak nie było tam człowieka - spod kaptura patrzyły na mnie ślepia wilka. Zamarłem, jednak tylko na chwile. Odwinąłem się i odepchnąłem poczwarę. Wilk zachwiał się i odsunął ode mnie. Odwróciłem się i pobiegłem.

Odwróciłem się jeszcze, aby zobaczyć, czy ktoś rusza w pościg, ale najwidoczniej nie byli zainteresowani, bowiem sylwetki znajdowały się wciąż przy ognisku. Nie wiem, czy to efekt bladego światła świtu czy może mojej wyobraźni, ale te postacie rozmiarem nie przypominały już ludzi.

Pobiegłem nie oglądając się więcej w tył.

Biegłem jak oszalały, napędzany przez strach. Oślepiony powodowaną przez niego paniką potknąłem się. Widocznie w pobliżu musiało znajdować się urwisko, bowiem poczułem, że lecę w dół. Zanim upadłem i straciłem przytomność, zapamiętałem jeszcze dwa wydarzenia: pierwsze promienie słońca uderzyły mnie w oczy, a w oddali usłyszałem jęczące wycie wilka.

 

Obudziłem się w szpitalu. Przy łóżku siedzieli moi towarzysze z wyprawy. Powiedzieli mi, że wrócili mnie szukać, lecz nie było po mnie śladu. Znalazł mnie przypadkowy wędrowiec, który postanowił wybrać się na wędrówkę wcześnie rano. Mówili, że miałem szczęście, bowiem skarpa, z której spadłem miała około siedmiu metrów. Byłem skłonny w to uwierzyć, bowiem ból całego ciała sugerował upadek z bardzo wysoka. Byłem nieprzytomny przez cały dzień, ale lekarze nie stwierdzili poważnych obrażeń. Dodali jeszcze, że miałem szczęście – ironia losu. Po kilku dniach mogłem opuścić szpital.

I tak zrobiłem. Siedzę teraz w pokoju, spisując te zatarte już prawie wspomnienia. Wiem, że Wilk mnie znajdzie… Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie ruszyli za mną w pogoń od razu kiedy uciekłem. Ich motywacje są dla mnie sekretem. Jak mówiłem, spisuję to by was ostrzec, być może chociaż w ten sposób okażę się użyteczny. Nie musicie mi wierzyć, możecie powiedzieć, że oszalałem i wszystko, co przeczytaliście jest wymysłem umysłu jakiegoś chorego człowieka. Też tak myślałem, bardzo długo odrzucałem od siebie myśli, iż moje przeżycia z tamtej nocy mogły wydarzyć się naprawdę. Jednak pewna rzecz nie dawała mi spokoju. Podczas mojego krótkiego starcia z Wilkiem, tuż przed moją ucieczką, kiedy odepchnąłem go od siebie, oderwałem z jego kurtki guzik.

I wciąż go mam.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania