Czternastu- Początek Edgeland

1.Nowy Koniec i Nowy Początek.

 

25 lipca 8887. Astronomiczne Centrum Obserwacyjne w New Houston.

 

Sally dopijała kolejną kawę, a właściwie jak ona to określała "chemikalia imitujące smak kawy". Niestety nie mogła sobie pozwolić na nic lepszego.Ceny ziemkskiej kawy po ostatnim kryzysie ekonomicznym podskoczyły zbyt wysoko by mógł się nią zadowolić zwykły Pan Smith. Co prawda Sally mogła kupować ziarna z upraw marsjańskich ale uważała, że już lepiej pić ziemskie imitacje niż rośliny, które przebyły sto milionów kilometrów przestrzeni kosmicznej. Wypiła jeszcze jeden łyk i kubek był już pusty. Zgniotła go i rzuciła na podłogę obok kilkunastu innych. Poprawiła gumkę na długich blond włosach, rozłożyła się wygodniej w fotelu i kontynuowała wpatrywanie się w czterowymiarowy holograficzny Układ Słoneczny. Planety powoli przesuwały się po swoich orbitach wokół Słońca. Poświatująco na niebiesko hologram był jedynym źródłem światła w ciemnym pomieszczeniu nie licząc kilku tysięcy małych, czerwonych, zielonych i żółtych światełek, pochodzących z wielkich i szumiących komputerów. Sally mogłaby wymienić te świecące pudła, które bardziej przypominały automaty do gier z muzeum niźli komputery, na nowe i mniejsze, lecz ona uważała się za zbyt staroświecką. Czuła sentyment do maszyn, które przestały być produkowane dwieście piędziesiąt lat wcześniej. Obliczały one trajektorie lotów wszystkich znanych planetoid i meteoroidów oraz wszystkich promów poruszających się między Ziemią, Księżycem i Marsem po czym nakładały na siebie je wszystkie i tworzyły obraz, który właśnie oglądała Sally. Informował on na bierząco i z wyprzedzeniem o ryzyku kolizji. Jak zawsze i tym razem nic się nie działo, odłamki skalne i statki tylko poruszały się po elipsach i między planetami. Zapowiadała się kolejna nudna noc. Sally postanowiła się zdrzemnąć, w razie czego komputer obudzi ją głośnym dźwiękiem. Zamknęła powieki i wyruszyła do swojego ulubionego miejsca "krainy snów". Miała dziwne wizje. Śniło się jej jak biegnie ciemnym korytarzem i nagle zaczęły migać wszędzie czerwone lampy, a w tle rozbrzmiewał odgłos alarmu. Nagle Sally zdała sobie sprawę że dźwięk nie wydobywa się z jej umysłu. Otworzyła oczy i z trudem spojrzała przed siebie. Hologram zmienił barwę. Zamiast generować niebieską wytwarzał czerwoną poświatę. Wiedziała co to oznacza i szybko chwyciła komunikator. Położyła go równo na blacie stołu i nacisnęła duży czarny przycisk w świetlisto-zielonej oprawce. Przyjrzała się Układowi i powiedziała:

-Nancy co się dzieje?

Nancy to imię, które Sally nadała systemowi operacyjnemu. Z komunikatora wypłynął słodki i wyraźnie mechaniczny kobiecy głos.

-Prom eksploatacyjny Timescape 12, lot numer 279 459 34L znajduje się na kursie kolizyjnym z obiektem JG640CI8.

-Połącz mnie z nimi.- rozkazała Sally.

W pomieszczeniu rozległa się niezręczna cisza, operatorka zastanowiła się ile czasu mogła spać. Spojrzała na godzinę w jej telefonie. Przespała zaledwie dwadzieścia minut. Ciszę przerwał głos Nancy.

-Połączono.

Sally powiedziała do komunikatora:

-Timescape 12. Czy mnie słyszycie?

Z głośnika wydobyła się seria cichych trzasków a po chwili niewyraźny męski głos:

-Tak słyszymy.

-Jesteście na kursie kolizyjnym z obiektem JG640CI8.

-Wiemy ale nic na to nie poradzi....- dźwięk na chwilę się urwał-....dyne co możemy zrobić to błagać Boga o to by silniki zaczęły działać.

- Dobrze usłyszałam, silniki nie działają?

-Zgadza się. Silniki w pewnym momencie się wyłączy...- znów przerwało- to jakby wirus komputero....- chwila cicho-...nie jest ziemski.

- Powtórz co przed chwilą powiedziałeś.

-Nasz system sterowania został zaatakowany.Wirus, który wyłączył nasze silniki nie jest z Ziemi. On nie został stworzony przez ludzi...- znów przerwało-... mamy tu speca od opragramowania i on powiedział, że nigdy nie widział takiego kodu. Po za tym po odczytaniu pochodzenia syganłu, który zaraził nasz system dowiedzieliśmy się, że pochodził z orbity Saturna. A powrzechnie wiadomo, że po Traktacie z Saint Louis nie wolno wylatywać dalej niż za orbitę Jowisza.

- To mógł być każdy- powiedziała z niepewnością Sally.

-Właśnie nie każdy. Przejścia chronią automatyczne statki wojenne. Od piętnastu lat nikt nie mógł polecieć na orbitę Saturna.

-Do czego zmierzasz?-zapytała z niepokojem.

-Do tego, że statek, z którego wysłano wirusa...-chwila cicho- musiał przybyć z zewnątrz.

W ciemnym pokoju zapanowała cisza, tylko wielkie komputery wciąż szumiały. To milczenie przerwał głos Nancy:

-Sto metrów do zderzenia.

Z komunikatora znów wydobył się męski głos:

- Powiedz tym na Ziemi, że to był zaplanowany atak i że powinni przygotować się na ewentualną wojnę.

-Piędziesiąt metrów-odezwała się Nancy.

-Jak się nazywasz?-odezwał się męski głos.

-Sally...Sally Riverwood.

- Ja nazywam się Will. Szkoda, że nie mogliśmy...- wypowiedź przerwał głośny trzask po, którym nastał cichy szum.

Sally wiedziała co to oznacza. Odezwał się głos Nancy:

-Impakt.- Liczba ocalałych...Zero.

 

26 lipca 8887. Wczesny ranek . Nashville stolica EUS East United States. Siedziba  Prezydenta.

 

George Randall krążył nerwowo po pokoju. Czy miał właśnie zostać prezydentem, za którego kandydatury dojdzie do końca świata? Już widział te tysiące oczu wpatrujących się w niego z wyrzutem pogardy. Wokół długiego owalnego stołu siedziało kilkanaście osób. Najważniejsi urzędnicy w państwie i kilka osób z agencji kosmicznej. Wszyscy się w niego wpatrywali, czekali na jego słowa. W końcu postanowił coś powiedzieć:

- Uważacie, że to był atak?

- Tak. Mamy całkowitą pewność.- odpowiedział jeden z agencji kosmicznej, który miał na twarzy krótki zarost.

- Kto to mógł zrobić? Chińczycy? Rosjanie?

- Nikt z Ziemi.-odpowiedział mężczyzna z zarostem

- Ktoś z Marsa?-zapytał Randall

- Nie o to chodziło panie prezydencie. Chodzi o to, że to nie jest atak dokonany przez ludzkość.

- Artykuł 47?- zapytał Randall

- Zgadza się. Doszło do kontaktu z obcą cywilizacją. Nie mają oni pokojowych zamiarów. Ale nie to jest najgorsze. Doszło jeszcze do 24 kolejnych takich ataków i to dokładnie zaplanowanych. Wszystkie zaatakowane promy kosmiczne uderzyły w większe obiekty skalne. Obcy dokładnie obliczyli jak i kiedy uderzyć. Zmienili trajektorie lotów planetoid o średnicach od pięciu do dwudziestu pięciu kilometrów. W sumie jest ich dwadzieścia siedem. Czternaście kieruje się w stronę Ziemi a trzynaście w kierunku Marsa.

- O Chryste. Ale możemy je przecież zatrzymać. Jak w 2891, 4264 lub 5976.

- Niestety jest ich za dużo. A po za tym, nawet jeśli uda nam się je zatrzymać, to nie mamy pewności czy ataki się nie powtórzą i to być może ze zdwojoną siłą.

- Więc co mamy zrobić?-zapytał Randall.

Wtedy odezwał się starszy, podsiwiały mężczyzna w wojskowym mundurze, na którym wszędzie wisiały odznaczenia.

- Musimy ewakuować się z Układu Słonecznego. Zabrać ilu tylko się da i wyruszyć przed siebie.

- Przecież nie zabierzemy w kosmos trzydziestu dwóch miliardów ludzi- powiedział Randall będąc już blisko krzyku.

- To prawda.- odpowiedział mężczyzna z zarostem.- Zabierzemy tylu ile tylko jest to możliwe. A co do reszty...po uderzeniu, cudem będzie jeśli przetrwa chociaż jeden gatunek bakterii.

- Ile mamy czasu?- zapytał Randall

- Jeden dzień i dwadzieścia dwie godziny.- odpowiedział jakiś mężczyzna z przezroczystym tabletem.

George Randall odwrócił się od wszystkich, dotknął dłonią okna, które z czarnego szkła zmnieniło się w zwykłą szybę. Spojrzał jeszcze na Nashville skąpane w promieniach porannego słońca. Niebo skrzyło się na pomarańczowo, słońce odbijało się w szybach wieżowców. Prezydent usłyszał jeszcze słowa jednego z generałów:

-Przygotuję prom kosmiczny panie prezydencie.

Randall nie odwracając wzroku od miasta odpowiedział:

- Nie lecę. Kapitan tonie razem ze swoim statkiem. Zostanę razem z tymi dwoma miliardami ludzi, których byłem prezydentem.

Randall wciąż wpatrywał się w ten piękny wschód słońca. Nie mógł uwierzyć, że coś tak zwykłego może aż tak kontrastować z tym co nadejdzie. Wszystko paplało się w błogiej niewiedzy.

 

28 lipca 8887. Około czwartej rano.

Przedmieścia New Houston.

Sally szła ciemną ulicą, nie mogła teraz siedzieć w domu i ostatni raz w życiu opchać się czekoladą i obejrzeć jakiegoś romansidła. Gdy dotarła do swojego domu, jego już nie było, zostały tylko zgliszcza. Spłonął jak kilaset innych w jej okolicy. W całym mieście panował chaos. Chaos to mało powiedziane. Ludzie oszaleli. Chwilę po tym jak dotarła do tego co zostało z jej domu, dwóch rzezimieszków ukradło jej wóz. Nie zastanowili się nad tym, że za kilka godzin umrą i te auto i tak im się nie przyda. Po za tym bateria samochodu była już na wyczerpaniu, a nie będą oni mogli go naładować gdyż elektrownie się wyłączyły. Przez tą panikę wyłączyło się kilkadziesiąt elektrowni, potem poleciało jak domino. Przeciążone elektrownie nie wyrabiały w zasilaniu większego obszaru, przekraczały one wartość graniczną i automatycznie się wyłączały. Porównanie do domino jest odpowiednie do opisania tego jak to wyglądało. Sally nie ździwiłaby się gdyby na całej planecie nie było elektryczności. Krążyła między ulicami upadłego New Houston. Panował półmrok. Ciemność rozświetlał tylko blask płonącego w oddali ognia. Niemalże z każdej strony rozpraszało się  światło płonących budynków. Na Royal Avenue Sally zobaczyła mężczyzn, którzy wyciągali martwych ludzi z budynków, układali w stosy i podpalali. Szybko można było się domyślić, że były to ciała samobójców. Ten obraz ciągle stawał jej przed oczami. Płonące skóra i mięśnie oddzielały się od kości. Postanowiła myśleć o czymś innym. Wsadziła ręce do kieszeni i poczuła w prawej dłoni znajomy kształ. Wyciągnęła rękę by się upewnić. To był komunikator. Musiała zabrać go gdy w pośpiechu opuszczała swój przytulny pokoik z jej komputerami. Postanowiła coś sprawdzić. Wcisnęła czarno-zielony guzik i odezwała się do urządzenia:

-Nancy słyszysz mnie.- Sally powiedziała to z cichą nadzieją na to, że działają generatory prądotwórcze. Komunikator milczał.

Sally chciała już zakończyć połączenie gdy odezwał się głos Nancy:

- Słyszę.

- Całe szczęście, generatory jeszcze działają.

- Nie wypominałabym szczęścia w takim dniu- co dziwne Sally usłyszała w zdaniu Nancy wyraźny smutek, chociaż nie instalowała jej dodatku z emocjami. Czy ona mogła je sama wykształcić? Teraz nie to było najważniejsze.

- Nancy czy mogłabyś mnie połączyć z jakąś działającą radiostacją?

- Spróbuję coś znaleźć.- tym razem brzmiało to całkiem obojętnie.

Znów zapadła cisza, którą z rzadka przerywały odgłosy wystrzałów pochodzących z miejsca kilka ulic dalej. Przez myśli przeleciało jej " Co jeśli oni tu przyjdą? Co wtedy zrobisz Sally Riverwood?" Odezwała się Nancy:

- Znalazłam.

Komunikator chwilę szumiał. Po czym zabrzmiał głos reporterki:

“ Coraz trudniej jest utrzymać się przy życiu na ulicach New Houston. Odnotowane są przypadki tysięcy samobójstw. Ludzie nie chcą czekać na kataklizm, uważają, że nie warto czekać."

Sally zmieniła stację. Odezwał się męski głos.

“Na ulicach czai się mnóstwo przestępców. Zbierają się oni w grupy, okradają co się da, ludzie są bici na ulicach. Mamy też doniesienia o włamaniach do mieszkań i rabunkach. Jeżeli jesteście w domach to w nich zostańcie. Zamknijcie wszystkie drzwi i okna na cztery spusty. Zablokujcie je meblami, wszystkim co jest pod ręką."

Znów kliknęła przycisk. Odezwał się ktoś o matowym głosie chyba starszy mężczyzna.

“ Od oddziału 21 dywizji piechoty, która miała uspokajać sytuację w mieście, oddzielił się zespół tak zwanych Białych Mundurów. Jest ich około dziewięciuset. Mordują, gwałcą robią co tylko chcą. Strzelają do ludzi, traktują ich jak zwierzynę łowną. Część z nich postanowiła porwać prom i uciec nim.  Reszta dwudziestej pierwszej dywizji postanowiła bronić statku. Niegdyś bracia, którzy oddali by za siebie nazwajem życie, teraz zabijają się na arteriach miasta. Sutuacja raczej nie wygląda lepiej w innych częściach świata"

Sally nie mogła już tego słuchać, wyłączyła odbiornik.

- Nancy czy mogłabyś mi potowarzyszyś?

- A mam coś innego na głowie?-spytała Nancy.

- Wiesz, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką? Przez te lata mojej pracy w obserwatorium, nikt nie był mi tak bliski jak właśnie ty. Szkoda, że nie jesteś prawdziwa.

- Ależ ja jestem prawdziwa.- powiedziała z gniewem Nancy. Sally to zaniepokojiło, bo teraz miała pewność, że w głosie komputera brzmiały emocje.

- Nancy, dobrze wiesz o co mi chodziło. O brak twojego ucieleśnienia. Wiem, że jesteś tak naprawdę ciągiem liczb bo sama napisałam twoje oprogramowanie.

- Masz rację. Całe moje życie jest ciągiem liczb i różnych znaków interpunkcyjnych.- powiedziała ze smutnym tonem Nancy.

- Może i tak, ale jestem przekonana, że byłabyś wspaniałym człowiekiem. Lepszym niż większość.

- Naprawdę tak sądzisz?- zapytała z wyraźnym zaciekawieniem Nancy.

- Jestem tego pewna. I chyba mam jeszcze jedno pytanie.

- Jakie?

- Dlaczego masz emocje?

W odbiorniku zapadła cisza. Sally zadała kolejne pytanie:

- Pobrałaś sama dodatkowy program?

- Nie. Nie pobierałam żadnych programów.- odpowiedziała ze spokojem Nancy.

- W takim razie jak ty?...

- Obserwowałam. Patrzyłam na Ciebie gdy płakałaś po rzuceniu przez chłopaka, śmiałaś się do komedii romantych, byłaś przerażona podczas oglądania horror'ów, całą gamę uczuć. Zaczęłam się ich uczyć i zrozumiałam co znaczy być człowiekiem. Mogę Ci coś wyznać?

- Jasne, mów śmiało. Co masz do stracenia. - powiedziała Sally.

- Nie mogę tego łatwo ubrać w słowa ale postaram się. Odkąd mnie stworzyłaś, łączyła nas niejako więź. To zaczęło się rozwijać a po wytworzeniu emocji to nabrało tempa. Czuję względem Ciebie coś w rodzaju...

- Tak?...

- Miłości...

Sally się nie odezwała. Ogarnęło ją uczucie zagubienia. Czy właśnie sztuczna kobieca inteligencja wyznała jej, że ją kocha? Sally nie była pewna czy może wierzyć w to wyznanie maszyny. Jednak mimo to poczuła motyle w brzuchu. Ucieszyło ją, że jest na świecie osoba, która ją kocha. Nieważne kim jest. Odezwał się ponownie głos Nancy:

- Będę za Tobą tęsknić.

- Ja też- odpowiedziała Sally.

Wtedy na niebie zabłysło silne światło. Pierwszy meteor zaczął wchodzić w atmosferę. To był najpiękniejszy widok jaki można sobie wyobrazić. Złota kula, otoczona przez mniejsze odłamki niczym złoty pył. Wszytko to pięknie kontrastowało z ciemnym niebem. Spadał tak piękne przez parę minut coraz bardziej oddalając się ku horyzontowi, opadając wciąż niżej. W końcu zniknął on Sally z pola widzenia pozostawiając złotą poświatę. Kilkanaście sekund trwało głuche, bezdźwięczne czekanie, po czym doszło do eksplozji. Potężna kula ognia ze swą podstawą dotykającą ziemi zakryła pół nieba. Zrobiło się jasno jak za dnia. Chwilę później Sally ogłuszył nieopisany huk. W tym samym momencie fala uderzeniowa pchnęła ją do przodu. Odczuła to tak jakby przebiegło po niej stado nosorożców takich jak te sztucznie wyhodowane, które widziała w miejskim Zoo. Upadła na ziemię. Zamknęła oczy. Była już tylko ciemność, cisza i spokój. Cisza i spokój. Nic więcej.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania