Dalekie odloty trzeciego stopnia
Dwadzieścia pięć lat życia w doniczce to długi czas. Obca ziemia mi nie służyła. Puściłem korzenie, lecz zaraz uschły, zostały z nich martwe kikuty, od tego momentu żyję płytko zasadzony. Tkwię w próżni. Świat oglądam z wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Niczym ptak zataczam kręgi, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Wszędzie gościem, nigdzie u siebie. Niespokojne jest serce ludzkie dopóki nie spocznie… no właśnie, nawet nie wiem gdzie. Gdy po dziesięciu latach wojaży wylądowałem na Okęciu, stęskniony bratniej duszy, chciałem w desperacji pocałować panią chorąży ze służby granicznej. Miała na sobie świeżo odprasowany mundur, u pasa pistolet Walther 9 mm. Wolałbym, żeby go odbezpieczyła i strzeliła mi w pierś, bo kule nie ranią tak boleśnie co spojrzenie, pełne obrzydzenia, jakim obrzucają nieuleczalnego zboczeńca. Nie zabiorę walizki. Niech krąży w nieskończoność, niech ją toczą koleiną bez wyjścia. Jednak czas przemija obojętnie, nie zwalnia w przyjemnych chwilach, ich nadejścia nie przyspiesza nawet o sekundę. Wszystko przychodzi do nas jednakowo, również to co nigdy nadejść nie powinno, jak moment odlotu, który przecież kiedyś musi nastąpić. Asystentka Lufthansy na próżno będzie szukać stempla wjazdowego w moim paszporcie. Usiądę na wysokim stołku przy barze, ona obok mnie. Na drogę wychylę kieliszek wódki, czystej, dobrze zmrożonej, szybko, jak zastrzyk przeciwbólowy. Następny już spokojnie, potem może jeszcze jeden. Znowu dostanę orlich skrzydeł, będąc tam, wysoko w górze. Ona coś powie, pośle mi uśmiech, pomacha ręką. Odwrócę głowę, może nie, może lepiej iść prosto przed siebie. Lepiej odejść jak najprędzej, wtedy boli mniej. Ale to jeszcze przede mną. Jeszcze nie odleciałem, jeszcze nawet nie wyrzucili mojego bagażu na karuzelę. Jednak dobrze myśleć o chwili rozstania już teraz, każdą minutę doceniać podwójnie. Gdzie ojciec? Szukam, który z wyczekujących ma na głowie beret: czarny, pomarszczony, klapnięty na lewą stronę, jak na obrazie Rembrandta, gdy brała go chęć namalować siebie. Jest! Ten sam, może nieco bardziej pochylony niż ostatnim razem. Siła ciężkości nieubłaganie zgina nas ku ziemi. Nie widzi mnie. Patrzy niespokojnym wzrokiem na zegarek. Sprawdza status lotu na tablicy. Podchodzę bliżej, całkiem blisko, aż mnie zauważył. Uśmiech, buźka. Prowadzi mnie na postój taksówek. Dwukrotnie sprawdził, czy nie mafijna, siada obok kierowcy, ja z tyłu. Pora zaczynać przedstawienie.
— Dokąd? — pyta taksówkarz.
— Niech pan jedzie — wydaje rozkaz ojciec.
Ale taksówkarz nie chce być kółkiem kręconym przez pasażera i ponawia pytanie.
— Na światłach, w prawo — udziela kolejnej instrukcji mój ojciec, lekko poirytowany brakiem kooperacji ze strony kierowcy.
— Poleczki byłoby szybciej… — zaczyna cicho tamten, ale na widok błyskawic w oczach ojca natychmiast milknie.
Patrzyłem na rzędy szarych budynków, billboardy z golizną, liczyłem mijane kościoły: czwarty, piąty… Pobożna nacja — filarem gospodarki jest damska bielizna. Ojciec grał dobrze wyuczoną rolę postaci z filmu, którego nigdy nie nakręcą. Teraz pytał mnie czy bardzo trzęsło, jaką pogodę miałem na odlocie. Właściwie nie mnie, ale żeby taryfiarz łamał sobie głowę: gdzie na świecie w grudniu panuje trzydziestostopniowy skwar? Poskutkowało, do końca kursu kierowca milczał. Dziury, czyżby ojciec zapomniał o dziurach?
— Niech pan uważa na wyboje — ostrzegł kierowcę, gdy samochód załomotał już podwoziem po ziemi.
Po czym zwrócił przód beretu w moją stronę i ściszonym głosem rzekł:
— W tym domu… — wskazał na efektownie wykończoną willę — jest burdel.
Mówił to za każdym razem gdy tędy przejeżdżaliśmy. Tak, słyszałem: gośćmi są posłowie na sejm, członkowie rządu. Zaprawę kupują na miejscu, dlatego sklep obok prosperuje całą dobę.
— O, tam… Zaraz za skrzyżowaniem, przed tym blokiem… — Ojciec nie był zachwycony ostatnimi manewrami kierowcy.
Obydwaj wyciągnęliśmy rękę z należnością. Taksówkarz nie debatował długo, z czyjej zgarnąć. Ojciec poprosił o wizytówkę, dając mu w ten sposób fałszywą nadzieję na kurs powrotny. Schwyciłem za walizkę, ojciec niósł z uporem podręczną torbę i po chwili byliśmy na górze; ja pierwszy, bo ojca złapała na schodach zadyszka.
Z każdą wizytą mieszkanie ojca wydawało się mniejsze i ciaśniejsze. Późny Gomułka. Gdyby tak się nie spieszył i posłuchał mojej matki, byłoby kilka metrów więcej, w sam raz na moje rzeczy. Na stole w kuchni czekało pół kilograma kapusty kiszonej i kilka ogórków z beczki. To samo co rok temu. Wieczorem ojciec otworzy jeden ze słoików stojących na parapecie. Na kolację zjem śledzie w oleju z cebulą, a jutro ojciec ugotuje kapuśniak, który po dwóch dniach zgęstnieje na bigos. Ojciec wiedział co to dobra dieta: samego chleba trzy rodzaje.
— No to przekąś coś i odpocznij w gościnnym pokoju — rzekł do mnie kiedy przepakowałem rzeczy z walizki do równie kompaktowej szafki w przedpokoju. — Przecież u ciebie musi być już ósma wieczorem.
U mnie, to znaczy gdzie? Utnę drzemkę, na krótko, żeby tylko zbić gorączkę podróży. W łóżku słyszałem kroki na chodniku, rozmowy w klatce, stąpanie po schodach, zgrzyt otwieranych drzwi, potem ciszę, nic tylko głuchą ciszę na dnie mojej głowy. Z pokoju ojca doszedł dźwięk elektronicznego pianina, ustawionego brzmieniem na szklaną harmonikę. Jaka to tonacja? Zamknąłem ponownie oczy. Cztery krzyżyki. Trochę smutna, ale tym łatwiej zapada w sercu. Wstanę, nie lubię gdy rozmyślanie o niej budzi mnie o trzeciej w nocy. Za oknem ciemno, a ja widzę ją wyraźnie, jak w ciepłe wiosenne popołudnie wraca ze szkoły. Jasne włosy, a takie niesforne, że musiała je nosić krótko przycięte. Lekka, przewiewna sukienka, poruszana nieświadomym jeszcze kołysaniem bioder. Ojciec przestał grać. „Nie zapomnij klucza” — usłyszałem w drzwiach. „Nie wracaj późno” — dopadło mnie na schodach. Znowu byłem kilkunastoletnim chłopcem.
Nazajutrz złożyłem jej wizytę — oficjalną, w towarzystwie męża. Po obiedzie nabrałem ochoty na spacer w parku niedaleko ich domu. Usiadłem na drewnianej ławce nad kanałkiem wypełnionym czarną, cichą wodą, w której uśmiechał się krzywo blady, ponury dzień. Słońce sunęło nisko nad ziemią, a ja czekałem nadaremnie aż jego promienie przedrą się przez ołowiane chmury. Pozbawione liści, nagie gałęzie drzew, napełniały mnie smutkiem; w głowie usłyszałem melodię graną wczoraj przez ojca. Ktoś nadchodzi niepostrzeżenie alejką w moim kierunku? Zmierzch jest podobny do poranka, cienie naśladują grę przedmiotów. Czy to ludzka postać pomknęła w oddali, czy może mgła zawirowała na wietrze? Z takiej pogody powstaje największy dylemat mojego narodu: nie wiemy, kim jesteśmy naprawdę.
— No i jak ojczyzna kurwa-matka cię przywitała? — wyrwał mnie z tych rozmyślań kolega. — Pewnie deszczem i błotem!
Jej włosy pachniały deszczem, buty faktycznie miała nieco ubłocone, ale ściągnęła je zaraz w korytarzu. Resztę w sypialni. Gdy tam wszedłem, ciało zaczęło mi drętwieć, jak po podaniu znieczulenia i wówczas zdałem sobie sprawę, że to długa rozłąka, rok bolesnego czekania zamroził mi krew. Mimo to nie powiedziała słowa, i była tak blisko, i uśmiech nie schodził jej z ust, i wyglądała na szczęśliwą, jak tylko kobieta szczęśliwa być może.
Następnego dnia postanowiłem odwiedzić teściów. Podróż pociągiem w mazurskie strony dobrze mi zrobi. Połażę po lesie, powędruję brzegiem jeziora, odnajdę żeglarskie czasy, a gdy rozbolą mnie nogi, usiądę przy zajmującej lekturze w bibliotece. A niech to! Akurat jutro zamknięta. Widocznie rok temu byłem tam innego dnia. Usiłowałem przypomnieć sobie tamten dzień... Nad wejściem ten sam napis. W środku nikogo, samiuteńki ja, zagubiony między półkami, z których szeptały do mnie głosy książek: Sienkiewicz, Skarga, Sowa… Co? Jeden postrzępiony egzemplarz? Chrzanić to, uciekam stąd! Wielki dach, wielkie niebo, zabrakło jednej sosenki na półkę dla Edka.
— A któż to taki? — spytała ze zdziwieniem pani bibliotekarka.
Już nie należę do tego miejsca. Lasy i jeziora zdradziły mnie. W drodze powrotnej cały czas będę siedział przyklejony do szyby, w czarnych okularach, żebym nie widział tych lejów, które mi wyrosły po drugiej stronie oczu. Może dlatego w środy biblioteka zamknięta — nie chcą, żebym więcej tam zaglądał.
Im częściej wykręcałem po znajomych, tym bardziej byli czymś zajęci.
— W takim razie zdzwonimy się, może jutro — odpowiadali.
Czwartkowy wieczór spędziłem w operetce, razem z nią. „Jutro znowu będzie jutro, więc jutro jutra nigdy nie będzie” — śpiewała aktora, z wyglądu Pola Raksa przefarbowana na brunetkę. Po przedstawieniu szukaliśmy przytulnego kąta, żeby odtajać, zdusić kaszel grzanym winem z cynamonem. W końcu czas-zabójca dopadł nas: godzina czekania na wolny stolik nie warta była niczego, co można by na nim postawić. Jednak wciąż mieliśmy siebie. Stąpaliśmy ostrożnie po śliskim, oblodzonym chodniku, omijając zaspy stwardniałego śniegu. W pastoralnych latarenkach syczał gaz, a jego płomień żółtawym blaskiem oświetlał wąską dróżkę w białym puchu. Od zimna straciłem czucie w prawej dłoni. Wsadziłem ją do kieszeni jej palta i tak szliśmy: na ugiętych nogach, ze splecionymi rękami. Nie wiem czy niechcący zawadziłem o guzik, czy zabrakło prądu. Winda zawisła między piętrami, czas również: kołysał nas w betonowym szybie, usiłując przywrócić utracone chwile. Na dworze wiatr wydzwaniał w blaszane rynny. Była okryta kilkoma warstwami ubrania, ale to nie miało żadnego znaczenia. Idąc na przystanek, szukałem dowodu prawdziwości tego zdarzenia. Na mojej dłoni pozostał zapach jej ciała, konserwowany mrozem przez długie chwile.
Następnego ranka puszczono taśmę z nagraniem pierwszego dnia, od końca. Ojca pożegnałem w domu. Na lotnisko jechałem w milczeniu. Każde słowo w takiej chwili to bluźnierstwo. W hali odlotów ściągnąłem kurtkę i włożyłem ją do walizki. Nie będzie mi potrzebna przez dłuższy czas, polski paszport również, jak długo, o tym nie myślałem. Do odprawy poszedłem w samej koszuli. Godzinę później pilot położył maszynę łagodnym ruchem na lewym skrzydle. Dostrzegłem w dole reflektory na wieży pałacu, gdzie kilka dni temu, stojąc na tarasie widokowym próbowałem wydrzeć miastu najdroższą pamiątkę. Nie odrywałem oczu od blednącego światełka. Spraw, żebym przyleciał tu znowu… Choćby na dzień, choćby na jedną godzinę, żeby pani chorąży mogła wreszcie zrozumieć, czemu się uśmiecham na jej widok.
Komentarze (13)
5
Pozdr
Narrator, poruszający kawałek, przeczytałam z zaciekawieniem ??
Wspaniały, poruszający tekst...
I na ogół zawsze jest tak samo = wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma...
*****
Pozdrawiam
Ps. " wydaje rozkaz ojciec". - Błędy szyk. Powinno być: 'Ojciec wydaje rozkaz". A właściwie to "rozkaz" zastąpiłbym bardziej naturalnym "polecenie".
Kiedym przed laty pracował na emigracji i przylatywałem do kraju co jakiś czas, miałem podobne odczucia. Nawet pan chorąży nie wydawał mi się groźny, tylko swojski, bo jakby co byłem pewien, że się z nim dogadam.
Potem podobna marszruta - dom rodzinny, spotkania, odwiedziny, chłonięcie polskiej kultury, czegoś co mi bliskie i zrozumiałe, nawet jeśli nie takie zasobne jak w National Gallery.
Ostatnie piwo, rozchodniaczek, ostatni całus, uścisk dłoni, obietnica, że niebawem się widzimy... I tak się to kręciło.
Oddałeś to dokładnie tak, jakby sam widział.
Bardzo klimatyczny.
Te drzewa za oknem. One są takie same. Zmienia się co innego.
Te zmiany widać najlepiej, gdy odwiedza się miejsca i ludzi rzadko. Raz na rok, raz na kilka lat.
Ładna ta scena z wyszukiwaniem ojca na lotnisku, i opis beretu.
I w ogóle - ładne migawki. Ludzkie i prawdziwe.
Resztą wątków wrzuconych w tekst chronisz/zakrywasz to, co najważniejsze, miłość.
"Miała na sobie świeżo odprasowany mundur, u pasa pistolet Walther 9 mm. Wolałbym, żeby go odbezpieczyła i strzeliła mi w pierś, bo kule nie ranią tak boleśnie co spojrzenie, pełne obrzydzenia, jakim obrzucają nieuleczalnego zboczeńca."
Łukasz Jasiński
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania