Czy tak właśnie pachnie moje jestestwo?

Czy tak właśnie pachnie moje jestestwo? Zagubione pomiędzy spojrzeniami, ludzkimi oczami wbitymi w moje sciany.

Nie chce być widziany, nie chce zostać usłyszany.

Uśmiech na parasolce wymalowany porwany przez wiatr.

W tym deszczu jestem skąpany, opanowany ludzkimi krzykami.

Ten skowyt plugawy echem niosący się po polach, przerażenie które budzi w mej piersi.

Łzy na wietrze nucące coraz ciszej gasną w pąkach róż, które więdną przy najmniejszym dotyku mych ust.

Gładzi mnie po czole, istota z kątu mych oczu, z końca mych snów nucąc cicho:

,, kulka do kulki 7459, kulka do kulki 4356".

Gryzą go, drapie po twarzy.

,,Kulka do kulki 7459" oplata mnie kołdrą ciemną niczym smoła.

Trzyma niczym dziecko.

Gładzi po głowie, nucąc szybciej słowa.

Aureola w krztałcie koła cała kryształowa kręci się w mych oczach, odciska w mojej głowie.

 

Wyciągając w ciemność dłonie krzycząc coraz głośniej!

 

Obrazami wymalowane całe niebo szare, wymalowana pod rogówką w ciągłym ruchu, obrocie.

,,Kulka do kulki, kulka do kulki 7459 Kulka do kulki 4356..."

Tracąc ciało, tracąc zmysły w tej rotacji, w tym kole, krzycząc coraz głośniej.

 

Z każdym obrotem, z każdą kulą wepchniętą w moje oczodoły.

 

Nie chcę więcej, nie dłużej.

Nadal śnie, śnią mi się obrazy, doły obrośnięte różami, wielkie pożary i kwitnące w nich kwiaty.

Boję się boję, z każdą kulką czuję coraz mocniej. ,,7459", ,,4356"

 

Ciągły obrót, ciągły deszcz, niekączący się śmiech, szept z księżyca.

Zardzewiałego księżyca pokrytego cierniami, zniszczonego ogrodami z metalowymi różami.

 

Moje ciało jest usiane dziurami, dziurami przez które przelatują deszcz i kulki.

,,Kulka do kulki" wpadają mi do ust.

 

Rozgryzam je, połykam i zakwitają w róże.

Wyrastają z mego żołądka, z moich zębów a moje oczy w obrocie.

Przeraźliwym obrocie, ciągłym tańcu ze strachem i spojrzeniem, z głosem matki a krzykiem z dziury w głowie.

W piruecie potworności, zatarciu mojej tożsamości.

W tańcu, W rotacji.

W mych uszach zaczyna dudnić wiatr, wargami przejeżdża po mojej skórze.

Pchając me nogi w stronę wieczności.

Lecz ja stoję nie wzruszony na tej polanie ukrwionej.

Roniąc łzy które rozbijają się o źdźbła trawy.

 

Całe krwawe, takie małe, zdeptana pod mymi nogami.

Patrząc w górę wymiotuje, podnoszę ręce w górę I dotykam mej twarzy.

W kole, w obrocie.

Pełna dziur, cało mokra i klejąca, umieszczona nad moim ciałem.

Ucięta, na tacy leżąca patrzy na mnie, gapi się z obrzydzeniem, pogardą.

Co to za męka?

 

W rotacji , w obrocie rzygam coraz mocniej.

Z żołądka wylewają mi się obraz, kuliste gwiazdy ,,7459".

Kim ja jestem?

Gdzie jestem?

Gdzie są moje ręce, moje ciało, moje płuca?

Duszę się, tonę w obrocie, świetlistym obrocie pomiędzy gwiazdami.

Coraz bardziej się rozrywam , tracę formę, jestem wiatrem, wirem w wodzie.

 

Krzyczę, kręci mi się w głowie, moje oczy w obrocie.

Kwitną mi w uszach kwiaty, dudnią mi w uszach obrazy.

Drze się na mnie świat cały, warczy w tej dzikości, ochydzie.

 

Sny o męce, w ciągłym obrocie w me oczy przyklejone.

Czy to moja dusza?

Czy to tyle z mego bytu, jestestwa?

Patrzę się na niego, na ciemność za mym zniszczonym ciałem, odbicie tego czym byłem.

Ciało którego zostałem pozbawiony: mięsiste ramiona, długie nogi, miętkie włosy, skóra i te różowe oczy, pryzmaty.

Obrasta ogrodem, i znika za czerwonymi kwiatami.

Kopie w obrocie, depczę w piruecie, wyrywam kwiat i krew z nich wypijam.

Ale ona się wylewa, przez dziury w mym ciele me mięśnie wydziera.

 

,,Kulka do kulki" miażdżą mi oczy.

Ciągły obrót, piruet z ciałem i snem, ciągły gwałt na moim umyśle.

Nie chcę tego!

Wyciągając rękę w ogień, wbijając ją sobie w głowę i dłubię.

A ona wybucha kwiatami, krwawymi różami.

Szczęką kopie, nadal w obrocie tarzam się w krawym błocie.

 

Topię się, tonę.

Róże pękają, okrutnie krwawią całkowice mnie błotem zalewają.

 

..........

 

Może nie pisane są dla mnie żałobne nieba ogrody, lecz od rdzy księżyca czerwone?

Tak samotne i dalekie, małe i puste bez ławek i dróżek.

Same kwiaty i rdzawe płoty.

Samotne pomiędzy gwiazdami, czerwonymi oczami i ich tępymi spojżeniami, wbitymi w ściany mojej czaszki.

 

Może i one chciały by zapomnieć, widzieć ciągle te białe kwiaty i szare zasłony.

Mieć ciepłe łóżko i czystą pościel, zastąpioną tą ciemną jak smoła.

 

Topię się, róże pękają, krwawią.

Widzę ten cień za bramą, odbicie tego czego zostałem pozbawiony.

Patrzy się na mnie, żałobnie.

 

Prosząc bym wrócił i wziął go w ramiona.

Lecz odmawiam, stoję w ogrodzie nie wzruszony, na księżyca tej ziemi krwią splamionej.

 

Moja duszu splugawiona, oczu pozbawiona choć spoglądam na ten cień.

Odbicie i odcisk na świecie, obraz namalowany na śnie częścią mego umysłu, mej duszy czerwonej.

 

.........

Trzymam jego twarz, zimną, porcelanową.

Nie wyglądam tak, czyż nie?

Tak ochydnie.

Każda z gwiazd patrzy na mnie i się śmieje, choć im samym brakuje twarz.

Uśmiechają się, lecz cierpią gorzej niż ja, przeklęte pamięcią i wiedzą.

One widzą ten świat, nie jak ja te róże czerwone.

Bo czerwień ludzkiej duszy kolorem, zarazem jej klątwą, udręką.

 

Co uczyniłem?

Czym zawiniłem ?

Że cierpi świat, stworzony żeby być biały, by być obrazem.

Kule rzucane robią w obrazie dziury, z których cieknie krew wlewając się do rzek.

A te kule w mej ręce, cieniem odbijają się na ścianie, teraz tam stoją figury.

 

Wymalowane żarem na moich rękach wskazujące w tą dziurę.

W ciemny dół gdzie dusza ma chodzi w kole obijając się o ściany.

Ściany pokryte różami, małymi kolcami.

W ten maska z mych rąk upada, rozpada się, kruszy.

Upadam, jej kawałki do ust swych wkładam.

Są ochydne, tak ochydne, słone i metaliczne.

Rzygam, wymiotuje, na ziemi wyrastają róże.

A w ich kwiecie widać dziurę.

Wisi on, figura na suficie, cierpi.

Płacze, klei mnie jak łamią mi się ręce, jak łamie się mój umysł.

Bo szaleństwo darem udręczonych, miodem zapomnienia udręk.

Osoba na mej ścianie, w śmierci spoglądając na mnie wisi marnie na ścianie.

Białe kwiaty przozdabiają jego szaty, parzy herbatę.

Trzyma ją w filiżance, jego włosy rozpuszczone niemrawie, ulotnie leży w trawie.

Ten obraz na ścianie zruinowany, cały podarty z twarzą wydartą, z ciemną dziurą zamiast głowy.

 

Jego twarz na mnie nie pasuje.

Obietnica zapełnienia dziury, roztrzaskania każdej kuli.

Nie pasuje na mnie.

Co ja zrobię bez twarzy, jak ja będę widziany?

Za kogo będę postrzegany?

Znowu w tym kole, w tych rękach mój los wycinany.

Na księżyca skłonie.

No jej ziemi krwią splamionej wyrastają parasole.

Lecz one też cierpiące, krwią osmolone.

Zimne, samotne.

Czy robię coś źle, stojąc w miejscu rotacją przeklętym?

Deszcz opada, twarz z obrazu wypala.

Świat staje, szept cichnie a ręce puszczają.

Spalona z mej twarzy opada, upadam na kolana.

Figura się do mnie obraca, moje odbicie na obrazie z tą dziurą w głowie.

A w niej tli się płomień, taki drobny, taki mały w uciętej dłoni trzymany.

Leżę pod parasolem, już nie dłużej w obrocie.

Wtulam się w nożyce, tygiel samotności.

Starą obietnicę szukając jego ciepła, kiedy parasol płonie.

Bo....

Nadal cierpię.

Kulka do kulki, kulka do kulki.

7459, 4356

...

...

Nie chcę cierpieć.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania