Deja vu

Macie czasem wrażenie, że waszym życiem kieruje ktoś inny? Że każda wasza decyzja jest uzależniona od kogoś innego? Może w tej chwili ma dobry humor, może zły, tak naprawdę od jego kaprysu zależy to, gdzie dalej pójdziecie. W którą stronę pokierujecie swoje życie. Czy będzie dobrze? A może jeszcze gorzej niż w tej chwili. Jak autor słabej powieści obyczajowej, opowiadającej ludziom coś powszechnego i nudnego jak flaki z olejem. A kiedy to do ciebie dotrze masz dwa wyjścia – zbuntować się, albo brnąć w to dalej narzekając na wszystko wokół. Tylko jak się zbuntować, gdy ktoś decyduje o tobie i każdym twoim kolejnym kroku.

Znalazłam na to rozwiązanie. Tego dnia mój partner, pracujący w policji, zostawił swoją broń. Nigdy o niej nie zapomina. Czy to znak? Nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Po kolejnych wylanych łzach postanowiłam wziąć ją i pójść na dach naszego dziesięciopiętrowego bloku, w którym mieszkaliśmy. Działałam jak automat, wciąż nie wiedząc tak naprawdę co chce z nią zrobić, jednak jakiś plan już miałam. Coś zaczynało we mnie kiełkować i miało to wyjść już w niedalekiej przyszłości.

Otworzyłam drzwi prowadzące na dach i uderzył we mnie lodowaty wiatr. Oczy zaczęły mnie szczypać. Była wczesna jesień, życie powoli umierało, a promienie słońca nie rozpieszczały już jak dawniej. Opatuliłam się mocniej swoim kardiganem i poszłam przed siebie. Podskoczyłam na dźwięk zamykanych za sobą z łomotem drzwi. Szłam dalej, dopóki moje stopy nie dotarły do krawędzi dachu. Rozejrzałam się wokół. Było chwilę po dwunastej, Warszawa tętniła życiem. W dole słychać było klaksony samochodów, dźwięk przejeżdżających autobusów i tramwajów. Ludzie wyglądali jak wyrośnięte mrówki, śpieszące się do pracy, na lunch, po dzieci, czy po prostu śpieszący się… tylko po co? Usiadłam na skraju dachu i zapatrzyłam się przez chwilę w ten krajobraz. Dotarło do mnie jak szybko żyjemy. Nie mamy czasu dla rodziny, dla samych siebie, a jedynie wymagamy. Chcielibyśmy wiele, ale od siebie nie dając zupełnie nic. Drzewa o tej porze już gubiły liście, były wielokolorowe. To piękny obraz, ale czy ktoś, ktokolwiek, przystaje choć na chwilę by zachłysnąć się tym? Jeśli poczujemy życie, wszystko co nas otacza całym sercem, zobaczymy to oczami swojej duszy, okaże się, że żyjemy naprawdę w pięknym świecie, który to właśnie my wyniszczamy.

Spojrzałam na broń w swoich rękach, łzy znów napłynęły mi do oczu. Miałam świadomość tego, że swoje poprzednie życie straciłam bezpowrotnie, a w tym które nastąpiło po nim nie chciałam żyć. Chciałam od niego uciec i poczuć się naprawdę wolna, ale czyjaś dłoń skutecznie trzymała mnie w jednym miejscu, pozwalając jedynie marzyć o tym co jest dla mnie nie osiągalne. Sprawdziłam magazynek. Pełny. Nie wiele myśląc przyłożyłam broń do skroni. Tkwiłam tak przez dłuższą chwilę z bronią przy głowie i palcem na spuście, jednak wciąż miałam pewne obawy. Co jeśli to tylko moja wyobraźnia i się nie uda? Jak osierocę swoje dzieci? Jak po prostu zginę tu i teraz?

Zacisnęłam mocno oczy, zagryzłam zęby i nacisnęłam spust. Ale nic się nie stało. Dla pewności sprawdziłam magazynek. Pełny. Znów nacisnęłam spust, kilkakrotnie, jednak wciąż nic się nie wydarzyło. Byłam smutna, rozżalona i wściekła. Wycelowałam przed siebie i znów nacisnęłam, a tym razem broń wypaliła. Ptactwo z okolicznych drzew wzleciało w górę z głośnym skrzeczeniem, uciekając jak najdalej. Byłam przerażona. Niebo nagle zrobiło się całe czarne od ptaków, był to przerażający, a jednocześnie piękny widok…

 

…………………………………………………………………..

 

Szósta trzydzieści. Czas wstać. Zaczynamy kolejny smętny dzień. Jakie mamy plany na dziś? Zrobić śniadanie, ubrać dzieci, zaprowadzić syna do szkoły, drugiego do przedszkola i wrócić z trzecim do domu. Posprzątać, ugotować, uprać i nie zapomnieć w między czasie zajmować się dzieckiem, pracować i oczywiście wyglądać pięknie dla partnera. Luz, damy radę.

Ubrałam się szybko i jak na autopilocie zaczęłam wypełniać swoje obowiązki. Byłam zmęczona, mały ząbkuje, a na domiar złego znów złapało go jakieś choróbsko. Odkąd tylko się urodził wciąż choruje, a ze wszystkim jestem totalnie sama. Bo i co z tego, że mam partnera? Jego obowiązkiem jest zarabianie, by wydawać na swoje zachcianki, a mi nie wiele dokładać się do życia. Ubranie dzieci, opłacenie rachunków i wyżywienie rodziny jest na mojej głowie.

- Mikołaj, spakuj proszę podręcznik od angielskiego i wyjmij worek od wf-u z plecaka.

- Ale mamo, dziś jest środa. Mam dziś wf i nie mam angielskiego. Wezmę jabłko do szkoły – powiedział i zanim zdążyłam coś odpowiedzieć zwinął jabłko, wodę i ciastka do plecaka wybiegając za ojcem, by się pożegnać.

Poczułam się nieswojo, ale dlaczego? Nie przykuwając do tego większej wagi, poszłam w ślady za młodszym synem, który poraczkował wprost do kuwety. Wróciłam do kuchni i spojrzałam w telefon. Rzeczywiście była środa, a dałabym sobie rękę uciąć, że nie. Dochodziła już siódma trzydzieści, czas wychodzenia z domu. Bez ceregieli pogoniłam dwoje starszych dzieci do ubrania się i przygotowania do wyjścia i zaczęłam przygotowywać Nikodema. Czy nie zakładałam mu tych niebieskich spodenek wczoraj i te zielone skarpetki… mniejsza. Byliśmy już gotowi do wyjścia, gdy nagle

- Mamo, zrobiłem niechcący kupę.

Stanęłam jak wryta. Miałam niejasne przeczucie, że ten dzień już się odbył. Westchnęłam jednak lekko i pędem poleciłam Kamilowi się przebrać. Powinnam już dawno wyjść, a tymczasem znów będę spóźniona z Mikołajem do szkoły. Dzień lepiej rozpocząć się nie mógł. Zaprowadziliśmy całą czwórką Kamila do przedszkola i szybciutko pobiegliśmy do szkoły Mikołaja. Na szczęście zdążyliśmy, a obie placówki nie są oddalone od siebie. Teraz jeszcze tylko zakupy z rocznym dzieckiem, które się wydziera jakby go ze skóry obdzierali i jesteśmy w domu.

Jakieś pierdolone deja vu! Znów mimowolnie wzięłam śmietanę, specjalny chleb dla Nikodema, wędlinę. Naprawdę dałabym sobie uciąć wszystko co tylko mam, że ten dzień się już odbył. Wciąż miałam nieprzyjemne uczucie bycia obserwowaną. Dołożyłam jeszcze parę rzeczy do koszyka i przy akompaniamencie narzekających wokół ludzi na wydzierające się dziecko, udałam się do kasy. Kolejka oczywiście jak stąd do Katowic, zawsze mam takie szczęście gdy mały jest nieznośny. Zawsze, dosłownie.

W domu byłam jak zwykle koło dziewiątej. Umyłam naczynia jak co dzień, sprzątałam i ułożyłam Nikodema spać. Wracając z pokoiku dziecięcego zauważyłam, że Karol, mój - niestety, partner, nie wziął broni. Nie miał w zwyczaju zostawiać jej w domu. W tym momencie oblał mnie zimny pot. Złapałam broń i nie wiele myśląc pobiegłam na dach naszego bloku.

Drzwi na dach otworzyły się z łoskotem. Poczułam zimny wiatr na twarzy i mimowolnie zaczęły łzawić mi oczy. Poszłam w stronę krawędzi dachu. Podskoczyłam, gdy drzwi za mną zamknęły się z łoskotem. Tym razem byłam pewna, że ten dzień się odbył. Że już tutaj byłam. Przyłożyłam broń do skroni i nacisnęłam spust. Trzy razy. Nic się nie wydarzyło. Wycelowałam w niebo i tym razem broń wypaliła, a ja straciłam przytomność…

Średnia ocena: 4.4  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Łukasz Jasiński dwa lata temu
    ?
  • Kavita dwa lata temu
    :)
  • Józef Kemilk dwa lata temu
    Dzień świstaka
  • Kavita dwa lata temu
    Być może...
  • Dekaos Dondi rok temu
    Kavita↔Bardzo zajmujący tekst. Dosłownie tak myślę. Szczególnie sekwencja na dachu, symbol ptaków, dziwna sprawa z bronią, sytuacja z dziećmi i koniec. W sumie nierozstrzygnięty. Tym bardziej, że nie wiadomo, na którą stronę upadła:)↔Pozdrawiam?:)
  • Kavita rok temu
    Dekaos ten tekst jest trochę nie dokończony, była jakaś wizja, którą szybko porzuciłam i tak zostało. Niemniej dziękuję za komentarz. Miłego wieczoru ci życzę :)
  • Dekaos Dondi rok temu
    Kavita↔Nawet trochę rozumiem, jak to jest. Miłego wieczoru też życzę CI?:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania