Derywaty (komentarz giełdowy)

[wczesne opowiadanie sprzed jakichś 22 lat... : ) ]

 

Derywaty (komentarz giełdowy)

 

Sprawy biegły szybko. Pewna spółka zdecydowała się wyemitować akcje. Naprędce sporządzono prospekt emisyjny, przesłano go do KPWiG [Komisja Papierów Wartościowych i Giełd], która go zaakceptowała.

Wkrótce wzięto mnie w depozyt.

 

***

A dzień był to ponoć przecudny. Prezes spółki mógł wreszcie odetchnąć i udać się na zasłużony odpoczynek.

 

***

W KDPW [Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych] było tłoczno. Całe mnóstwo różnych papierów, akcji spółek mniejszych i większych, ważniejszych i mniej ważnych. Czułam się nieco zagubiona w tym gronie, zresztą onieśmielał mnie fakt, że w firmie tak strasznie na mnie liczono. A pragnęłam spełnić wszystkie pokładane we mnie nadzieje. Wierzyłam, że wszystko może się idealnie udać i w istocie wyglądało to bardzo obiecująco. Różni analitycy wypowiadali się o mnie bardzo pochlebnie, co napełniało mnie ogromną radością, a spółkę - uzasadnioną dumą ze swej pociechy. Byłam ich oczkiem w głowie...

Tylko że niewyraźnie czułam jakby niechęć ze strony innych akcji, które wraz ze mną spoczywały w depozycie. Było mi smutno z tego powodu; zaczynałam mgliście dostrzegać, że owa

niechęć jest naturalną konsekwencją naturalnego faktu, jakim jest konkurencja. Ale ja marzyłam cały czas o jakichś aliansach, korzystnych fuzjach, jakże ja pragnęłam stworzyć jakiś przyjemny oligopol! W macierzystej firmie nikt nic nie wiedział (???) o tym, że inne akcje traktowały mnie lekceważąco. Prezes czule obejmował ramieniem moje młode, gibkie ciało i z dumą szeptał mi do ucha: „Dostałaś od banku X rekomendację kupna...”

Jednakże wkrótce dowiedziałam się, że to wcale nie opinia analityków stanowiła o mojej

wartości. Prawdziwy test miał dopiero nastąpić: przyszedł czas na wprowadzenie mnie do obrotu giełdowego. Wyceną mojej wartości miał teraz zająć się rynek.

 

***

 

Było to wiosną; udzielała mi się ta wesoła niedojrzałość i beztroska świeżość przyrody. Ależ

byłam wtedy podniecona! Jakże ja chciałam mieć powodzenie!

 

***

 

I tu spotkał mnie srogi zawód.

Rynek już na pierwszej sesji wycenił moją wartość bardzo nisko. Był to dla mnie prawdziwy

szok. „Dlaczego??”, zachodziłam w głowę, „Jak to się mogło stać?? Przecież oceny analityków giełdowych były jednoznacznie pozytywne. Przecież moja spółka była naprawdę w świetnej kondycji...”

 

Wiele lat minęło nim zrozumiałam, jakie mechanizmy rządzą rynkiem. Ileż wypłakałam łez

nad tą okrutną niesprawiedliwością, że naprawdę dobre firmy mogą być przez długi czas szalenie niedowartościowane, opuszczone, zapomniane. Nie mogłam wtedy tego pojąć, że dobra

kondycja spółki nie miała większego wpływu na moje notowania. Może po prostu ówczesny

rynek kapitałowy był zbyt młody, zbyt niedojrzały...

 

***

 

Piękny był księżyc na niebie. I wiele, wiele rzeczy było bardzo, bardzo pięknych. Ale mnie

nic nie cieszyło.

 

***

 

Byłam zdecydowanie niemodną akcją, uchodziłam za szalenie nieatrakcyjną lokatę kapitału.

Inwestorzy odwracali się do mnie plecami, a ci, którzy wcześniej niebacznie zaufali mi, w panice, śmiesznie tanio, odsprzedawali swoje udziały. Uczestnicy rynku, jedni ze złośliwym

uśmieszkiem, inni z pełnym okrutnej satysfakcji politowaniem, spoglądali na mój wykres cenowy, delektując się tak pięknie ukształtowanymi formacjami spadkowymi.

W końcu nawet analitycy odwrócili się ode mnie; widząc mnie krzywili się; już na dźwięk

mego imienia robili kwaśne miny. Nikomu nie podobało się, że jestem taka tania, taka bezwartościowa, taka denerwująca.

Mimo tych wszystkich przeciwności losu nie traciłam swej wiary w rynek, z zapartym tchem

oczekiwałam chwili, kiedy wreszcie zostaną dostrzeżone moje zalety, kiedy jakiś przygodny inwestor odkryje moje prawdziwe, piękne „ja” i da dobry przykład całej reszcie. Byłam pewna,

że wcześniej czy później taki dzień musi nastąpić. Wciąż wyglądałam chwili, kiedy inwestorzy

znienacka rzucą się do zakupów.

 

***

 

Lasy, rzeki, jeziora czekały na mnie. Coraz bardziej się niecierpliwiłam.

 

***

 

Jednakże upragniony moment nie następował. Na giełdę zawitała hossa, wszystkie akcje weszły w silne trendy wzrostowe, tylko ja nie mogłam przebić się przez swoje poziomy oporu pozostając w długoterminowej bessie. Z podziwem patrzyłam na inne akcje, które, niby gwiazdy,

wstępowały na nieboskłon, jaśniały najprawdziwszym blaskiem. Ich wykresy szkicowały fantazyjne, pełne uniesień hiperbole, to znów leciutko opadały, jakby brały oddech, jakby dawały

wytchnienie swym umęczonym nogom, po czym na nowo szybowały w górę. Tak wysoko, że

już ich nawet nie widziałam poprzez leciutką mgiełkę.

Prawo popytu w odniesieniu do nich zupełnie nie działało! Do zakupów coraz to droższych

akcji wciąż rzucały się nowe, coraz to większe rzesze inwestorów.

 

***

 

„W jaki sposób do tego doszło”, rozmyślałam, a w oczach miałam łzy, „że to właśnie

wszystkie te akcje, reprezentujące przeciętne spółki o zupełnie przeciętnej wartości, tak wyso2

ko, tak lekko, tak beztrosko szybowały w przestworza? Gdzież elementarna sprawiedliwość?

One na pewno wkrótce zejdą na ziemię, a ja zatriumfuję i wzlecę ku niebu”, marzyłam. Ale nic

takiego nie miało miejsca. Przeciwnie. Z przerażeniem stwierdziłam, że zachodziło ubolewania

godne sprzężenie zwrotne: otóż wysoka wycena akcji wpływała niezwykle pozytywnie na

prawdziwą wartość spółki! Tego było już za wiele!

 

***

 

Morze biło swymi spienionymi falami o brzeg, a autobusy mijały kolejne przystanki.

 

***

 

Obudziłam się pewnego dnia z nieprawdopodobnymi, upiornymi słowami na ustach. „Jestem

bezwartościowa, jestem bezwartościowa” szlochałam, chowając głowę w poduszkę. Pragnęłam coś zrobić, ale, powiedzcie sami: cóż może zrobić opuszczona, biedna i zakompleksiona akcja? Faktem stało się to, co już od jakiegoś czasu niewyraźnie przeczuwałam: kondycja

mojej spółki stała się fatalna, a winiono za to głównie moją niską wycenę. Zdawało mi się, że

to jakiś koszmar. „Jak to się mogło stać”, rozmyślałam, „że to nie kondycja spółki zdeterminowała cenę akcji, ale właśnie cena akcji zdeterminowała kondycję spółki?? Po cóż wprowadzano mnie na giełdę, w ogóle po cholerę była ta cała emisja? Dlaczego nie uprzedzono mnie, że

rynek potrafi być taki okrutny?”

I kiedy już utraciłam resztki nadziei pogrążając się w odrętwieniu i prostracji, nieoczekiwanie

coś drgnęło. Mój wykres cenowy ukształtował formację podwójnego dna, po czym nagle ruszył z kopyta! Okazało się, że jakiś inwestor (ależ ja go pokochałam!) zaczął mnie skupować.

Jakże poprawiła się atmosfera. Inne akcje, inni inwestorzy zwracali się do mnie jakby z odcieniem szacunku, mogłam wyżej podnieść głowę. To były najpiękniejsze sesje mego życia...

I gdy już inni zaczęli, na fali optymizmu, interesować się mną, gdy stawałam się modna i

atrakcyjna, gdy w spółce zaczęło się polepszać, kochany inwestor zaczął odsprzedawać mnie z

zyskiem! Mój kurs poleciał na łeb, na szyję. Gracze giełdowi pokazywali mnie sobie palcami,

nie kryjąc faktu, że są ubawieni po pachy. Nie wiem, ile ów inwestor na mnie zarobił, ale z

tego co wiem to jakiś czas później był bardzo bliski bankructwa.

Cóż, gra giełdowa, to nie pensjonat dla grzecznych panienek.

 

***

 

Od tego czasu jedynym moim pragnieniem, prawie obsesją, stało się wycofanie mnie z obrotu giełdowego. Czułam, że to wszystko nie ma sensu.

 

***

 

Jednakże dwa lata temu, będąc całkowicie opuszczona, zarejestrowana w depozycie i zapomniana, przestałam przejmować się tym najwyższym arbitrem - rynkiem (dlaczego tak

późno???) i ogromną radość znalazłam w świecie nauki, myśli, pracy i sztuki. Napisałam już

nawet jedno opowiadanie. Roboczy tytuł tego tekstu brzmi „Żywot pewnej opcji kupna”. Nieoczekiwanie zauważyłam bowiem, iż życiem derywatów rządzą zupełnie analogiczne prawa,

jak te dotyczące nas - akcji; poprowadziłam więc zręczną parabolę. Takie to prościutkie, niepozorne, niezgrabne i schematyczne, a ileż radości, ileż satysfakcji! Choć słowa może jeszcze nie wierzgają, ale tak miło jest wyczuć ich żywy puls, ich emocjonalną sinusoidalność, ich nieskoordynowane, spontaniczne tętnienie.

A wiecie czym zajęła się w końcu opcja kupna z mojego opowiadania? Tak, też zaczęła pisać. Już sama nawet nie pamiętam, o czym. Może o bonach skarbowych, obligacjach albo innych duperelach. Zresztą czy to ważne?

 

***

 

Ostatnio zainteresowała się mną pewna niezwykle sympatyczna akcja. Postanowiłyśmy

współpracować, pomagać sobie we wzajemnym rozwoju naszych firm. O fuzji na razie żadna z

nas nie myśli; tak jest nam zupełnie dobrze.

 

KONIEC

 

Autor jest pracownikiem Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych w Warszawie. Powyższy tekst stanowi wyraz osobistej wiedzy oraz poglądów autora i nie powinien być inaczej

interpretowany.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania