Detektyw Lowin: Złamanego serca igłą nie zszyjesz

– Panie Lowin, poczta!

Otworzyłem oko. Nic. Ciemność całkowita. Pod brodą czułem twardy blat swojego biurka, w nozdrza biła woń zawilgoconej sutereny i nadpleśniałego tynku. Moja suterena i mój tynk. Czyli nie zasnąłem w barze. To już coś. Rozstanie z ryjówką Ofelią jątrzyło jak świeża rana. Ostatnio zbyt wiele nocy spędziłem na przytulaniu butelki, ale kiepski był z niej opatrunek.

W każdym razie, co tu w nocy robi gołąb z pocztą?

– Frank… Czemu nie śpisz? – wymamlałem. W pysku czułem posmak starej padliny. W prawej łapie trzymałem coś szklanego. Zakład, że flaszkę?

Usłyszałem ruch skrzydła. Frank podniósł fedorę sprzed moich oczu.

– Jasny szlag! – krzyknąłem. Ostre światło z pojedynczego okna rozpoczęło triumfalny marsz po moich gałach.

– Już dziewiąta, panie Lowin – zagruchał Frank. Zaczął grzebać w torbie z listami, kołysząc przy tym szarym łbem. – Dzień dobry.

Burknąłem coś w odpowiedzi. Tak więc dzień dobry. To ja – prywatny detektyw Dżast Lowin. Ropuch z pyskiem obitym przez zły świat i długim językiem wystrzępionym litrami korzeniówki. Ostatni sprawiedliwy w Nowym Leśniczowie, mieście, gdzie każde zwierzę z drżeniem serca patrzy w ciemność zaułka, a pod eleganckimi garniturami spoczywają proce o zatrważających kalibrach. Gdzie kobiety wyglądają niczym marzenie, ale równie chętnie, jak pocałunkiem, poczęstują cię nożem – w plecy. To nie miejsce dla słabeuszy.

– Jak tu wszedłeś? – zapytałem.

– Zamek nie działa. Nacisnąłem klamkę.

– Mogłeś zapukać.

– Pukałem. Nawet dwa razy. Proszę, to wszystkie. – Rzucił na biurko garść kopert, po czym ruszył do wyjścia, zatrzymał się w drzwiach i odwrócił dziób. – Radzę wskoczyć do wanny. Strasznie od pana czuć.

– Ja nie śmierdzę! – odkrzyknąłem, ale pierzasty dowcipniś już zniknął na schodach. – Ja pachnę męskością.

Przejrzałem listy. Rachunek… rachunek… ponaglenie, i tak dalej, i tak dalej. I niespodzianka: wiadomość z Insektówki. Jakaś modliszka o imieniu Preja błagała o pomoc i proponowała spotkanie dziś w samo południe. Płaciła cztery kostki miodu za dzień plus wydatki, z premią pięćdziesięciu kostek za rozwiązanie sprawy. Nieźle jak na robala.

Nie lubię Insektówki, wolę trzymać się własnego podwórka, ale moje pole manewru zwęziło się bardziej niż źrenica wściekłego kota. Kwoty na rachunkach zaczęły osiągać złowrogie wartości. Poza tym robota odciągnie moje myśli od Ofelii.

Potrzebowałem śniadania.

Jednym haustem pochłonąłem resztki wczorajszej korzeniówki, potem wyjąłem paczkę igieł modrzewia nadziewanych paprocią: „Bezrobotne”. Śmierdzą, jakby drążyły je stare jeże, które nie myją łap po wyjściu z latryny. Marka dla spłukanych. Odpaliłem igłę i zaciągnąłem się cuchnącym dymem.

W porządku. Śniadanie za mną.

Przemyłem się. W końcu klient to klient. Czas ruszać: kapelusz na łeb, list modliszki do kieszeni, proca i kamyki do drugiej.

Na zewnątrz zmrużyłem oczy od słońca. Zachęcone ciepłem, pary zwierzaków wypełniły ulice. Beztroskie pyski, przygładzone futerka, ślepia z miłością wpatrzone w partnerów… Ech, znów potrzebowałem drinka.

Wyjąłem rower ze schowka. Do Insektówki było jakieś pół godziny pedałowania. Czemu rower, spytacie?

Czy ja wyglądam, jakby mnie było stać na cholerny automobil?

***

Insektówka.

Kilka mil kwadratowych przyczepionych do Nowego Leśniczowa jak mech do kamienia. Plątanina odrapanych czynszówek, krzywych domów, zadymionych barów, fabryk i kasyn, hut i magazynów. Wszystko zamieszkane przez owady. Stanowią dziewięćdziesiąt dziewięć procent tubylców. Zamiast skończyć w pyskach zwierzaków (w tym i w moim), kupili albo zasłużyli sobie na wizy do tej bezpiecznej krainy. Póki są przydatni lub wystarczająco bogaci, rząd pozwala im tu mieszkać. W przeciwnym razie trafiają z powrotem do Dziczy, a stamtąd krótka droga, by wylądować na talerzu.

Nie tak różowo, co?

Wciągnąłem trochę potrawki z wodorostów od ulicznego handlarza, słuchając wrzeszczącej na skrzyżowaniu jętki. Na obu stronach ciała zawiesiła sobie płachtę kartonu z nieczytelnym napisem i krzyczała ochryple:

– Koniec jest bliski! Nawróćcie się! Nadciąga koniec!

W tym słońcu jedyne, co się kończyło, to mój dobry humor. Potrzebowałem drinka.

Z trudem, ale znalazłem dom modliszki, choć raczej powinienem rzec: posiadłość. Rozlazła, wielka posiadłość, górująca nad budynkami po zachodniej stronie. I była – co stwierdziłem, gdy podjechałem bliżej – jeszcze niedokończona. Na najwyższym piętrze żebra belek pięły się ku niebu, a do jednego boku przytwierdzono rusztowania.

Łańcuchem przypiąłem gruchota do lampy ulicznej obok osobliwego budynku w orientalnym stylu. Ależ zimno w tym cieniu! Słońce tu zupełnie nie docierało, zasłonięte przez dom modliszki, z którym dziwna budowla prawie się stykała. Zajrzałem z ciekawości do środka. Mimo przedpołudnia żyrandol był zapalony, a pod ścianami stały włączone lampki biurkowe. Pośrodku, na wyłożonej materacami podłodze, dwa insekty ruszały się ospale, z trudem naśladując ruchy długiej dżdżownicy.

Odwróciłem się na odgłos wściekłego syku. Wyrośnięty szerszeń wyszedł z domostwa modliszki i szedł prosto w moją stronę. Ubrany w białą piżamę przewiązaną czarnym pasem burczał coś pod nosem, dopóki mnie nie zauważył.

– Chce się pan zapisać? Przyjmujemy każdego.

Jedno oko miał przewiązane opaską. Biały pirat? Duch cyklopa? Chyba przespałem Halloween.

– Niespecjalnie – odparłem. Z wariatami, szczególnie tak wielkimi, lepiej nie zadzierać.

– Proszę spojrzeć na dżdżownicę: Ariel, chluba dojo. Bez odnóży, a jakie ruchy, jaka gracja. Sztuki walki są świetną…

– Dzięki, ale to nie dla mnie.

Moją ulubioną gimnastyką było podnoszenie pełnej szklanki do pyska.

– Oczywiście. Nikt już nie chce – odburknął szerszeń, po czym wszedł do środka.

Dziwaków nie brakuje.

Podreptawszy na ganek wielkiego domu, obciągnąłem prochowiec. Trzeba było włożyć świeży kapelusz. Uniosłem łapę, aby zapukać, gdy drzwi otwarły się i stanął w nich olbrzymi chrząszcz w garniturze.

– Czym was tu karmią? – zapytałem szeroką klatkę piersiową, po czym uniosłem wzrok. Wielki Skrzeku! Koleś sięgał górnej futryny całkiem niemałych drzwi. Spokojnie, Lowin. Duże insekty w dużych domach. Całkiem logiczne. Może sobie coś rekompensują? Czarny łeb z elegancko przyciętą rudą grzywką opuścił się powoli w moją stronę.

– Przepraszam – burknął, odepchnął mnie na bok jak źdźbło trawy i wymaszerował sztywnym krokiem. Pewnie, drągalu. Rzucaj biednym Lowinem, ty przerośnięta kupo chityny! Ależ się zdenerwowałem! Chciałem coś odkrzyknąć, lecz musiałem uspokoić nadęte podgardle, które nie mogło znieść takiej zniewagi i groziło rozerwaniem prochowca.

– Pan Lowin?

Była zielona, ale nosiła się na czarno. Wysoka i chuda jak mój portfel. Suknia aż do ziemi, spod lekko przekrzywionego beretu opadała fala czarnych włosów. Na czole lśniła czerwona kropka. W porządku. Widywałem już różne rzeczy. To prawdziwy dzień cudaków.

Próbowałem wepchnąć cholerne podgardle z powrotem na miejsce. Co za bezczelny narząd! Wdech, wydech. No, w końcu. Dotknąłem ronda kapelusza.

– We własnej osobie. Pani Preja? Nie narzeka pani na brak gości.

– Och, pan Goliat to stary znajomy. Prowadzi pobliskie kasyno. Czasem… nieważne, zapraszam, panie Lowin.

Hol przypominał wejście do innego świata. Przez nieliczne okna wpadały smugi światła, a na meblach płonęły świeczki. Cienie przybierały najrozmaitsze kształty.

– Proszę wybaczyć, panie Lowin. Często gaśnie prąd. Robotnice robią, co mogą, ale na razie jesteśmy skazani na staroświeckie metody.

Uznałem, że cały dom wygląda na staroświecki. Ściany obwieszono obrazami i rzeźbami o tematyce religijnej. Rozpoznałem tylko narodziny Jeżusa w Beetlejem i wygnanie kotów z Kartonu. Religia nie jest dla mnie. Za często spotykam pokusy.

Ekipa mrówek w roboczych strojach przybiegła nie wiadomo skąd. Wszystkie bez wyjątku kopciły igły. Ani grama makijażu, spod czapek z daszkami wystawały czułki.

– Szefowo, prądu nie ma – zapiszczała jedna robotnica.

– Wypadek z kablami, rwa mać. Aż mi żuwaczki poparzyło – dodała druga, wydmuchując kłęby cuchnącego dymu. Nie tylko ja paliłem bezrobotne, choć to akurat żaden powód do dumy.

– Sąsiad z dojo nas odwiedził – wspomniała Preja – i skarżył się, że cegły spadły mu na dach. Przypominam też o zakazie…

– Wypadek przy zachodniej ścianie!

– Awaria! Awaria!

Mrówki odbiegły z krzykiem jak spłoszone myszy.

– …palenia – dokończyła Preja, patrząc na opadający kurz.

– Sąsiad? – spytałem.

– Pan Au-Au. Duży szerszeń, może pan go minął. Rozbudowa domu bardzo go drażni.

Au-Au. Dziwak w białym fartuchu. Wyglądał na imigranta z Asji.

Gospodyni zaprowadziła mnie na piętro i wpuściła do rozległego gabinetu. Wyraźnie czułem tu męską rękę. Podczas gdy Preja nalewała drinki, przyjrzałem się stojącym na mahoniowym biurku ramkom ze zdjęciami. Na jednym lalusiowaty modliszek z postępującą łysiną obejmował uśmiechniętą Preję odzianą w kostium kąpielowy, na innym ofiarowywał jej błyszczący pierścionek.

– Widzę, że mąż stracił dla pani głowę.

– Zostałam uniewinniona!

– Mówię o zdjęciach.

– Och. – Poczerwieniała na zielonym obliczu, co zaowocowało przedziwną żółcią. – Tak. John był cudownym mężem, ale… – Cień irytacji przemknął po jej obliczu. – Czasem podchodził do mnie ze złej strony. Mimo wszystko kochaliśmy się na zabój. Przywiózł mnie z Hindii do Lasmeryki i załatwił wizę. Kupił ten kawałek małego parku i rozpoczął budowę domu, a potem… no, cóż. Wie pan, mam z nim troje wspaniałych modliszątek. Przypominają mi go każdego dnia.

– Przejdźmy do rzeczy… – westchnąłem. Wysłuchałem już w życiu swojej porcji zwierzeń i łzawych wspominek.

– Zanim zaczniemy, proszę pana o absolutną dyskrecję.

– Dyskrecja to moje drugie imię – odparłem z całkowitą powagą, przyjmując oferowanego przez Preję drinka. Klient traktowany z szacunkiem mniej się awanturuje.

– Panie Lowin… skradziono mi wizę.

Prawie zagwizdałem.

– Nie muszę panu mówić, co to oznacza. Od dwóch dni żyję w strachu. Jeśli Wydział Obywatelski się dowie, będziemy zmuszeni opuścić Insektówkę, a w Dziczy… nie dam rady obronić siebie i dzieci.

Zapaliłem igłę, zanim przypomniałem sobie, że nie przepadała za paleniem. Nic nie powiedziała. Była przerażona i zdesperowana. W Dziczy z dziećmi, które od urodzenia żyły w mieście? Nieciekawa perspektywa.

– Czemu nie szukała pani pomocy u tutejszych?

– Nie wiem, komu ufać. Zajmowałam się domem i dziećmi. Mąż nas zabezpieczył, ale nic ponadto. Nie mogę ryzykować, że wygadam się niewłaściwemu insektowi. Nigdy bym sobie tego nie darowała.

– Pewnie tak. – Oparłem się o blat biurka. – Mam jedno pytanie, pani Prejo. Skąd pani znała mój adres?

– Dzięki mnie.

Podskoczyłem, aż czubek kapelusza zarysował sufit. Gdybym stał pośrodku gabinetu, Preja miałaby niezwykle oryginalną ozdobę żyrandola. Mówcie mi „Lowin Żelazne Nerwy”. Pośmiejmy się wszyscy.

Wylądowałem z gracją i przyjrzałem się nowemu gościowi, który wszedł przez boczne drzwi.

Było na co popatrzeć.

Nie przepadam za jeżami, ale chyba zmienię zdanie, bo najlepszy argument miałem właśnie przed sobą. Ktoś w niebiosach się postarał i wyszła mu ślicznotka o przepysznych proporcjach – miała wszystko na swoim miejscu i w apetycznej postaci, tu płaskie, tam okrągłe. Lśniące igły zawiązała w długie warkocze, które spływały jej aż do kostek. Nosiła okularki w okrągłych oprawach, białą bluzkę, czarną spódnicę do kolan i szpilki na zadziwiająco wysokim obcasie. Elegancko, profesjonalnie, lodowato. Jej strój krzyczał, że interesy to tylko interesy, ale w ślepiach miała figlarne ogniki. A może to odbijały się żarówki?

– Panie Lowin? – spytała Preja.

Jeżyca westchnęła.

– Och, pan Lowin ocenia mnie okiem zawodowca.

Aua! Ta drwina w głosie zabolała.

Nieznajoma podeszła i wysunęła do mnie łapę. Pachniała delikatnymi perfumami. Miło i z klasą.

– Penelopa Sharp. Proszę mi mówić Penny.

Musnąłem nadgarstek pyskiem.

– I jest pani…?

– Detektywem jak pan.

O, jeszcze czego! Wyglądała bardziej na bibliotekarkę za dnia, a płomienną kusicielkę w nocy.

– Nie sądzę, abyśmy się spotkali – powiedziałem.

– Prowadzę biuro przecznicę od pańskiego. Agencja „Na czubku kolca”. Nieraz widziałam, jak pan wraca do siebie w stanie, który trudno nazwać eleganckim.

Miałem na tyle przyzwoitości, by udać zawstydzonego.

– Nie przypominam sobie, abym widział pani biuro.

– Dziwne, że w ogóle zdołał pan doczłapać do domu.

– Kwestia wprawy.

– Najwyraźniej. Słyszałam, że potrafi się pan odnaleźć w każdej sytuacji.

– Kto tak twierdzi?

– Zwierzaki gadają…

– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy.

– A są jakieś złe, o których powinnam wiedzieć?

– Być może. Więc pani zawdzięczam moją wizytę tutaj?

– Pani Preja znalazła moje ogłoszenie w gazecie, a ja postanowiłam wziąć sprawę. Niestety, to moje pierwsze śledztwo w Insektówce, więc potrzebowałam partnera i konsultanta. Dla pana praca z insektami to podobno nie pierwszyzna.

Tak naprawdę prowadziłem tylko kilka spraw na granicy Insektówki z Nowym Leśniczowem, ale uznałem, że nie ma sensu zagłębiać się w szczegóły. Tym bardziej, gdy te szczegóły mogą pozbawić mnie roboty.

Preja zakaszlała.

– Przepraszam, ale mój problem…

Ach, tak. Jeszcze ona tu była.

– Proszę powiedzieć, jak zaginęła wiza – rzekła Penelopa.

– To moja wina. Trzymałam ją w torebce i zamiast schować od razu po przyjściu, no cóż… położyłam torebkę na stole i poszłam sprawdzić, co u dzieci. Wróciłam po kilku minutach, naprawdę. Torebka leżała jak wcześniej, ale już bez wizy.

– Kto przebywa w domu? – zapytałem. Mogłem być konsultantem, jeśli dobrze płacili, lecz nie zamierzałem pozwolić, aby panna Sharp spiła całą śmietankę za rozwiązanie sprawy.

– Mrówki pan już poznał. Służąca Szepipi bawi się teraz z dziećmi. Lokaj John, niestety, dziś ma wolne, i kucharka Dorothy.

– Podejrzewa pani kogoś?

– W związku z wizą? Każdego.

– Zaczniemy od przesłuchań. Proszę dać nam pokój.

***

Usiedliśmy z Penny po jednej stronie stołu. Pierwsza mrówka miała wejść lada chwila.

– Proszę pamiętać – zacząłem – że to specyficzne insekty. Trzeba przy nich bardzo uważać. Wystarczy jedno złe słowo i pufff! – Rozłożyłem łapy. – Może ja się tym zajmę?

Penelopa odpowiedziała półuśmieszkiem, a następnie zapaliła igłę.

– Poradzę sobie, panie Lowin – oznajmiła, puszczając kółko z dymu. – Pan niech się skupi na doradztwie.

Bbbrgrr bbbrgrrr doradztwo-szmactwo…

– Kim jest Ofelia? – spytała znienacka.

– Skąd…?

– Przechodząc koło mojego biura, nieraz wykrzykiwał pan jej imię, a czasem mamrotał i zalewał się łzami. Była dziewczyna? Złamała panu serce?

Zatkało mnie. Widzisz, Dżast? Jednak istnieje powód, aby przestać pić. Robisz z siebie durnia przed całym miastem.

Od odpowiedzi uratowała mnie kompania mrówek. Z hukiem otworzyły drzwi i, dymiąc bezrobotnymi, wmaszerowały w powodzi klekoczących żuwaczek.

– No co tam?

– Co to za cyrk? Robota czeka!

– Są jakieś przekąski?

– Te, lalunia, skąd te ciuchy?

Z mrówkami tak właśnie jest.

– Miały wchodzić pojedynczo… – mruknąłem pod nosem.

Z drugiej strony nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Rozciągnąłem się na krześle, obserwując z zadowoleniem wyraz pyszczka osłupiałej Penelopy. Może teraz przestanie zadawać wścibskie pytania i odgrywać pannę „wszystkowiedzącą”.

Mrówki nie przestawały krążyć po pokoju, trajkotać i dymić. Rozwrzeszczana lokomotywa insektów z nadpobudliwością.

– Spokojnie, drogie panie. – Penny szybko odzyskała rezon. – Pracujemy dla pani Prei i zajmujemy się sprawą kradzieży…

Kradzież. Bardzo złe słowo dla mrówek, uważających prawo własności za święte. Wszystko dla przetrwania biednych komun, w których mieszkały. Mrówka mrówki nie okradnie, za to często same padały ofiarą bandziorów. Nie grzeszyły mądrością, więc tym trudniej przychodziła im obrona przed oszustami i włamywaczami.

Powinienem jakoś zareagować, ale skoro Penny nalega, abym tylko doradzał…

– Złodzieje?! – odezwała się jedna z mrówek. – Tu, w domu? Lucy pilnuje torebek, prawda?

– Pewnie! – powiedziała inna. – Przecież powiedziałam, że przypilnuję, więc wszystkie torby są ze mną bezpieczne.

– Zaaaraz. – Niższa od pozostałych mrówka wzięła się pod boki. – Skoro jesteś tutaj, to nie ma cię przy torebkach!

No, no, prawdziwy geniusz.

Zapadła nerwowa cisza. Prawie słyszałem, jak mózgi mrówek parują z przegrzania. Trzy… dwa…

– Drogie panie. – Penelopa uniosła pojednawczo łapy. – Z pewnością…

Jeden.

Mrówki wrzasnęły jak na komendę. Zaczęły biegać, wpadać na siebie i przewracać się nawzajem. Co sprytniejsze dopadły drzwi, ale pchając się, zablokowały je własnymi ciałami. Rozległy się wiązanki przekleństw godne najbardziej parchatych szczurów portowych. W końcu wyjście zostało otwarte i robotnice wybiegły, wciąż krzycząc i lamentując nad zagrożonymi torebkami.

W pokoju został obłok cuchnącego dymu z igieł.

Spodziewałem się, że Penelopa będzie mi suszyć łeb za ten incydent i miałem już przygotowane słowa przeprosin. O dziwo, jeżyca wybuchnęła takim śmiechem, że ze ślepi pociekły łzy.

Otworzyła torebkę. Zerknąłem ukradkiem do środka, dostrzegając sporo małych kawałków bawełny.

– Strasznie dużo chusteczek – zauważyłem.

Spoważniała.

– Nie tylko pan doznał niedawno miłosnego zawodu. Zapłakałam sobie całe futro. – Podniosła pyszczek i popatrzyła na mnie z uśmiechem, który odmroziłby mamuta. – I wtedy mówię: „Dość tego, dziewczyno! Świat jest pełen mężczyzn”. Prawda, panie Lowin? Zgodzi się pan, że złamane serce trzeba… pocieszyć?

Intuicja podpowiedziała mi, że to pytanie jest równie bezpieczne, jak „Kochanie, przytyłam?” albo „Podoba ci się tamta wiewiórka?”. Nie ufałem swojej gębie, że powie, co trzeba. Za dobrze się znam.

– Pogadajmy z mrówkami – stwierdziłem i wstałem czym prędzej.

– Uważa pan, że jest sens?

– Nie ukradły wizy, ale mogą coś wiedzieć. Każdego warto przesłuchać, panno Penny.

***

Spędziliśmy parę godzin, uspokajając mrówki i próbując delikatnie wydobyć z nich jakiekolwiek przydatne informacje, ale na próżno.

Zrezygnowani wróciliśmy do pokoju i czekaliśmy na kolejnego podejrzanego.

Pszczoła w czarno-białym stroju pokojówki wmaszerowała sztywno do środka.

– Pani… Szepipi? – spytała Penny.

Służąca stanęła na baczność i splotła końcówki odnóży za plecami.

– Ja Szepipi!

Mówiła z tragicznym akcentem. Imigrantka.

– Ciekawe imię – zauważyłem.

– Imię Grażyna, sześćset pięćdziesiąta piąta obywatelka kolonii Woskowice Śląskie, gmina Kłaczkowo. Pani Preja nie mówić Grażyna. Pani Preja mówić: „Szepipi”!

Nic dziwnego. Mało kto potrafiłby wymówić te nazwy.

– Giezropejka? Zza oceanu?

– Tak jest! Z Pszczolski!

– Nie trzeba tak krzyczeć – wtrąciłem, po czym nachyliłem się do Penny. – Liznąłem trochę pszczolskiego. Spróbuję zyskać jej zaufanie.

Zapytałem, czy wie coś o kradzieży wizy.

Szepipi wbiła we mnie ślepia i uniosła czułki z oburzeniem.

– Moja matka nie zając! Moja matka Leokadia Żądliwszczyk, po trutniu Wrzosowczyszczykiewiczu.

– Nie wiem, co pan lizał, panie Lowin, ale to nie był pszczolski – szepnęła Penny, chichocząc.

Życie jeden, Lowin zero.

– Ja winna – burknęła Grażyna. – Ja ukraść wiza.

– Co takiego? – zapytaliśmy z Penny jednocześnie.

Gdzie gra wstępna z odczytywaniem znaków ciała, zabawa w dobrego i złego glinę, powolne dochodzenie do prawdy, męczenie podejrzanego, aż zacznie sapać i jęczeć, w końcu satysfakcjonujący finał, okraszony krzykami i przyznaniem się, by już po wszystkim zapalić zasłużoną igłę?

– Ja szanta… szantażowana. Poczwarek porwany. Wiza za poczwarka.

– Kto panią szantażuje?

– Ja nie wiedzieć. Rozmawiać przez telefon. Spotkanie dziś o zmroku. Tył kasyna. Pani Preja zadzwonić detektywy i ja mieć plan. Ja oddać wiza, kiedy poczwarek bezpieczny. – Klęknęła. – Ja błagać! Pany detektywy, wy ratować poczwarka!

– Oczywiście, pani Grażyno! – zapewniła Penny. – Pan Lowin i ja uratujemy pani dziecko.

Akurat podnosiłem zadek, aby zadenuncjować Prei złodziejkę i zainkasować nagrodę…

– Mhm – przytaknąłem entuzjastycznie. – Aż pędzę. Może zwróci nam pani wizę i wtedy…

– Wiza za poczwarka!

– Ale…

– Wiza za poczwarka!

Zazgrzytałbym zębami, gdybym je miał.

– Pójdzie pani na miejsce spotkania – powiedziała Penelopa. – Bez wizy. Proszę zagadać szantażystę. Ja i pan Lowin będziemy ubezpieczać panią z ukrycia. W odpowiednim momencie schwytamy złoczyńcę i zmusimy do uwolnienia poczwarka. Wtedy odda pani wizę.

– Tak jest! Zgoda! – odrzekła pszczoła i wyszła.

To nie był zły plan. Wyglądało na to, że panna Sharp nie była tylko ślicznotką, której zamarzyły się niebezpieczne przygody związane z pracą detektywa.

***

Zachód słońca barwił postrzępione obłoki karmazynem. Wieczór rozlewał się niczym smoła i czułem w trzewiach ten nieokreślony, mroczny zwiastun nadchodzącej nocy.

A może po prostu byłem głodny?

Czekaliśmy w jaguarze Penelopy na zacienionej uliczce przy klubie bluesowym „Błękitna Małża”. Tak, panna Penny posiadała wysoce komfortowy automobil marki Jaguar. Tak, zazdrość wypełniała mnie jak przestraszony ślimak muszlę. Tapicerka pachniała nowością, zawieszenie kołysało łagodniej niż łapy matki, plecy odpoczywały w wygodnym fotelu. Siedzisko Penny wzmocniono stalą. Z igłami jeża nie ma żartów.

– Dostałam to cacko po moim eks, gdy trafił za kratki.

Nieźle. Mnie po rozstaniu z Ofelią zostało kilka radosnych wspomnień i dziura w sercu głęboka jak Wielki Kanion.

– Yhy – mruknąłem, patrząc na Grażynę. Stała w płaszczu po drugiej stronie ulicy przy mrugającej lampie ulicznej, bacznie obserwując ciemniejący zaułek.

– Nazywał się Izaak. Nadawaliśmy na tych samych falach przez dłuższy czas. Pewnego dnia znalazłam w jego torbie susz z jabłecznika. Rozprowadzał go po całej dzielnicy. Wszyscy wiedzieli, że to diler, prócz mnie. To prawda, co mówią… – zawiesiła głos, pewnie by sprawdzić, czy słucham.

Słuchałem.

– Co mówią?

– Że miłość zaślepia. – Zdjęła okulary i uniosła brew. Niezła sztuczka. – Przejdźmy na ty, Lowinie – zamruczała.

Nagle poczułem przemożną chęć rozprostowania nóg.

– Dlaczego drzwi są zamknięte? – spytałem, szarpiąc klamkę.

– Och, Dżast. Niech cię przytulę.

Kątem oka zobaczyłem coś w zaułku. Wysunąłem błyskawicznie łapę i powstrzymałem błonami pędzący w moją stronę pyszczek.

– Nie gryzę, Dżast… – wymamrotała Penny zza moich palców.

– Cśśś. Grażyna z kimś rozmawia.

Pszczoła kłóciła się z osobą skrytą za ścianą budynku. Wywijała wściekle odnóżami.

– Idziemy! – powiedziałem. Penny otworzyła drzwi i pobiegliśmy co tchu. Grażyna zniknęła, choć wciąż słyszałem jej krzyki. Coś o poczwarku. Nagle wyleciała z zaułka i padła nieruchomo na bruku.

– Zostań przy niej! – krzyknęła Penny, wbiegając w uliczkę. Jasne, przecież byłem tylko konsultantem.

Pszczoła otworzyła oczy. Z boku głowy widniała pozioma rana jak po uderzeniu kamieniem. Ale kto widział płaskie kamyki do procy?

– Kasyno… poczwarki… – szepnęła Grażyna.

– Kto to był? Kogo pani widziała?

– Naga kura… naga kura…

– Nie czas na fantazje! Kim był szantażysta?

– Światło… – wykrztusiła na koniec i zemdlała.

Penny wróciła z marsem na pysku.

– Uciekł. Szybki jak ważka. Co z nią?

– Żyje, ale będzie miała solidnego guza.

Przekazałem Penny słowa pszczoły. Spędziliśmy parę minut na rozważaniu, co robić dalej. W tym czasie szukałem w zaułku kamienia, który zadał tak osobliwą ranę, ale nic nie znalazłem. Tajemnicza sprawa.

– Z jej słów rozumiem jedynie „kasyno” – uznała Penny. – Domyślam się, że chodzi o to najbliższe.

– Właściciel odwiedzał Preję. Duży chrząszcz imieniem Goliat. – Pokiwałem głową. – Może miał z nią jakiś zatarg.

Penny spojrzała na zegarek.

– Szantażysta nie dostał wizy, ale jeśli uzna, że Preja jej nie ma, powiadomi Wydział Obywatelski. Przyjmą zgłoszenie i odwiedzą ją rankiem. Mamy mało czasu.

– Co z Grażyną?

– Położymy ją w samochodzie. Dojdzie do siebie, ale nie wiem, kiedy. Musimy działać.

Penny postanowiła włożyć na siebie bardziej stosowną kreację. Skryła się za samochodem, wyjęła z bagażnika sukienkę i zaczęła się przebierać. Niech to skrzek kopnie! Udawałem, że nie podglądam, a ona, że nie zerka, czy przypadkiem nie patrzę. Prawie nas ślepia rozbolały od tego udawania. Miałem czas, by przemyśleć zaloty Penny. Igraszki z jeżem to zabawa fajerwerkami w składzie siana. Jeden niefortunny ruch i kończysz na szpitalnym stole, otoczony rozchichotanymi pielęgniarkami wyjmującymi igły z pewnych newralgicznych części ciała. Można doznać traumy na samą myśl. Poza tym nie miałem ochoty ładować się w romans tak krótko po poprzednim. Zbyt wiele emocji. Zapaliłem bezrobotnego i wypełniłem płuca dymem. Potrzebowałem miziania po karku, ciepłej sierści do wtulenia pyska i figlarnego ogonka do całowania. Igły? Dzięki, postoję. Czasem trzeba podciągnąć spodnie, popatrzeć w gwiazdy i zachować się jak przystało na faceta z zasadami. Penny nie była dla mnie.

Ale popatrzeć mogłem.

***

Do kasyna „Pełna Micha” weszliśmy odprowadzani zdumionym wzrokiem ochroniarza, u którego zdałem broń. W środku roiło się od insektów pochylonych nad stołami: garnitury i wieczorowe suknie na chitynie, czułki drgające wśród leniwych obłoków dymu z igieł. Rzucano na nas przelotne, gniewne spojrzenia. Nic dziwnego. Na moim talerzu nieraz lądowali ich pobratymcy. Do licha, czemu nie jestem jaroszem? Trawa z pewnością nie patrzy z nienawiścią na krowę.

– Winda. – Skinąłem głową w kierunku drzwi pilnowanych przez dwa umięśnione żuki gnojowe. – Musimy się tam dostać. Daj mi chwilę, coś wymyślę.

– Ja nie potrzebuję chwili, Lowinku – rzekła Penny. Klepnęła mnie w zadek, aż zabulgotałem, i podeszła rozkołysanym krokiem do żuków. Zamieniła z nimi parę słów i, o dziwo, odbiegły w podskokach. Penny mrugnęła do mnie zapraszająco.

– Niezła robota – przyznałem, gdy jechaliśmy windą w dół. – Co im powiedziałaś?

– Że toaleta wybiła – nachyliła się do mnie – i jest bardzo, ale to bardzo wilgotno i brudno – dodała szeptem.

Którędy ucieka się z windy?

Na szczęście, podróż nie trwała długo. Znaleźliśmy się wśród ciemnych boksów, porozdzielanych niskimi ściankami. Przy stolikach siedziały małe żuki w okularkach, skulone nad kostkami miodu i liczydłami, skrzętnie zapisujące rachunki. Nawet na nas nie spojrzały.

Odnaleźliśmy drzwi do gabinetu szefa.

– Gotowa? – szepnąłem. Nie mieliśmy broni, a Goliat wyglądał na niezłego siłacza. Zapowiadała się trudna przeprawa.

– Zawsze – odpowiedziała Penny, sięgając pod sukienkę. Zza podwiązki wyjęła maleńką procę i kamyk. Może nie taka z niej damulka, jak sądziłem.

Weszliśmy do przestronnego pomieszczenia. Wśród rozrzuconych po podłodze dziecięcych zabawek brodziły trzy poczwarki. Pośrodku klęczał masywny chrząszcz, który rankiem odepchnął mnie na ganku. Teraz w jednym odnóżu trzymał grzechotkę, drugim kołysał roześmianą poczwarkę i wyglądał na niezmiernie zdziwionego.

– Zostaw dzieciaka! – wrzasnęła Penny, celując z napiętej procy. – Albo następne, co zagrzechocze, to twój łeb!

No, no.

– Detektyw Lowin i detektyw Sharp – powiedziałem. – Gra skończona, panie Goliat. Uwolni pan dzieci albo pożałuje.

Poczwarki rzuciły się do chrząszcza i objęły go mocno. Co się dzieje?

– Ziostawcie wujcia!

Sytuacja rozwinęła się w nieoczekiwanym kierunku. W tym momencie przez drzwi wkroczyła banda żuków w uniformach ochroniarzy. Goliat powstrzymał ich uniesieniem odnóża (tego z grzechotką).

– Nic się nie dzieje. Panno Sharp, panie Lowin. Porozmawiajmy na osobności.

***

– John, mąż pani Prei, był moim dobrym znajomym – powiedział Goliat, wręczając nam drinki. – Zrobiliśmy razem kilka naprawdę udanych interesów. Panią Grażynę również znam od dawna, więc gdy przedwczoraj dyskretnie poprosiła mnie o pomoc, obiecałem, że zajmę się jej dziećmi. Wpadła w jakieś kłopoty i bała się o ich bezpieczeństwo. Krzywdzić maluszki… – Pokręcił głową. – Karygodne.

Siedzieliśmy w małym gabinecie. Próbowałem poukładać w głowie fakty, skojarzyć poszlaki. Wydawało mi się, że brakuje już tylko jednego elementu, aby otrąbić rozwiązanie sprawy. Byłem blisko, a jednak tak daleko.

Penny zabrała głos:

– Pan wybaczy. Myśleliśmy, że stoi pan za uprowadzeniem jej poczwarka.

– W życiu. Prowadzę legalne kasyno i mam firmę transportową. Choć możecie państwo w to wątpić, nie jestem gangsterem.

– Ale czemu pan w ogóle odwiedzał panią Preję? – spytałem.

– Od czasu śmierci Johna doglądam, jak sobie radzi. Jestem to mu winien. Poza tym próbuję namówić ją do sprzedaży. Obawiam się, że tak duży dom przysporzy pani Prei wielu problemów, i to nie tylko z utrzymaniem. Na przykład, pan Nakamura jest wściekły z powodu rozbudowy…

– Kto?! – wrzasnąłem.

– Pan Au-Au Nakamura – powtórzył zdziwiony chrząszcz. – Właściciel dojo.

Elementy układanki wskoczyły na miejsce. Miałem sprawcę i motyw.

– Naga kura – szepnęła Penny. – Nakamura. Ale dlaczego?

Dopiłem drinka i wstałem.

– Zimno. Ciemno. Brak światła. O tym mówiła Grażyna. Z każdym dobudowanym piętrem dom Prei rzuca coraz głębszy cień na dojo Nakamury. Widziałem tam insekty, które ledwie się ruszały. Żaden owad nie będzie ćwiczył w takich warunkach. Nie wiem, co chce zrobić z domem po wygnaniu modliszki, ale pozbycie się jej powstrzyma rozbudowę. Wstawaj, Penny! Poczwarek jest w dojo!

***

Światła jaguara rozszarpywały tłusty mrok miasta.

Penny jechała jak szalona, Grażyna leżała nieprzytomna na tylnym siedzeniu, ja sprawdzałem procę. Wolałbym uniknąć katastrofy w postaci pękniętej gumy. Takie drobiazgi mogą zaciążyć straszliwymi następstwami. Nie rozmawialiśmy. Nadszedł czas działania. Tę sprawę zakończymy sami dzisiejszej nocy.

Drzwi do dojo były otwarte. Wparowaliśmy z napiętą bronią. Ostre światło z lampek na podłodze aż kłuło w ślepia. Pobliska elektrownia pewnie zaciera łapki. Au-Au i Ariel stali na macie, żywo dyskutując. Z przyjemnością wdepnąłem im w słowo:

– Odnóża do góry, Nakamura! I ty też, Ariel!

Zapadła niezręczna cisza. Odchrząknąłem.

– Albo po prostu się nie ruszaj… Wypuść poczwarka, Nakamura. Mam cię na muszce. Ta proca to Snail&Weasel. Uwierz mi, nawet chityna jej niestraszna.

– Gdzie z buciorami na matę? – pisnęła dżdżownica.

– To najmniejszy z waszych problemów – odparłem.

Szerszeń przysunął sobie krzesło i usiadł spokojnie, założywszy odnóże na odnóże.

– Proszę, proszę. Pan podglądacz i jego maskotka.

– Nie jestem maskotką, draniu! – krzyknęła oburzona Penny. – Wiemy, że porwałeś poczwarka pszczoły. Nie ujdzie ci to płazem!

Żartownisia. Nakamura zmrużył oko i zamachał wściekle czułkami.

– Poświęciłem najlepsze lata życia na to dojo. Teraz prawie bankrutuję przez rachunki za prąd, a chętni na trening zniknęli jak liściec w lesie. Dość tego! Nie pójdę z torbami przez trzpiotowatą modliszkę ani parę głupich insektożerców. Ariel! Zrób sobie sparing.

Dżdżownica wyprostowała się i ruszyła w naszą stronę.

Wycelowałem załadowaną procę w jej kierunku.

– Stój, Ariel! Tu nie chodzi o ciebie!

Nie zatrzymała się.

– Stój, bo strzelam!

Sunęła z zaciętą miną. Dobra, co się będę ograniczał?

Strzeliłem, po czym rozdziawiłem pysk. Ariel z łatwością uniknęła kamyka. Przeładowałem i wypuściłem następny pocisk, ale znów spudłowałem.

– Ożeż w trąbkę komara…

Nakamura zaklekotał żuwaczkami w złowieszczym chichocie.

– Wasza broń to wasza słabość. Prawdziwa siła kryje się wewnątrz!

– Bierzesz te frazesy z kalendarza z przepisami?!

Penny strzeliła ze swojej procy z podobnym rezultatem.

– Mówiłeś, że insekty ruszają się tu niemrawo – burknęła.

– To dżdżownica, Penny. Czego się spodziewałaś? Że bez słoneczka zapadnie w letarg? Załatwimy ją tradycyjnie. – Zdjąłem prochowiec, podwinąłem rękawy i zwróciłem się do Ariel. – Przykro mi, panienko…

– Kto powiedział, że jestem panienką?

– W porządku, koleś!

– Kto powiedział, że jestem facetem?

Zabrakło mi pomysłu na błyskotliwą odpowiedź.

– Dobra, Ariel. Ostrzegam, że jestem brązowym medalistą uniwersyteckiej olimpiady bokserskiej, a panna Penny jest prawie tak samo utalentowana.

Przynajmniej taką miałem nadzieję.

– Dżast, skarbie – powiedziała Penny. – Idę się przebrać. Ten strój nie nadaje się do walki. Dasz sobie radę.

– To cholernie wielki robal, Penny – szepnąłem. – Zrzuć buty i rozerwij trochę suknię.

– Chyba żartujesz! Tutaj? Przy nich? Zresztą kosztowała fortunę. Nie będzie mnie tylko przez chwilę. Poradzisz sobie.

I wybiegła.

W porządku. Bijatyka to dla mnie nie pierwszyzna i żaden przerośnięty sznurek glebogryzowy mnie nie przestraszy. Przecież nawet nie ma odnóży. Zacisnąłem pięści i uniosłem gardę.

– Pokaż mu wszystkie style, Ariel! – zawołał Nakamura.

Dżdżownica pochyliła się i krzyknęła:

– Dżdżu-dżitsu!

Sraty-taty! Wyprowadziłem lewy prosty, trafiłem pustkę, za to ogon Ariel owinął się wokół mojej łapy, pociągnął i nagle poleciałem z wrzaskiem na matę. Fizycznie za bardzo nie bolało, ale duma wyła z rozpaczy…

Podniosłem się, gotów do drugiej rundy.

– Już ja ci pokażę!

– Kret Maga! – odparł robak.

Że co? To tytuł jakieś książki dla młodzieży?

Ogon grzmotnął prosto w moje klejnoty rodowe. Na policzki chomiczki! Co za ból! Wywaliłem gały, podgardle urosło jak balon, kolana zgięły się i upadłem. Dosłyszałem rozbawiony głos Nakamury:

– Kret zawsze atakuje od dołu, panie Lowin!

Zassałem powietrze. Dżast Lowin nie przegra z powodu tak haniebnego ciosu! Ciężko dysząc, wstałem i zakręciłem pięściami.

– Koniec żartów – zapiszczałem. – Nie okażę litości.

– Karpłoeira! – odparła dżdżownica.

Nakamura zaczął wybijać rytmicznie takt odnóżami, a Ariel wywijała cielskiem raz w jedną, raz w drugą stronę, jednocześnie wybałuszając oczy i otwierając szeroko pysk, jak… ryba?

– Co to? – warknąłem. – Pantomima?

Jednak nie. Ogon nadleciał znienacka i zmiótł mnie jak tornado. Plasnąłem w ścianę. Niestety, nikt jej nie wyłożył materacami.

– Penny… – wychrypiałem, zsuwając się powoli. – Penny! Robal mnie bije!

– Już jestem!

Obejrzałem się. Uśmiechnięta Penny w czarnym body z falbanką dumnie prezentowała swoje wdzięki, podpierając łapami biodra. Igły rozpuściła swobodnie, opadały przez kark aż po pięty. Szpilek nie zdjęła.

– I co? Klasa, prawda? – spytała.

– Po co ci te buty? – odparłem, może trochę za ostro. Ja tu zbieram nowe blizny, a ta się wystroiła jak na pokaz mody.

– To wszystko, co masz mi do powiedzenia, Lowin? – warknęła.

Dżdżownica zamachnęła się do ciosu.

– Penny, uważaj!

Robal wyskoczył w powietrze. Ogon leciał jak jastrząb po przyłapaniu żony na ogrzewaniu cudzych jajek, uderzenie zwiastowało złamanie jeżycy wpół.

W mgnieniu ślepia, Penny skuliła się i odwróciła. Z ohydnym plaśnięciem ogon Ariel nabił się na jej igły. Penny wykorzystała impet uderzenia i zakręciła się na szpileczkach niczym lisia baletnica, z gracją i wprawą. Miotana w kółko przygwożdżona dżdżownica krzyczała, ja rechotałem, Nakamura chwycił się za łeb i wstał z krzesła. Penny zrobiła parę tanecznych kroków i nagle, po kolejnym okrążeniu, łeb Ariel wkomponował się w ścianę z trzaskiem łamanego drewna. Panna Sharp łapkami zepchnęła ogon robaka z igieł, po czym skinęła głową na szerszenia.

– Nieźle jak na maskotkę, prawda?

Zaczęliśmy iść razem w kierunku Nakamury.

– Byłaś niesamowita – przyznałem.

– Wiem – odparła i szła dalej w milczeniu.

A gdzie „ty również”? Życie dwa. Lowin zero.

– Wypuść poczwarka, draniu! – warknąłem. – Albo skończysz jak Ariel!

Nakamura pochylił głowę i zamknął oko.

– Pan nie rozumie, panie Lowin. Pokonaliście dżdżownicę. Ale ja jestem mistrzem Dzik Kuna-do!

Znokautował Penny dwoma – a przynajmniej tyle zdołałem dostrzec – ciosami, śmignął w moją stronę odwłokiem z bardzo nieprzyjemnie wyglądającym żądłem, jednocześnie kopiąc wysoko i składając odnóża do kolejnego ataku. Uniknąłem użądlenia, dostałem w szczękę, wywinąłem koziołka i wylądowałem obok nieprzytomnej Penny. To nie był mój najlepszy dzień.

Nakamura złapał moje kończyny odnóżami i pochylił nade mną swoją wredną jednooką mordę.

– Wypruję panu flaki – powiedział z takim spokojem, jakby zamawiał drinka w barze.

Przyznaję, chyba przeceniłem swoje umiejętności, ale pozostał mi ostatni as w rękawie. Wyglądało na to, że koleś nie walczył jeszcze z ropuchem.

– Obejrzyj je sobie z bliska – burknąłem.

A potem wystrzeliłem językiem w jego oko, wyrwałem je i połknąłem. Co za krzyk! Co za pisk! Puścił mnie, zatoczył się i zaczął na oślep bić powietrze. Podniosłem tyłek z maty.

Notka do siebie. Nie stawać do walki z szerszeniami, nawet ślepymi. Nie moja liga. Dlatego po prostu wziąłem krzesło i rąbnąłem go w łeb. Poprawiłem tak jeszcze ze trzydzieści razy.

Sami rozumiecie. Dla pewności.

***

Wystraszonego poczwarka odnalazłem na zapleczu.

Zabrałem go do domu Prei, później to samo zrobiłem z Grażyną i Penny. Na szczęście ulica świeciła pustkami. Ropuch niosący śpiącą jeżycę w bieliźnie mógłby wzbudzać podejrzenia.

Dzięki zabiegom Prei (kadzidełka, dużo lodu i sporo modlitw) obie poszkodowane odzyskały przytomność. Wezwałem policję dopiero, gdy Grażyna oddała wizę. Okazało się, że schowała ją w doniczce w pokoju dzieci.

Ach, te kobiety! Czułościom i łzom nie było końca. Grażyna na przemian dziękowała, przepraszała i całowała poczwarka, Preja jej wspaniałomyślnie wybaczyła i nie mogła nachwalić się Penelopy, która z kolei promieniała radością z rozwiązanej sprawy. Ja tymczasem stałem z sierżantem ważką i opowiadałem krótko i zwięźle (uczcie się, panie) o całej sytuacji. Większość splendoru spadła na Penny – w końcu byłem tylko konsultantem. Nie narzekałem. Po zainkasowaniu kostek miodu pożegnałem się i wyszedłem.

***

Dogoniła mnie, zaledwie zdążyłem skręcić za róg.

– Dżast!

Stała w blasku latarni ulicznej. Para ze studzienek kanalizacyjnych płynęła wokół niej białą chmurą.

– Penny.

Stukot szpilek przetoczył się ulicą. Podeszła powoli, z łapami w kieszeniach płaszcza i tym nieodgadnionym wyrazem na pyszczku, który widywałem tylko u kobiet.

– Odchodzisz – szepnęła. Staliśmy blisko siebie, aż czułem subtelny zapach jej perfum.

– Sprawa rozwiązana, Penny. Dobrzy bohaterowie przeżyli, choć niektórzy są trochę poobijani, źli mieli nieco mniej szczęścia. W kieszeni mam miód. Ta historia się kończy.

– Nie podziękowałam ci za uratowanie życia.

– Drobiazg.

– Szybko się ruszasz jak na ropucha.

– Miałem żabiego ojca.

– Nie mówiłeś mi o tym.

– Może ci opowiem… kiedyś.

– Kiedyś… – Westchnęła. – Brzmi tak bardzo odlegle.

Zapadła cisza.

– Moglibyśmy… – zaczęła Penny.

– Sza, ślicznotko. Nasze złamane serca są jak puzzle z różnych układanek. Nie łącz ich na siłę. – Dotknąłem ronda kapelusza. – Bywaj, Penny.

Dostałem z liścia. Echo z chichotem uciekło ulicą. Mój biedny pysk zaprotestował przeciw takiemu traktowaniu. Penny syknęła i przez chwilę bałem się, że skończę z paroma igłami w zadku. A potem chwyciła mnie za kark i pocałowała. Długo, mokro, namiętnie.

– Widzisz, co tracisz? – spytała z półprzymkniętymi ślepiami.

Niech to szlag! Kusiło mnie. Odjechać z nią jaguarem w kierunku zachodzącego słońca i spędzić najbliższe dni na… pocieszaniu.

– Wiesz, że nic by z tego nie wyszło, Penny. Spójrz na mnie, spójrz na siebie. Należymy do różnych światów. Ja nawet nie lubię jabłek. Oszczędź swojemu sercu ponownego rozczarowania, daj mu się zaleczyć.

To była dobra przemowa. Rozsądna, rzeczowa, logiczna.

W nagrodę znów zarobiłem z liścia, aż pysk mi zafalował. Czy wszyscy mogliby przestać mnie bić? Poprawiłem fedorę. Na chwiejnych nogach, z palącym policzkiem ruszyłem w stronę roweru. Tak powinno być. Odejść, nie poddać się pustej potrzebie bliskości, zacisnąć pysk, zgarbić się i zniknąć w szeleszczącej porzuconymi gazetami ciemnej nocy…

Niech to szlag!

Zatrzymałem się.

– Dżast? – W głosie Penny wyczułem nadzieję.

– Nic, nic – odpowiedziałem, patrząc na resztki łańcucha. – Buchnęli mi rower.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • marok 03.03.2022
    "Ekipa mrówek w roboczych strojach przybiegła nie wiadomo skąd. Wszystkie bez wyjątku kopciły igły. Ani grama makijażu, spod czapek z daszkami wystawały czułki." - trochę w klimacie bizarro, czyli bardzo dobrze :)
    Myślałem, że wcześniej czytałem długie teksty, ale tutaj to już można nie wytrwać na jednym posiedzeniu bez kropli do oczu. Jestem przyzwyczajony jednak do odcinków.
    Podobało mi się. Kategoria: Śmieszne. Nie będę tu brał tego pod uwagę, bo humor to wiadomo, jedni mają taki inni siaki. Poza tym nie było dłużyzn, dialogi naturalne bez sztuczności, a i kilka razy się uśmiechnąłem. Tak mimowolnie, czyli udała się sztuka. Piątka się należy.
  • Rafał Łoboda 04.03.2022
    Hej
    Rzeczywiście, wyszło nieco przydługie, ale jeszcze się nie przyzwyczaiłem tu dawać na odcinki. Zgadzam się, że humor to indywidualna sprawa, w każdym razie próbować trzeba :) Dzięki za odwiedziny i komentarz.
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania