Deszcz dziś pachnie jak rozmaryn

– Deszcz dziś pachnie jak rozmaryn – oznajmiła Aronia.

Pociągnęłam nosem, próbując wyczuć w powietrzu cokolwiek innego niż wilgoć i smród spalin, ale bez powodzenia. Wzruszyłam ramionami i poprawiłam opadające paski plecaka.

– Niedobrze – ciągnęła moja siostra bliźniaczka. – Rozmaryn to bardzo zły znak.

Ponieważ Aronia w każdym deszczu rozpoznawała ten aromat, istniała spora szansa, że po prostu miała awersję do rozmarynu. Niemniej musiałam jej przyznać – prawie nigdy się nie myliła. A już w szczególności jeśli chodziło o deszcz.

Opuściłam na chwilę bezpieczną strefę parasolki Aronii, by ominąć sunącą prosto na mnie postać, na co siostra prychnęła z frustracją.

– Jasne, jeszcze je przeproś, że zachodzą ci drogę!

Powiodłam wzrokiem po otaczających mnie twarzach bez wyrazu.

– Wiesz, że są martwi – wymamrotałam.

– No i? – Kopnęła nogą w bliżej nieokreślonym kierunku, zapewne z nadzieją, że przypadkiem trafi w któregokolwiek z duchów. Nie widziała ich; tylko ja dostąpiłam tego wątpliwego zaszczytu.

– Na twoim miejscu wciągnęłabym ich wszystkich odkurzaczem.

Zatrzymałyśmy się przed skrzyżowaniem. Czerwone światło sygnalizacji spadało lustrzanym wodospadem na mokry asfalt, co rusz zaburzanym przez przejeżdżające auta. Rozbryzgujące się kałuże znajdowały nowy dom wszędzie, nie wyłączając naszych butów i spodni, które już przypominały płótno szczodrego abstrakcjonisty. Po drugiej stronie jezdni czekał zgarbiony dziadek. Towarzyszyły mu dwa duchy: eleganckiego biznesmena i wykonującej piruety tancerki w sukience.

– Nie działa na nie żaden ludzki przedmiot – wyjaśniłam, obserwując ruch zwiewnego widmowego materiału. Ubrania duchów były częścią ich osobowości; wyróżniały je spośród tłumu umarłych podczas ich wędrówki w odległe miejsce oraz ukazywały indywidualność każdego z nich. Niejednokrotnie zastanawiałam się, w co ja będę ubrana po śmierci i kim jestem tak naprawdę, głęboko pod warstwami cielesności. – Zresztą próbowałyśmy tak zrobić.

– Serio? Nie przypominam sobie.

Westchnęłam.

– Serio, jakieś milion razy.

zanim nie podrosłam na tyle, by zacząć ci odmawiać

Aronia machnęła ręką i płynnie zmieniła temat na cały wachlarz najświeższych plotek ze szkoły i Miasta. Już dawno pogubiłam się w tym, kto kogo zdradził, kto się z kim spotkał i z kim wypił na imprezie, kiedy nareszcie wyłonił się przed nami obskurny budynek liceum sportowego wraz ze swoim kamiennym strażnikiem – mężczyzną zgiętym w gotowości do rzutu dyskiem. Dobre kilkanaście lat temu stracił pół nosa i ucho, ale nadal imponował swoimi mięśniami i nagością. Co zimę uczniowie ubierali go w czapkę i szalik, ale jakoś podejrzanie nikt nie pomyślał o czymś na biodra. Ku mojej wielkiej dezaprobacie.

– Estera. – Aronia zatrzymała się i położyła mi dłonie na ramiona, wymuszając na mnie kontakt wzrokowy. Poczułam się, jakbym spojrzała w lustro; choć różniło nas praktycznie wszystko, miałyśmy identycznie błękitne oczy. – Uważaj na siebie.

– Zawsze uważam… – obruszyłam się, ale umilkłam na widok odmalowanej na jej twarzy powagi.

– Dzisiaj uważaj potrójnie. Rozmaryn to koszmarny znak, a wokół ciebie jest go najwięcej.

– Przesadzasz. – Uspokajająco nakryłam jej palce własnymi. – Ale okej, będę uważać.

Skinęła, odsunęła się i rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu.

– Do zobaczenia na obiadowej! – pomachała mi i ruszyła truchtem w stronę szkoły, w biegu składając parasolkę.

– Do zobaczenia – powtórzyłam jak echo, szczelniej otuliłam się bluzą i podreptałam na prawo, gdzie znajdowało się wejście do ogrodu oraz na halę sportową.

Pchnęłam furtkę, która pozdrowiła mnie donośnym skrzekiem i przystanęłam na śliskich kamieniach, układających się w coś na kształt mostu poprzez połacie trawy. Wznoszący się nade mną baldachim wierzbowych gałęzi tłumił dźwięki ulicy, dzięki czemu panowała tu niezwykła, magiczna aura. Dodając do tego szum bębniących o liście kropel oraz prawie całkowity brak duchów ani ludzi – raj na ziemi. Mogłabym tu stać godzinami i…

zaraz

“prawie całkowity brak”?

Wróciłam spojrzeniem na zrujnowaną altankę, którą ktoś kiedyś postawił w samym środku szkolnego ogrodu, pomalował na biało, po czym zerwał z niej dach i wystawił jej wnętrze na kaprysy pogody. Aktualnie zalewał ją deszcz, co najwyraźniej przyciągnęło różowowłosą dziewczynę – siedziała na balustradzie i wesoło majdała nogami, pozwalając, by woda spływała jej po czole i policzkach. Nie przypominała żadnego z innych duchów, ale na pewno nie należała do świata żywych. Była na to zbyt blada, zbyt eteryczna, zbyt beztroska.

Rozejrzałam się dookoła, upewniając się, że nikogo poza nami nie ma i wkroczyłam w trawę, by zbliżyć się do dziewczyny.

– Hej.

Przekręciła głowę na bok i obdarzyła mnie pocałunkiem przenikliwie białych tęczówek.

– Hej.

I zapadło milczenie. Potarłam niezręcznie kark, przegrzebując w mózg w poszukiwaniu sensownych podtrzymywaczy rozmowy. Nie umiałam rozmawiać, a wszelkie konwenanse uważałam za względnie zbędne, dopóki w grę nie wchodziły piękne kobiety. Niestety – albo i stety – moje konwersacje z owymi pięknymi kobietami nigdy nie trwały długo, bo dość szybko odkrywałyśmy rozbieżne oczekiwania co do naszej relacji.

Odchrząknęłam i zadałam pierwsze lepsze pytanie, które przyszło mi na myśl:

– Chodzisz tu do szkoły?

Tęczówki zniknęły na chwilę za osłoną powiek, nim padło przeciągłe:

– Taak.

– Do której klasy?

– Druga a.

Piłka nożna. Ten sam sport uprawiała moja siostra, co znaczyło, że powinny być w tej samej klasie. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała w pobliżu Aronii te różowe włosy, ale po szkole przetaczało się tyle uczniów, że mogłam je przeoczyć. Jednak skoro Aronia pobiegła teraz na matematykę…

– Nie powinnaś być na lekcji? – wypowiedziałam na głos dalszą część mojej kalkulacji.

Dziewczyna wydęła wargę.

– Powinnam, ale zamknęli mnie w piwnicy i nie chcą wypuścić.

jakiej piwnicy?

Przeszedł mnie zimny dreszcz. Zrobiłam krok wstecz, potem kolejny. Dziewczyna zeskoczyła na ziemię i wbiła we mnie intensywne spojrzenie zza kurtyny długich rzęs.

– Powiesz im, żeby mnie wypuścili? – Lekko niczym wiatr przysunęła się bliżej, a ja w rewanżu cofnęłam się jeszcze dalej, omal nie potykając się o wystający kamień. – Powiesz? Powiesz? – powtórzyła, w jej głos wdarła się natarczywa nuta.

Przełknęłam ślinę i postanowiłam zagrać na czas:

– Komu mam powiedzieć?

– Tym, którzy mnie zamknęli. – Różowe loki groteskowo uniosły się ku górze; miałam wrażenie, że po mnie sięgają, oplatają mnie i wysysają ze mnie oddech. – Oni są źli, oni są bardzo źli… i zasługują na karę.

Krzyk zamarł mi w gardle, gdy poślizgnęłam się na mokrej trawie i upadłam do tyłu. Świat zatrząsł się boleśnie w moich zębach, a kiedy wrócił do normy, dziewczyny już nie było. Rozpłynęła się w strugach deszczu równie eterycznie, co wcześniej się z nich wyłoniła.

 

**********

 

Posłałam ostatnią strzałę w sam środek tarczy i zdmuchnęłam niesforny kosmyk z oczu. Moja klatka piersiowa falowała i trudno określić czy z powodu zmęczenia, czy niedawno przeżytych wydarzeń.

– Skup się, Estera! – zagrzmiał trener tuż za moimi plecami.

– Przecież trafiłam – jęknęłam, obronnie wskazując na tarczę.

– Owszem, jedną strzałą na dwadzieścia!

Skuliłam się w sobie, ale tak dyskretnie, żeby moi znajomi z klasy nie uznali mnie za słabą.

dlaczego ludzie krzyczą?

– Chociaż w twoim przypadku to i tak sukces – rzucił z przekąsem trener, odchodząc do swojej kolejnej ofiary. – Wojciech, na wszystkich świętych, przywalę ci deską w tego garba jak się zaraz nie wyprostujesz!

Odłożyłam łuk na stojak pośrodku sali i zagłębiłam się w swój tor, by pozbierać wszystkie strzały i przekazać je swojej zmienniczce. Ponieważ w klasie było nas za dużo, a miejsca za mało, strzelałam wymiennie z Weroniką – niską brunetką, która łaziła za mną jak cień od początku liceum, siedziała ze mną w ławce i partnerowała na lekcjach szermierki. Nasza znajomość polegała na milczącej współpracy: bez niepotrzebnych pogaduszek, wielkiej przyjaźni ani przywiązania. Nie wiem jak Werce, ale mi to w pełni odpowiadało.

Wcisnęłam dziewczynie napełniony kołczan i podreptałam do trenera. Był tak postawny, że prawie naciągnęłam sobie mięsień na szyi, by spojrzeć w okolice jego łopatek.

– Trenerze Borgos.

Mężczyzna odwrócił się zamaszyście, jakby uznał mnie za natrętną muchę, którą trzeba odgonić. Prawie mu się udało – gdyby nie chwycił mnie za przedramię, prawdopodobnie zaliczyłabym drugą glebę w przeciągu jednej godziny.

– Estera? – wytrzeszczył na mnie oczy. Zapewne nie spodziewał się, że kiedykolwiek odezwę się do niego pierwsza, a w dodatku z własnej nieprzymuszonej woli.

cóż, ja też się tego spodziewałam

– Trenerze Borgos, czy w naszym liceum jest piwnica?

Jeśli wcześniej wyglądał na zdziwionego, teraz kompletnie nim wstrząsnęło.

– Na Boga, dziecko, po co ci piwnica?!

– Potrzebuję jedynie informacji.

Trener przeciągnął dłonią po łysinie i wypuścił długi oddech.

– No była, ale zamurowano ją ponad dwadzieścia lat temu.

zamurowano?

– Czemu?

– Bo istnieją takie ciekawskie dzieciaki jak ty – parsknął z ironią, ale po chwili westchnął i dodał: – Zapytaj woźnej pani Ani, ona bardziej się w tym orientuje.

Oburącz ujęłam olbrzymią dłoń mężczyzny i potrząsnęłam nią z przesadną energią.

– Mogę iść do toalety? – spytałam, uśmiechając się jak kłamca, którego kłamstwo jest tak oczywiste, że aż wstyd.

Trener z grymasem uwolnił kończynę i wytarł ją w spodnie.

– Wynocha, leniuchu.

Nie musiał drugi raz powtarzać; odwróciłam się na pięcie i w biegu pokonałam szerokość sali, a następnie pusty korytarz. Minęłam drzwi z tabliczką "WC", obie szatnie – męską i damską – oraz kantorek trenerów, po czym z impetem wypadłam na zewnątrz budynku. Chłodny wiatr na spoconej skórze błyskawicznie przypomniał mi, jaką mamy porę roku; zadygotałam od stóp do czubka potarganych włosów i, korzystając z chwilowej przerwy od deszczu, przebiegłam na główny teren szkoły.

Na panią Anię natknęłam się już na pierwszych schodach, kiedy to z wycelowanym we mnie mopem nawrzeszczała na moje ubłocone tenisówki.

– Gdzie mi chodzi w tych brudnych buciorach?! Ślady zostawi, zabłoci, a dopiero myte…

Przystanęłam na granicy pomiędzy umytą a nieumytą podłogą, złożyłam ręce jak do modlitwy i pochyliłam się w głębokim ukłonie przeprosinowym.

– Pani Aniu, mam pytanie.

Kobieta zmarszczyła brwi i wyprostowała się, wsparta na kiju od mopa.

– To niech pyta szybko i ucieka na lekcję.

Obejrzałam się przez ramię, żeby się upewnić, czy to na pewno do mnie. No nie ma innej opcji, to musiało być do mnie.

– Czemu zamurowano szkolną piwnicę? – spytałam.

Jakakolwiek łagodność spełzła z twarzy woźnej niczym zmyta gąbką, pozostawiając mrok czający się w głębokich zmarszczkach.

– Złe rzeczy się tam działy, oj, złe. – Zamyśliła się, jakby wracała do tych wspomnień. – Głupia dziewczyna… i ty też głupia, że o to wypytuje! Dopóki jestem na tym świecie, dopóty nie dopuszczę nikogo do tej przeklętej piwnicy. A żeby ci się nawet nie śniło do niej zbliżać ani urządzać głupiej zabawy!

– O to proszę się nie martwić – mechanicznie uspokoiłam kobietę, na wpół będąc już zajętą snuciem domysłów, gdzie mogłabym znaleźć plany szkoły sprzed dwudziestu lat.

biblioteka!

– Do widzenia! – zawołałam na odchodne i wbiegłam prosto na wyszorowane do czysta piętro, skąd korytarzem dostałam się do szkolnej biblioteki.

 

*********

 

W porze obiadowej znów się rozpadało, więc zamiast do stołówki – jak każdy normalny uczeń – ruszyłam do ogrodu. Wzbogacona o strzępki informacji o piwnicy (albo raczej ostrzeżenia, żeby jej unikać) oraz przestarzały plan budynku szkolnego, na którym wyraźnie zaznaczono podziemne pomieszczenie, postanowiłam najpierw spotkać się z różowowłosą.

Eteryczna dziewczyna siedziała w tym samym miejscu, podrzucając z ręki do ręki jakiś mały, metalowy przedmiot i nucąc przy tym nieznaną mi melodię. Wsłuchałam się w nią tak głęboko, że nim się zorientowałam, stałam metr od altanki.

za blisko

– Witaj ponownie, piękna nieznajoma. – Powiew jej szeptu omiótł moje ucho, kreśląc ognisty ślad wzdłuż mojego kręgosłupa.

zdecydowanie za blisko

– Jak ci na imię? – Zadrżał mi głos; ze strachu czy podniecenia?

– Lena.

Zresztą, co za różnica? I tak była duchem. Co nie znaczyło, że nie mogłam odpowiedzieć na flirt. Odrzuciłam wilgotne włosy na plecy, by mi nie przeszkadzały, ściągnęłam łopatki i pozwoliłam swoim wargom ułożyć się w zalotny uśmiech.

– Estera, miło poznać.

– Nietypowe imię.

– I nietypowa właścicielka – odparłam i szybkim ruchem przechwyciłam w locie metalową błyskotkę. Ujęłam zdobycz między kciukiem a palcem wskazującym i uniosłam na wysokość wzroku. – Klucz – stwierdziłam oczywisty fakt, obracając ząbkowany przedmiot.

– A jaka bystra – zadrwiła Lena; jej bezcielesne palce przesunęły się leniwie po moim policzku.

– Do czego? – zignorowałam jej przytyk, oddając się w pełni przyjemnemu mrowieniu, jaki we mnie wywoływała. Mogłabym przysiąc, że dostrzegłam unoszącą się sponad mojej skóry parę.

– Do mojego serca.

– Tak po prostu mi go dajesz?

Lena nachyliła się, skracając dystans między naszymi ustami do milimetrów.

– Uwolnij mnie, a będzie twój. – Pocałowała mnie, głęboko i niespiesznie, na chwilę przybierając niemalże realną formę. Zdrętwiałam aż do szpiku kości, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia; liczyła się jedynie piękna dziewczyna o włosach w kolorze dojrzałej róży, pożądanie rozgrzewające moje podbrzusze i mój pierwszy w życiu pocałunek.

Który został gwałtownie przerwany, gdy coś szarpnęło Lenę do tyłu i posłało w trawę.

– Idiotko, chcesz umrzeć? – syknął popielaty chłopak, kierując na mnie ziejące pustką oczodoły. – Prawie wyssała z ciebie życie!

Obronnie potarłam policzki, aby wróciło do nich ciepło i z grymasem zlustrowałam go od góry do dołu. Młodą, nawet przystojną twarz szpeciły odpadające płaty skóry oraz słomiasta czupryna, której brakowało wszystkiego, łącznie z szamponem. Bez wątpienia był duchem, i to w dodatku wybitnie starym – z rodzaju tych rozgoryczonych, co to na złość lubią psuć zabawę innym, bo sami od wieków jej nie zaznali.

– Nie wtrącaj się, gburze – Lena fuknęła jak kotka i podobnie jak kotka najeżyła się, gdy chłopak tupnął na nią nogą. Obnażyła kły, po czym umknęła w nicość, zostawiając mnie na pastwę obcego.

wielkie dzięki

Nie zamierzałam przebywać w jego otoczeniu dłużej, niż wymagała tego sytuacja, wobec czego wykręciłam na pięcie półpiruet i… aż sapnęłam z niedowierzania. Chłopak zmaterializował się swoją gorzką smugą ciała pół kroku przede mną, zagradzając mi drogę. Postąpiłam w bok, ale on ponownie mnie zablokował; potem znowu i znowu. W końcu dałam za wygraną i warknęłam:

– Czego?

– Zawrzyjmy układ.

Prychnęłam.

– Nie układam się z martwymi.

– Nie, ty się z nimi tylko całujesz.

– Ale…

– Ale jedynie z płcią piękną, tak, zauważyłem.

Na wspomnienie tej chwili mimowiednie zwilżyłam wargi.

– Nie śliń się, to obleśne. – Duch pstryknął mi palcami przed nosem, przywołując mnie z powrotem do teraźniejszości. – Mamy ten sam cel: ty chcesz ją uwolnić, ja się jej pozbyć. To dobry powód, żeby połączyć moją wiedzę i umiejętność trzeźwego myślenia z twoją cielesnością i dostać się do tej przeklętej piwnicy.

Skrzyżowałam ręce na piersi i wzniosłam brew.

– Wywyższasz się.

– Owszem.

– To przestań.

– Przestanę, jak wykażesz istnienie chociażby okruszka mózgu pod tą blond rozczochraną.

Zapowietrzyłam się z oburzeniem.

jak śmiał?

– Czemu…

– Zaczynając od twoich ocen co najwyżej miernych, kończąc na tym jak prawie pozwoliłaś wyssać z siebie życie dla średniej ciepłości pocałunku? Mam prawo wątpić.

– Skąd…

– Droga Estero – znów mi przerwał, tym razem zastępując kpinę w głosie całkowitą powagą. – Jestem strażnikiem tej szkoły i wiem wszystko, co się w niej dzieje. Pragniesz przykładu? Mogę ci opowiedzieć o tym, jak twoja siostra siedzi właśnie przy waszym stałym stoliku trzecim od okna, rozmawia ze swoim chłopakiem Kamilkiem i szuka cię w tłumie. Martwi się, bo przecież pada deszcz i rozmaryn to koszmarny znak, a wokół ciebie jest go najwięcej…

– Starczy już – burknęłam cierpko. – Co według ciebie powinnam zrobić?

– Masz klucz do piwnicy.

Przytaknęłam, mieląc na języku zbyteczną ripostę.

– Ale zamierzałaś go umieścić w zamku w drzwiach, które ćwierć wieku temu zostały zamurowane dość solidną i grubą ścianą. O ile nie trzymasz w tym plecaczku młota wyburzeniowego, nie wróżę ci powodzenia.

Zawęziłam oczy do malutkich, przesyconych jadem szparek.

ty bezoki gnido…

– Zanim zaczniesz wyobrażać sobie jak mnie ekonomicznie zabić, przypomnę ci, że już jestem martwy. I polecam ten zapał wykorzystać do podnoszenia klapy w tej oto altanie. – Chłopak wskazał na białe ruiny, które tak upodobała sobie Lena. To poruszenie sprawiło, że z jego łokcia zwisł obrzydliwy fragment ciała; czym prędzej odwróciłam wzrok, zanim do sloganu strażnika "wiem o tobie wszystko, Estero" dołączy "nawet to, co jadłaś dziś na śniadanie".

– Co pod nią jest? – zapytałam, częściowo by zamaskować odruch wymiotny, a częściowo z autentycznej ciekawości. Ostatecznie lepiej nie pchać się w nieznane.

– Zgadnij, Estero – szepnął z przekąsem duch, mieniąc się w ustępującym deszczu. Zniknął zupełnie wraz z ostatnimi łzami chmur, rozwiany wiatrem, który wpadł bezlitośnie pomiędzy drzewa i wprawił wierzby w cichy pomruk.

Odsunęłam nacierające na mnie gałęzie, podeszłam do balustrady i musnęłam jej tralki jak gdyby były strunami gigantycznej harfy. Na opuszkach ostały mi się zbłąkane krople; wytarłam je o i tak przemoczone spodnie, po czym wspięłam się po dwóch schodkach na taras altanki. Spróchniałe deski ugięły się pod moim ciężarem, kiedy zataczałam kolejne kółka, badałam ułożone po obwodzie ławy i nurkowałam pod przymocowanym do podestu stołem.

– Co za parszywa gnida – zamruczałam złowrogo po tym, jak trzeci raz przywaliłam potylicą w blat od spodu. – Pewnie siedzi teraz na tym swoim duchowym dupsku i zaśmiewa się w najlepsze… Auć!

Wetknęłam zraniony kciuk do ust, czując jak na języku wybucha mi metaliczny smak krwi. Z jakiegoś przekornego obowiązku zemsty zamachnęłam się i rąbnęłam pięścią w winowajcę – nadkruszona podłoga zapadła się pod tym ciosem, obsypując mnie gejzerem drzazg i połykając moją rękę aż do połowy przedramienia.

W oszołomieniu spędziłam pięć długich oddechów, po których z gardła wyrwało mi się żenująco cienkie:

– Auć.

Nie tracąc dłużej bezlitośnie umykającego czasu przerwy, zaparłam się drugą ręką i kolanami o podest z zamiarem wyszarpnięcia kończyny spomiędzy zębisk drewnianego potwora. Przeszkodziła mi w tym jednak czarna czupryna, która wyłoniła się znienacka z drugiej strony stołu i wychrypiała:

– Nie rób tego.

Weronika. Wszędzie rozpoznałabym te zniszczone struny głosowe, przez które dziewczyna brzmiała jak czterdziestoletni alkoholik pijący spirytus bez popity. Ten głos nijak nie pasował do jej delikatnych rysów urody.

– Zrani cię jeszcze mocniej.

– Ale utknęłam – jęknęłam bezradnie, nawet nie starając się tłumaczyć swojego położenia ani jego przyczyn.

Z rękawa Werki wysunęło się niewielkie ostrze – scyzoryk, jak uświadomiłam sobie ze zdziwieniem. Nie ja jedna skrywałam tajemnice, na które nie było sensownej odpowiedzi.

– Bardzo wychudzone te deski – oceniła, podważając drewno nożem i za pomocą rękojeści wysuwając połamane kawałki z dziury.

– Bo to tylko atrapa – domyśliłam się, wyczuwszy pod kostkami zimną blachę. – Wyjątkowo skuteczna, swoją drogą.

Syknęłam, bo jedna z ostrych krawędzi przesunęła się po mojej skórze, prawdopodobnie tworząc krwawą pamiątkę. Weronika chrząknęła, co równie dobrze mogło być przeprosinami i w skupieniu wysunęła koniuszek języka. Poruszała się ostrożnie, aczkolwiek dość prędko, dzięki czemu po niespełna dwóch minutach byłam już wolna, a po trzech wkładałam klucz w zardzewiałą kłódkę. Wspólnymi siłami podniosłyśmy blachę (w akompaniamencie jęków, zgrzytów i naszego sapania), po czym niepewnie nachyliśmy się nad rozpościerającą się pod nami ciemnością.

– Jak myślisz… – zaczęła Weronika, ale uprzedziłam pytanie przeczącym ruchem głowy.

– Nie myślę wcale.

Dziewczyna włączyła latarkę w telefonie i poświeciła do dziury, ale w dalszym ciągu widziałyśmy jedynie bezbrzeżny ocean szarości i czerni. Mimo woli odetchnęłam z ulgą. Bałam się tego, co mogłam tam zastać, a spodziewałam się praktycznie wszystkiego, z rozkładającym się od ćwierćwiecza trupem na czele. Lena twierdziła, że ją tu uwięziono – skoro jej duch nie odszedł, być może z ciałem było podobnie.

W trakcie moich przemyśleń Werka posłała na dół cztery kamyki, na podstawie odstępów pomiędzy głuchymi łoskotami szacując odległość do dna.

– Będzie ze trzy metry, damy radę.

"Damy radę". Jakkolwiek często narzekałam na ten ludzki ogon, który się mnie uczepił i nie dawał spławić, bywały momenty, kiedy dziękowałam niebiosom za obecność Werki. Gdyby nie ona, jej zaradność i aura spokoju, jaką emanowała, już dawno stłamsiłby mnie ten chaos szkoły i szalony pęd świata. Nie zadawała pytań, nie nawijała o wszystkim i niczym jak moja siostra, zawsze była i reagowała, gdy tego potrzebowałam. Nie wspominając o przeróżnych przedmiotach, których żaden normalny człowiek nie miał w zwyczaju nosić, ale Werka cudownym zbiegiem okoliczności poczuła rano natchnienie, by je spakować i proszę, oto jest, akurat to, czego ci trzeba.

– Zejdę pierwsza – oświadczyła, zaplatając misterny supeł z liny na nodze od stołu. – Na wypadek, gdybym źle oceniła wysokość albo zawiązała sznurek.

– No co ty, przecież… – zaczęłam, ale dolna połowa Weroniki znajdowała się już w dziurze, a górna spojrzała na mnie z naganą.

– Zażalenia później, na razie poświeć mi tu latarką.

Wykonałam polecenie, przy okazji wysyłając Aronii lakonicznego smsa: "sory, coś mi wypadło, widzimy się po lekcjach". Zgrzybiały duch mógł mieć rację, mówiąc, że moja siostra się o mnie martwi. Prawie nigdy nie zdarzało mi się ominąć naszego obiadowego spotkania, zwłaszcza bez uprzedniego wyjaśnienia i ważnej przyczyny.

– Świecisz mnie czy sobie?

Wywróciłam oczami na ten kiepski żart i zapuściłam żurawia w dół, aby zarówno wzrokiem, jak i latarką w telefonie śledzić poczynania Weroniki. Opuszczała się wolno, acz konsekwentnie i nie bez trudu, sądząc po napiętych mięśniach i zarumienionych od wysiłku policzków. Była wyćwiczona fizycznie – a na pewno bardziej niż ja – więc z niepokojem usiłowałam zrozumieć jej technikę, zanim przyjdzie moja kolej. Zakręciłam nadgarstkami jak na zajęciach sportowych, licząc na to, iż rozgrzanie ciała sprawi, że raptem zyskam magiczną siłę.

Stąpnięcie butów Werki o podłogę zagłuszył dzwonek szkolny.

koniec przerwy

Oburącz objęłam sznur i stopami do dołu zsunęłam się w głąb paszczy betonowego potwora.

 

**********

 

– Klamka – rozległ się chrobot z drugiego końca sali.

Zaniechałam dalszego sondowania ściany i skierowałam na Weronikę promień światła telefonu. Spędziłyśmy tu połowę lekcji angielskiego, bez skutku szukając dosłownie czegokolwiek – począwszy od wyjścia, drzwi lub otworów innych poza tym w suficie, na śladach życia zakończywszy. Jak na domniemaną piwnicę, pomieszczenie było zaskakująco puste.

– Nie po oczach! – Dziewczyna zasłoniła się przedramieniem, chowając się przed rażącą latarką.

– Wybacz… – Błyskawicznie zmieniłam punkt docelowy światła, co przeciążyło moją koordynację myślowo-ruchową: telefon wyślizgnął mi się z dłoni, odbił od niej podczas mojej spontanicznej próby złapania go w locie, a następnie gruchnął o podłogę.

Utonęłyśmy w ciemnościach.

– Estera?

– Hm?

– Opowiedzieć ci o mojej siostrze?

w takiej chwili? ale po co?

– Czemu?

– Żebyś mogła iść za moim głosem – zasugerowała uprzejmie dziewczyna.

ooo…

– Genialne – szepnęłam i chociaż widziałam wielkie nic, mogłabym przysiąc, że Weronika się uśmiechnęła.

– A więc… mam siostrę. Oliwię. Starszą ode mnie o dwanaście lat, bo byłam jakby późną wpadką rodziców. Za rok ma ślub z bogatym dupkiem, któremu rodzice jedzą z ręki i chciałby sterować nami wszystkimi. Zresztą…steruje. To dzięki jego inteligencji – Weronika wypluła to słowo, jakby ją parzyło – tak ładnie wychodzi nam udawanie idealnej rodzinki. Jedna córka: niedoszły sportowiec z rozjebaną krtanią, której już znaleziono męża; druga, wiecznie na prochach, podrzuca dwunastoletniego bachora do swojej przyjaciółki kochanki. Wiesz, Est, boję się. Boję się, że stanę się nią, że wyląduję w takim samym bagnie, że…

Przytuliłam ją, mocno i w porywie gwałtownych emocji, tłumiąc jej dalsze słowa w swojej koszulce.

– Nie wylądujesz – zapewniłam ją. – Nie dopuszczę do tego.

– Niby jak?

– Nie wiem – przyznałam zgodnie z prawdą. – Jakoś. Na razie rozprawmy się z tą piwnicą.

– A tak – Weronika momentalnie wróciła do formy. Odchrząknęła, odnalazła moją dłoń i splotła nasze palce, po czym nacisnęła klamkę.

Otoczyła mnie woń śmierci. Nie rozkładającego się ciała, jak wcześniej zakładałam, ale miliony wspomnień okrutnych zbrodni, cierpień i przegranych walk o życie. Ciągnęły się wzdłuż całego korytarza, wypełzając z wydrapanych paznokciami ścian, wijąc się w girlandach rdzawych plam i rozbrzmiewając echem krzyków w mojej czaszce. Zasłoniłam sobie uszy, żeby się od nich odciąć, ale nie pomogło. Czułam, jak cierpnie mi każdy zakamarek ciała, a w żyłach odzywa się zew przetrwania.

uciekaj

uciekaj

UCIEKAJ

– Cholera, co tu się wydarzyło?

Pytanie Weroniki rozepchnęło się łokciami poprzez opary mojego strachu i pomogło mi je rozwiać. Wypuściłam ze świstem długi i powolny oddech, względnie odzyskując nad sobą kontrolę, po czym narzuciłam nam szybsze tempo, żeby jak najprędzej się stamtąd wydostać. Szóstym zmysłem słyszałam szum wody nad głową, co oznaczało, że deszcz nie dawał za wygraną i sukcesywnie podtapiał świat. Jedyny plus przebywania pod powierzchnią – tu nie padało i nie było szans na spotkanie żadnego z duchów, w tym Bezokiego Strażnika, Który Wie Wszystko.

Korytarz był właściwie tunelem o kwadratowym przekroju i nielicznych, częściowo zasypanych odnogach. Dla bezpieczeństwa trzymałyśmy się głównego traktu, telefonem Werki oświetlając sobie trasę, póki na horyzoncie nie pojawiły się następne drzwi. Te wykonano z szarej blachy i kiedyś zamknięto kłódką, która obecnie smętnie balansowała na oderwanej zasuwce.

niezłe zabezpieczenia

Na ile to było możliwe, wsunęłam wszystkie dziesięć palców między metal a futrynę i pociągnęłam do siebie, tworząc ciut większą szczelinę. Z pomocą Weroniki udało mi się otworzyć je na tyle, by wślizgnąć się do środka.

Ten pokój wreszcie przypominał piwnicę z prawdziwego zdarzenia. Wszędzie walały się porzucone graty, na prowizorycznych regałach piętrzyły się kartonowe pudła, a w powietrzu wisiała chmura kurzu. Podniosłam stopę, potwierdzając swoje przykre domysły – na podeszwie mojego buta osiadła warstwa czegoś czarnego i lepkiego, przez co kleiłam się do podłoża.

fuuuj

– Też masz takie… – zaczęłam, ale dalszy ciąg zdania zagubił się gdzieś w drodze ode mnie do stojącej w progu Weroniki. Pochylała głowę; grzywka opadła jej na oczy, rzucając mroczny cień na jej bladą twarz. – Wera? O co chodzi?

Oblicze dziewczyny przeciął krwiożerczy uśmiech.

– Ostrzegałam was. Zabiliście mnie, a teraz będziecie patrzeć jak giną wasze dzieci, wnuki i prawnuki. Za każdą minutę mojego cierpienia, wy wycierpicie tysiąc. Za każdą przelaną kroplę mojej krwi, wy przelejecie tysiąc. Za każdy odebrany rok mojego życia, ja odbiorę wam tysiąclecia.

Zgrzytnął zardzewiały mechanizm, a szpara pomiędzy drzwiami a futryną zaczęła się zmniejszać. Rzuciłam się w ich kierunku, krzycząc imię dziewczyny, ale jej jedyną reakcją było spojrzenie przeraźliwie białych tęczówek. W pędzie dopadłam blaszanej powłoki w momencie, gdy ta zatrzasnęła się na dobre…

…po czym gwałtownie otworzyłam oczy.

wdech, wydech

Oparłam dłonie o trawę i podniosłam się do pozycji siedzącej, co niestety poskutkowało zawirowaniem świata i okropnym bólem głowy. Rozmasowałam skroń i zamrugałam, starając się scentrować wzrok na twarzy przede mną.

– Wera?

Wspomniana dziewczyna wystawiła rękę, żeby pomóc mi wstać.

nie do wiary

Odtrąciłam ją ze złością.

– Zamknęłaś mnie.

– Co? Gdzie? Dopiero co przyszłam, zobaczyłam że leżysz na tej mokrej trawie i…

– Mówi prawdę – przyznał bezoki duch, przycupnięty po jej lewej. – Nic ci nie zrobiła i o niczym nie wie. Ale uratowała ci życie.

– Ta? Ciekawe jak – sarknęłam, otrzepując się z liści i źdźbeł trawy.

– W sensie… jak leżałaś? – nie zrozumiała Weronika. – No… tak na wznak jakby, trochę jak martwa, ale…

– Umierałaś, Estera – odparł grobowym tonem strażnik. – Pocałunek z duchem to nie jest coś, z czego da się wyjść żywym.

Zmarszczyłam brwi.

– Jak to? Przecież później tyle się działo.

– Co się działo? Do kogo mówisz Est?

– Lena zabawiła się twoim umysłem. Wszystko to było halucynacją stworzoną z jej wspomnień, podczas gdy ty cały czas tu leżałaś i powoli umierałaś.

…powoli umierałaś…

Potrząsnęłam głową, przeganiając tę myśl na dalsze tory.

– A ty? Skąd…

– …się tam wziąłem? – dokończył za mnie strażnik. – Jestem duchem; umiem przenikać różne wymiary. Chciałem, żebyś to zobaczyła, bo tylko w ten sposób zrozumiesz istotę problemu. Podczas śmierci w męczarniach Lena miała wystarczająco dużo czasu, by na ścianach tej piwnicy wypisać swoje ostatnie słowa. Nie wiem, co tam jest napisane ani w jakim języku, ale ów napis trzyma ją wśród żywych.

Połknęłam wielką gulę w gardle i spojrzałam na bladą z niepokoju Weronikę.

– Uderzyłam się chyba w głowę – skłamałam gładko. Dziewczyna była niewinna, ale obraz jej upiornego alter ego płonął mi w umyśle żywym ogniem. – Nie mam pojęcia, co się stało.

– Lena nie odejdzie stąd, póki istnieje po niej ślad – ciągnął duch. – I mimo że jest martwa, wciąż potrafi zabić.

– Chodź do środka, na pewno jesteś przemoknięta i przemarznięta. – Weronika otoczyła mnie swoim ramieniem i z zaskakującą stanowczością dźwignęła do pionu, a następnie podprowadziła do furtki.

Trwała lekcja, więc na szkolnych korytarzach hulała pustka. Omijając szerokim łukiem wszelkich potencjalnych uczniów, sprzątaczki i nauczycieli, dostałyśmy się do damskiej toalety na pierwszym piętrze. Weronika upewniła się, czy wszystkie kabiny są puste i dopiero wtedy zaciągnęła mnie do umywalki. Z lustra wychyliła się ku nam dziewczyna o tak jasnych, że prawie białych włosach, które zmokłymi strąkami spadały jej na plecy, błękitnych oczach i małych, lekko zsiniałych ustach. Na prawym policzku miała zaschniętą ziemię, w której potok łez wytyczył kiedyś swoją ścieżkę, a jej ubrania aż prosiły się o pranie i prasowanie.

– Coś cię boli? – spytała Wera, obmacując zarazem czoło odbicia, jak i moje.

– Nic. – poza wspomnieniami – Może trochę ucho, ale to nic poważnego.

Weronika w ciszy wydobyła z plecaka skrawek materiału, umoczyła go pod chłodną wodą z kranu i delikatnie przetarła nim zaróżowioną pręgę na moim uchu. Zaszczypało.

– Czysto hipotetycznie, czym można zdrapać napis ze ściany? – spytałam.

– W sensie graffiti?

– W sensie taki wydrapany.

– Dłutem i młotkiem? Wiertarką? Szlifierką? – podrzuciła dziewczyna, jakby na co dzień zajmowała się budowlanką i żadne z tych narzędzi nie było jej obce.

– A coś, co mogę szybko zdobyć? – sprecyzowałam. – Najlepiej bez opuszczania szkoły.

Weronika nie potrzebowała ani sekundy namysłu.

– Mam gwóźdź, ale odpada, jeśli to większy napis. A z tego co wiem, pan Janek ma w swoim kantorku młotowiertarkę, widziałam jak skuwa nią ścianę w szatni i…

– Nie umiem się czymś takim posługiwać – stwierdziłam i ze zrezygnowaniem podciągnęłam tyłek, by umieścić go na brzegu umywalki. – Nawet nie wiem, jak to wygląda.

Weronika podbiła palcem mój podbródek i wypełniła sobą całe pole mojego widzenia.

– Od tego masz mnie, Est.

Utonęłam w płynności jej oczu, gubiąc gdzieś świadomość egzystencji czegokolwiek poza nimi. Ciemny brąz emanował ciepłem i łagodnością, którymi Weronika otuliła mnie niczym płaszczem.

czyżby…?

Poczułam, że się rumienię. Odkasłałam i pod pozorem poprawienia pozycji odsunęłam się nieznacznie.

– Dziękuję.

Dziewczyna również się zarumieniła, ale zatuszowała to pilnym zawiązaniem sznurówki, skrywając w ten sposób twarz za kurtyną włosów. Ja tymczasem zeskoczyłam na podłogę, ochlapałam się zimną wodą na otrzeźwienie i energicznie przestąpiłam z nogi na nogę, by zadeptać strach. Moją najlepszą metodą na pokonanie przerażenia było udawanie, że ono wcale nie istnieje.

Odetchnęłam parokrotnie, przewiązałam włosy moją ulubioną fioletową wstążką, sprawdziłam czy nie rozmazał mi się tusz na rzęsach i opróżniłam pęcherz, po czym zwarta, odważna i zawzięta chwyciłam Weronikę pod ramię i pospieszyłam na spotkanie z kantorkiem naszej szkolnej złotej rączki.

 

********

 

– To tu?

Przytaknęłam, wprawiając w ruch strumień światła latarki czołowej pana Janka. To było tu. I ja tu byłam, zmrożona widokiem blaszanych drzwi, zdrętwiała ze strachu, osaczona wyrzutami zmarłych. Zastanawiałam się, czy to kolejna halucynacja, czy za chwilę obudzę się w trawie a Duch, Który Wie Wszystko wyśle mnie tu z powrotem, i z powrotem, i z powrotem. Dla pewności uszczypnęłam się w udo.

Nic.

czyli to nie upiorny koszmar

Westchnęłam z zawodem.

– Straszne…– szepnęła Weronika, opuszkami śledząc wydrapane na korytarzu literki.

Wśród napisów najczęściej pojawiał się rok “1996” lub “1997” oraz wołania o pomoc, których dramatyzm objawiał się krzywymi, szarpanymi liniami. Sporadyczne imiona przeplatały się z odpadającym tynkiem i wydrążonymi dziurami na maksymalnie centymetr głębokości. – Jak długo musieli tu cierpieć, że posunęli się do tak drastycznych rzeczy?

Jedyną godną odpowiedzią na to pytanie było milczenie.

– Chodźmy dalej – mruknęłam.

Lena nigdy nie wydostała się poza to najmniejsze pomieszczenie – brakowało cienia jej zapachu na korytarzu. Pojawiał się dopiero za drzwiami, gdzie zatrzaśnięto zarówno mnie, jak i ją, oraz gdzie właśnie wcisnęłam się tuż za Weroniką.

Nauczona doświadczeniem, czujnie przypatrywałam się jakimkolwiek podejrzanym ruchom dziewczyny w stronę wyjścia, ale ta nie przejawiała żadnych takowych oznak. Zamiast tego odłożyła plecak w kąt, zakryła nos koszulką i bez zbędnych ceregieli popchnęła regał prosto na podłogę. Poszłam w jej ślady; upadające meble dudniły nam w uszach, a kurz z szybujących pudeł wpadał do oczu, ale pracowałyśmy wytrwale, póki na środku pokoju nie wyrosła ogromna góra gratów.

Otrzepałam ręce.

– Niesamowite…

to w końcu straszne czy niesamowite?

Już wcześniej widziałam fragmenty tego dzieła, ale na wzór Weroniki okręciłam się wokół własnej osi i objęłam wzrokiem wszystkie cztery ściany. Wyłączając drzwi, od posadzki do sufitu pokrywały je rzędy smukłych, napisanych kredą symboli. Przypominały litery, ale w alfabecie, którego żadna z nas wcześniej nie widziała, a w dodatku zdawały się pełznąć, zwijać i skręcać w spirale niczym malutkie węże. W każdym rogu pokoju znajdował się wydrapany podpis twórcy – Leny Misk.

Wera wdrapała się na wieżę z gratów, usiadła na jakiejś wystającej półce i włączyła telefon. Ostrożnie, stopą badając stabilność terenu, dołączyłam do niej i oparłam podbródek o jej ramię. Dziewczyna była ciepła, a jej włosy cudownie pachniały maliną i miętą.

– Sprawdźmy, kim jest Lena Misk… – Weronika wpisała to imię i nazwisko w przeglądarkę. W pierwszej kolejności wyświetliło się kilka kont w mediach społecznościowych, ale żadne ze zdjęć nie przedstawiało mojej Leny. Wera nie dociekała, skąd znam jej wygląd, tylko usłużnie przewijała listę wyszukiwań.

– Tu – wykrzyknęłam nagle, dostrzegając mało informatywny nagłówek “Kryminalne sprawy z lat 90.”. – Jest coś o Mieście.

Strona ładowała się z tempem zdechłego żółwia. Weronika odświeżyła stronę i wzniosła telefon wyżej, łapiąc następną kreskę zasięgu. Wreszcie zaskoczyło; równocześnie wstałyśmy i wczytałyśmy się w tekst.

 

“Fala zaginięć w Mieście”

Szczegóły tej sprawy pozostają niejasne i nieliczne, a większość z nich składa się z zeznań świadków, których nie można uznać za w pełni wiarygodnych.

Jest 24 lutego 1995 roku. W pewnej szkole średniej trwa lekcja matematyki. Niespodziewanie Alicja Bortuńska i Lena Misk proszą nauczycielkę o pozwolenie na wizytę u szkolnej pielęgniarki, tłumacząc się atakiem migreny u Leny. Wychodzą i nie wracają do końca zajęć. Na przerwie jeden z uczniów – Krzysztof Zmorawski – znajduje nieprzytomną Lenę w męskiej ubikacji. Alicja znika bez śladu. Lokalna policja wszczyna poszukiwania i dochodzenie. Przepytują Lenę Misk, jednak pomimo że dziewczyna nie odniosła żadnych fizycznych ran, utrzymuje, że niczego nie pamięta. Z kręgu podejrzanych zostaje wykluczony również Krzysztof Zmorawski, ponieważ posiada solidne alibi. Alicja wciąż pozostaje nieodnaleziona.

Dwa miesiące później, 30 kwietnia w tejże samej szkole w nieznanych okolicznościach znika Klaudia Kolder. Jedyny świadek, który ją tego dnia widział – szkolna sprzątaczka – zeznaje, że Klaudia weszła do szkoły i skierowała się na schody. Nie dotarła na zajęcia i nikt inny nie może potwierdzić jej faktycznej obecności.

Zaginięcia powtarzają się średnio co dwa miesiące, rodziny przeżywają tragedie, a policja pozostaje bezradna. Wraz z ochotniczą grupą poszukiwawczą przeszukują budynek szkoły oraz wszystkie miejsca w najbliższej okolicy. Przesłuchiwani są wszyscy uczniowie i pracownicy placówki, ale nikt nie wnosi do sprawy pomocnych informacji. Funkcjonariusze próbują ustalić, czy ofiary łączyło cokolwiek poza miejscem edukacji, ale śledztwo w dalszym ciągu stoi w miejscu.

Przełomem okazuje się rocznica pierwszego zaginięcia. 24 lutego 1997 znika Robert Małowski, polonista i wychowawca klasy 2a. Jego podopieczni zauważają, że dzień wcześniej zatarg z nim miała Lena Misk, ich koleżanka. Powoli łączą fakty: ich prywatne dochodzenie wykazuje, że każda z ofiar znała i przez pewien czas przyjaźniła się z Leną.

Według nieoficjalnych źródeł dokonuje się samosąd. Wszyscy uczniowie klasy 2a, w tym również Krzysztof Zmorawski, biją Lenę do nieprzytomności i zaciągają do szkolnej piwnicy. Podczas sprawdzania, czy ich domniemany sprawca zbrodni nie ucieknie z pomieszczenia, przypadkiem odkrywają zabarykadowane przejście do dalszej części piwnicy oraz znajdujące się tam siedem ciał w różnych stadiach rozkładu. Dokładnie tyle, ile było zaginionych; niektórych udaje im się zidentyfikować.

Uczniowie pałają jeszcze większym pragnieniem zemsty na Lenie. Zatrzaskują oba przejścia i na zmianę pilnują, by nikt ich nie otworzył. Po ponad dwóch miesiącach zawiadamiają o całym fakcie policję, zgodnie pomijając część o grupowym linczu. Nikt nie zostaje ukarany, a zaginięcia ustępują, więc służby umarzają sprawę. Do tej pory nie jest wiadome, czy to właśnie Lena Misk stała za tymi porwaniami i zabójstwami. Jedno jest pewne – jej ciała nigdy nie znaleziono.

 

Popatrzyłyśmy na siebie z Weroniką.

– Nie ma nic o tych napisach – zauważyła brunetka.

– Może pojawiły się później.

Długa cisza.

– Czyli ta cała Lena była…

– Morderczynią.

a ja się z nią całowałam

Naciągnęłam rękaw bluzy i z przesadną mocą wytarłam w niego wargi. Nagle, sama sobie nie dowierzając, zatęskniłam za bezokim strażnikiem. Możliwe, że on znałby rozwiązanie tej zagadki, w końcu podobno wiedział wszystko, co działo się w szkole. No i wyglądał na dostatecznie starego.

Być może obserwował te wydarzenia i mógłby odpowiedzieć mi na parę pytań. Zakładając oczywiście, że byłby do tego chętny.

– Dobra, bierzmy się do roboty – zarządziła Weronika, chowając telefon do tylnej kieszeni spodni i klaszcząc z zapałem.

Nie miałam pojęcia, skąd brała tę energię, zwłaszcza, że wiedziała tyle, co sama się domyśliła. Wciąż pozostawałam w szoku co do jej charakteru – nie wyjaśniłam jej niczego, a ona nawet tego nie oczekiwała. Poszłaby za mną w nieznane i dla mnie umarła, nigdy o nic nie pytając.

Splotłyśmy palce i na wpół zeszłyśmy, na wpół zbiegłyśmy z naszej prowizorycznej wieży komunikacyjnej. Weronika wyjęła z plecaka podwędzoną panu Jankowi młotowiertarkę (całkiem małą, spodziewałam się czegoś pokroju młota pneumatycznego), a ja gąbkę oraz sprej z jakąś tajemniczą miksturą, która podobno zmyje wszystko. Obie miałyśmy na sobie rękawiczki, latarki czołowe i gogle ochronne, więc z pozoru jedyne, co mogło szwankować, to nasz brak umiejętności.

Mimo to bez słowa zabrałyśmy się do pracy.

Zaczęłam od szorowania górnych partii ścian, podstawiając sobie regał jako zamiennik drabiny.

Sprej ściekał brudnymi smugami, a gąbka jedna po drugiej zdzierała się na drobne okruszki. Po kilku minutach byłam cała spocona, więc zdjęłam z siebie bluzę i związałam włosy w ciasnego koka, by nie lepiły mi się do karku ani czoła. Czułam pracę swoich mięśni. To uczucie diametralnie różniło się od wysiłku na zajęciach sportowych; tu posiadałam cel swoich działań, brakowało natomiast przymusu i rozkazów zależnych od widzimisię trenera. Właśnie za to jako dziecko pokochałam sport – nie za tą niezdrową rywalizację, jaka miała miejsce w mojej szkole ani dyscyplinę i podporządkowanie jednemu człowiekowi.

Zrobiłyśmy sobie dwie krótkie przerwy, by napić się wody oraz jedną nadprogramową, gdy obok altanki przeszła grupa głosów. Istniało ryzyko, że usłyszeliby dobywający się z podziemi warkot maszyny Weroniki. W najlepszym przypadku uznaliby to za piekielne wycie torturowanych, w najgorszym zaś… no na pewno byśmy wylądowały w kajdankach na komisariacie.

Zegarek na moim nadgarstku wskazywał parę minut po siedemnastej, kiedy zsunęłam z nosa okulary i z odległości paru kroków zlustrowałam nasze dzieło. Ze ścian zniknęła kreda i wyryte podpisy, teraz przytłaczały swoją szarością, brudem i nijakością. Wolałam je w poprzednim wydaniu, ale jeżeli miało to zakończyć zbrodnie Leny, to było warto.

Weronika zajmowała się zwijaniem młotowiertarki, więc w międzyczasie pozbierałam nasze porozrzucane bluzy i plecaki i postawiłam je bliżej wyjścia. Na wszelki wypadek okrążyłam jeszcze piwnicę i dzięki Bogu za ten przejaw czujności, bo po drodze napotkałam ostatnią rysę kredy. Sprejem zwilżyłam bezpośrednio gąbkę i przeciągnęłam ją wzdłuż kreski. Kończąc, prawie zwaliłam się z nóg – coś szarpnęło się w moim brzuchu, rozszczepiło i boleśnie wydarło, jakby pazurami wyrwano mi żołądek. Zgięłam się w pół, wyjąc z bólu. Rozmazał mi się wzrok, w uszach gwizdało, a umysł eksplodował oślepiającymi błyskami i obrazami. Nie próbowałam nawet skupiać się na tych przemykających kadrach, ale one i tak samoistnie koncentrowały na sobie moją uwagę.

Zdziwiona twarz blondynki, gdy spycham ją ze schodów. Łzy na policzkach chuderlawego chłopca, którego postać znika za zamykającymi się drzwiami piwnicy. Niedowierzanie dziewczyny w czepku na widok tasaka w mojej ręce. Zmarszczone brwi nauczyciela, bo bez zapowiedzi wparowywuję do jego sali. Szydercze uśmiechy moich znajomych z klasy, kiedy brutalnie wloką mnie po schodach. Moja potylica obijająca się o stopnie. Wypowiedziana przeze mnie klątwa, na którą reagują ohydnym rechotem. Ale ja wiem, że się spełni. Wiem. I nie mylę się.

– Estera – czyiś krzyk przedarł się przez zgiełk wspomnień. – Estera, do cholery!

Tablica pełna liter. Węże pełzające po posadzce. Głód tak wielki, że zjadam swoje palce. Wir w głowie. Skurcze mięśni.

– Obudź się! Obudź się Estera!

Godziny przeleżane we własnych odchodach. Niknący oddech. Spazmy cierpienia. Szept. Odrętwienie. Mrok.

Nabrałam potężny haust powietrza, wynurzając się na powierzchnię życia. Odczekałam chwilę, aż z czterech Weronik zrobi się jedna i objęłam przemarznięte nogi, podkulając kolana pod brodę. Wciąż drżałam, wizje były niezwykle żywe, jak gdybym to ja ich doświadczała a nie dziewczyna sprzed dwudziestu pięciu lat.

– Udało się – powiedziałam.

Weronika nie spytała.

– Martwiłam się – szepnęła. Otoczyła mnie ramionami i przyłożyła swoje czoło do mojego. Po moich kościach rozlało się przyjemne mrowienie. – Bardzo się martwiłam.

Uniosłam podbródek, żeby jej odpowiedzieć; ona pochyliła się bliżej, żeby mnie przytulić szczelniej. Gorąc buchnął na moich ustach, kiedy przypadkiem zetknęły się z jej ustami. Przypadek przerodził się w celowe spotkanie, nasze oddechy zatańczyły wokół siebie, a wargi łakomie spijały każdy dotyk i zamykały przestrzeń między nami.

Lena odeszła, ale dla nas nie było już ratunku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Józef Kemilk ponad rok temu
    Ciekawie i dobrze napisane. Dojechałem do końca, tak więc opko utrzymuje czytelnika przy sobie.
    Pewnie już całkiem dużo piszesz.
    Pozdrawiam
    5
  • alexfiso ponad rok temu
    Dziękuję
  • MKP ponad rok temu
    W tekście, co kilka wersów, pojawiają się akapity w środku zdania. Jeśli to jest zabieg celowy, to wybija z rytmu czytania, a opko jest dobrze napisane.

    Czasami przy wklejaniu na opowi tekst jest źle skonwertowany na format tego portalu.
  • alexfiso ponad rok temu
    No nie :( To nie celowo, źle się wkleiło a to moja pierwsza styczność z tym portalem, więc jeszcze tego nie ogarniam.
    Dziękuję
  • alexfiso ponad rok temu
    Chyba poprawione
  • MKP ponad rok temu
    alexfiso
    Jedno jeszcze widzę po "Nabrałam" przed "potężny"
    Ale wiekszość zniknęła?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania