Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Dharma-Astra - Zbiór Opowiadań

Wszechobecny gniew

 

Wolny od zazdrości. Wolny od pożądania. Wolny od pragnień.

Tylko nie od gniewu.

Dlaczego nie mogę się w pełni uwolnić od gniewu, Ojcze?

Wsłuchaj się w niego, synu. Poznaj go, zrozum swojego wroga. Jeśli zrozumiesz tę emocję, nie będzie on więcej twoim wrogiem. Nie jestem tobą, Synu. Nie przeżyję twojego życia za ciebie. Pokazałem ci drogę. Ty musisz umieć ją przejść.

Co mam robić?

Irawan nie otrzymał odpowiedzi.

-Dobrze, kiedy Irawan wróci, powiedzcie mu, że…

-Już wróciłem. – Półbóg otworzył oczy i spojrzał na Izoldę. W oczach krasnoludki palił się typowy dla niej ogień determinacji. Półbóg wiedział, co chciała zrobić jeszcze zanim mu wyjaśniła.

-Jeżeli uciekniesz, szybko się o tym dowiedzą. Pewnie cię nie złapią, ale będę miał przez to więcej problemów. Uczyłem, by przeczekiwać bezradność. Zalecam ci czekać razem z nami do jutra, aż nas wypuszczą.

-Nie opowiadaj bzdur, mistrzu. Pewnie nie wypuszczą was, dopóki nie zgodzicie się wypełnić woli Norberta.

-Rano nas nie zatrzymają. Zostań w celi tę jedną noc, a o świcie, jeśli faktycznie będą próbowali nas uwięzić tu na dłużej, uciekniemy wszyscy.

Izolda zmarszczyła brwi, fuknęła i usiadła na drewnianej pryczy obok półboga. Była zezłoszczona, ale bardziej na siebie, niż na swojego mistrza. Jak mogła się odezwać do niego w ten sposób?

Cela była chłodna, Irawan dopiero teraz to zauważył.

 

Rano jednak nie było problemów z wyjściem z aresztu. Strażnicy bez słowa otworzyli celę, a drużyna również nic nie mówiąc wyszła.

-Wybacz mistrzu, ale… Czasem jesteś nieprzewidywalny. – powiedział Hiawan, gdy znaleźli się już dość daleko od grodu.

-Masz rację Hiawanie. Sam się sobie czasem dziwię. Przepraszam was wszystkich za mój wybuch. Będę pracować nad sobą.

Dalej szli w milczeniu.

*

-Wybaczcie mieszkańcom niezbyt entuzjastyczne powitanie. Przybysze w tym mieście rzadko zwiastowali coś dobrego. Na szczęście wy przynieśliście pomoc.

-Zawsze niesiemy pomoc tym, którzy jej potrzebują – Irawan słyszał w głosie króla Norberta trudną do wychwycenia fałszywość, którą królowie się charakteryzowali. Jednak postanowił jeszcze nie reagować.

Lokalny władca wstał i odwrócił się do okna.

-Wiem, słyszałem o was na długo przed tą sprawą z watahą wilków. Tak na marginesie, można spytać, jak sobie z nimi poradziliście?

-Oczywiście, że można, ale wasza wysokość nie zrozumie.

-Dobra, nieistotne. Pomogliście mieszkańcom mojego miasta i jestem wam za to wdzięczny. Ale ja też potrzebuję waszej pomocy.

-Słucham.

-Mam siostrzeńca, który jest następcą tronu w Larranie. Lecz podejrzewa swojego ojca, że może go wydziedziczyć, a ten jest bardzo nieudolnym królem…

Irawan nie miał wcale ochoty słuchać tej historii do końca. Patrząc Norbertowi w oczy uciął bezczelnie:

-Nie bierzemy się za sprawy polityczne. Ja i moi towarzysze jeszcze dziś opuszczamy miasto.

Król Norbert obruszył się.

-Pominę fakt, że właśnie przerwałeś królowi, ty wybryku natury. I że odmawiasz mi w tak niegrzeczny sposób. Ale nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo byś pomógł mieszkańcom Larranu, gdybyś pozbył się króla nie potrafiącego wywiązać się ze swoich obowiązków.

-Posłuchaj mnie, arogancki kmiotku! – Irawan zerwał się z krzesła i spojrzał na króla z góry – Twoje cyniczne dążenie do zysku jest dla mnie niczym! Tak samo twój siostrzeniec i inni wam podobni! Pomagamy bezradnym, a nie chciwym!

Irawan widział wyraźnie, że król się go przestraszył, mimo, że nawet nie drgnął. Do sali wtargnęła straż przyboczna władcy i wycelowała w półboga kuszami.

-Kto inny za to, co właśnie zrobiłeś kazał by cię rozstrzelać na miejscu. – Głos króla był bardzo zdenerwowany. – Ja jednak, ponieważ dbam o swój lud i jestem wciąż wdzięczny za to, co zrobiłeś, wtrącę was tylko do lochu, rano wypuszczę, a wy odejdziecie i cała sprawa zostanie zapomniana. Jakbyś zmienił zdanie, wróć, przyjmę cię z otwartymi ramionami.

Irawan zamyślił się.

-Tak. Muszę nad sobą więcej pracować.

 

Rola męża

 

Nie było mnie w domu już jakiś czas.

Co, jeśli nie chce mnie więcej widzieć?

Mam nadzieję, że nie ma mi za złe, że tak długo mnie nie było.

Te i inne myśli nachodziły Irawana, gdy zmierzał gościńcem w kierunku domu. Miał za sobą długą drogę od czasu ostatniej medytacji z uczniami na górze Kialas, a w podróży cały czas myślał o swojej ukochanej, która na niego czekała. O tej cudownej niziołce o kasztanowych włosach, ciemnoniebieskich oczach i łagodnych rysach twarzy. O jej uśmiechu i urzekającym spojrzeniu. O tym, że ją kocha.

Im bardziej zbliżał się do utęsknionego domu, tym ciężej mu było pogodzić się z losem podróżnego wojownika.

Był już prawie na miejscu. Mijał właśnie staw, nad którym, jak pamiętał, po raz pierwszy ją zobaczył. Nigdy nie umiałby zapomnieć tego słonecznego letniego dnia, zwiewnych szat, które miała na sobie, jak się uśmiechała, z zamkniętymi oczami wystawiając twarz do słońca.

To tutaj.

Przeszedł przez furtkę i stanął przed drzwiami swojego domu. Serce zabiło mu mocniej. Rozejrzał się jeszcze, przypominając sobie to piękne miejsce, które Dwapari wybrała do zamieszkania. Była to polana, na której pobudowały się niziołki i leprechauny, w sumie jeszcze nie tak dawno. Na mapie to miejsce nosiło romantyczną nazwę „Rozstaje Złotej Pani”, lecz miejscowi woleli mówić o nim „Pagórek Leśnych Elfów”. Irawanowi bardziej odpowiadała ta druga nazwa.

Półbóg kątem oka zauważył, że ktoś mu macha. Odwrócił się w tamtą stronę. Wesoło kiwał mu Ernest, leprechaun mieszkający w sąsiedztwie. Na głowie miał swój wyjściowy zielony kapelusz (taki sam, jak wszystkie inne jego kapelusze), szczerzył się szeroko odsłaniając żółtawe grube zęby, w których trzymał swoją ulubioną czarną fajkę.

-Iwan, chłopcze, kopę lat! – krzyknął wesoło Ernest, jedną ręską ściskając dłoń Irawana, a drugą wyjmując fajkę z ust. Ten zauważył, że leprechaun za każdym razem wymawiał jego imię inaczej.

-Nie było cię już w cholerę czasu! Kiedyś wrócił?

-Dopiero co. Cieszę się, że cię widzę, Erneście.

-Ho, ho! – zaśmiał się Ernest, wkładając fajkę z powrotem do ust, po czym musiał ją zaraz wyjąć, bo się rozkaszlał.

-Musisz częściej wpadać do swojego domu! Nasza biedna mała Pari ostatnio jeszcze bardziej zmarkotniała. Nieraz jakem pod wieczór przechodził tą uliczką tom słyszał łkania twojej dziewczynki. Zupełnie nie ma się bidulką kto zaopiekować!

Ernest przeszył Irawana swoim charakterystycznym pouczającym spojrzeniem. Wtem półbóg poczuł cały smutek i żal, jaki Dwapari nosiła w sercu ostatnimi czasy. Nie był to bynajmniej żaden czar rzucony przez leprechauna – było to dziedzictwo Irawana, syna Boga Płaczu.

No dobrze. Czas spojrzeć mojej ukochanej w oczy.

Irawan uniósł drżącą rękę. Przez moment wisiała w powietrzu, lecz półbóg przemógł stres i zdobył się na zapukanie.

Przez najdłuższe dziesięć sekund życia Irawan nic nie słyszał. Żołądek podnosił mu się do gardła, gdy zaczął sobie wyobrażać wypadki, które mogły się przydarzyć Dwapari.

Nagle serce Irawana zatłukło w jego piersi, gdy słyszał coraz głośniejsze lekkie kroki.

Drzwi chatki otworzyły się.

Dla Irawana ten widok był jak oślepiający błysk.

W drzwiach stała drobna kobieta. Jej długie kasztanowe włosy, czyste i starannie uczesane, były splecione w warkocz, sięgający niziołce do kolan. Podniosła wzrok na twarz Irawana.

-Jesteś – powiedziała prawie szeptem, drżącymi ze wzruszenia ustami.

 

Wojownik

 

Irawan i jego uczniowie już z daleka słyszeli muzykę i wesołe krzyki, które dobiegały z tego miejsca. Kierowali się nimi i doszli do miasteczka o nazwie Kozia Góra. Przeczucie mówiło półbogowi, że nie jest to nieprzyjazne miejsce.

Zarówno on, jak i jego spostrzegawczy uczniowie szybko zorientowali się, że trwająca tu uczta to nie zwykła popijawa. Ludzie, bawiący się i tańczący na przygotowanej scenie, pod nią, na stołach, nawet na ulicach – a byli to najpewniej wszyscy mieszkańcy Koziej Góry – wyglądali na najszczęśliwszych na świecie.

Nie czekali długo, nim podbiegł do nich któryś z mieszczan.

-Piękni panowie, zatańczcie z nami, upijcie się z nami, świętujcie z nami! Zwyciężyliśmy! Już nic nam nie zagraża!

Irawan spodziewał się, że sympatyczny mieszkaniec Koziej Góry za chwilę padnie nieprzytomny. Mężczyzna jednak nie dość, że utrzymał się na nogach, to jeszcze wszedł na stół i zatańczył. Gdy spadł, półbóg rozejrzał się za kimś, kto by konkretniej wyjaśnił, co takiego się wydarzyło.

-Witajcie, podróżnicy. Jeśli szukacie miejsca, gdzie moglibyście najeść się i przenocować, trafiliście idealnie.

Irawan zobaczył kroczącego ku nim burmistrza i jego świtę. Krótko ostrzyżony, elegancki mężczyzna wyglądał na zdolnego do rozmów.

-Powiedzcie tylko, czego potrzebujecie, a my postaramy się wam tego dostarczyć.

Irawan i jego uczniowie, składając dłonie, skłonili się przed gospodarzami, okazując podziękę za miłe przyjęcie.

-Chciałbym się dowiedzieć, z jakiej okazji ten bankiet – powiedział Irawan.

-Skoro tak, lepiej usiądźmy. To dość długa historia.

Irawan oraz sołtys usiedli przy długim stole, to samo zrobili towarzysze półboga, gdy pozwolił im na to gestem.

-Ta sprawa zaczęła się pięć lat temu…

 

Armia bestii postępowała naprzód. Potwory poruszały się na wszystkich czterech kończynach. Na całym ciele każdego z nich widoczne były sine żyły, z ich dużych głów sterczały w nieładzie kępy rudych włosów. Oczy miały całe zaczerwienione, a wygłodniałe grymasy twarzy zwiastowały śmierć istotom, na które się kierowały.

Balarama i Karna stali gotowi do walki.

Potwory rozpędziły się i skoczyły na wojowników, chcąc wbić w ich ciała swoje pazury i ich rozszarpać.

Umięśniony Balarama machnął maczugą najeżoną kolcami zabijając pięć bestii, które na niego skoczyły, następną z nich powalił na ziemię kopem w brzuch. Nim kolejna zdążyła na niego spaść, roztrzaskał jej czaszkę potężnym uderzeniem wolnej ręki. Cztery kolejne odbił maczugą, jakby odgarniał ziarenka piasku. Następnego potwora, który na niego skoczył, chwycił w dłoń i uderzył jego głową w ziemię, wyduszając z niego życie.

Karna wypuścił równocześnie cztery strzały, każda kolejna trafiła jedną z bestii między oczy. Ręką wbił kolejną strzałę w głowę potwora, który go prawie dosięgnął, by zaraz tą samą strzałą strzelić w następnego. Zamknął na chwilę oczy, recytując mantrę. Kolejna strzała, którą nałożył na łuk zapłonęła czarnym płomieniem. Karna wystrzelił ją przed siebie. Gdy ta dosięgnęła następnej bestii, wybuchnęła, zabijając trzydzieści kolejnych.

Ci dwaj mężowie, gdy walczyli ramię w ramię byli nie do pokonania. Gdy potwory patrzyły na Balaramę, miały wrażenie, że maczuga, którą siłacz władał z lekkością, jakby ta była nie cięższa od gałązki, sama prowadzi jego rękę i powala następne stwory. Bestie nie potrafiły wyróżnić momentów wyjęcia przez Karnę strzały z kołczanu, założenia jej na łuk, a kiedy puszcza cięciwę, miały wrażenie, jakby ta broń była cały czas wygięta w półokrąg. Potwory zaczęły uciekać, lecz bohaterowie rzucili się za nimi w pogoń. Dopadli i zabili każdą z nich.

 

Irawan klęknął na podłodze pokoju, składając pokłon przed starszymi braćmi i dotknął ich stóp na znak szacunku. Gdy wstał obaj bracia go objęli.

-Ile to czasu minęło? - zapytał Balarama.

-Nie liczę już mijających dni, ale czuję, jakbym nie widział was już stulecia! - odrzekł uradowany, wciąż zaskoczony spotkaniem z rodziną Irawan.

-To niesamowite – uśmiechnął się Karna – Tak przypadkowe spotkanie... Witajcie i wy, uczniowie.

Łucznik skłonił głowę przed pięciorgiem uczniów jego młodszego brata. Adepci Dharma-Astry uklęknęli przed nim i przed Balaramą, składając pokłon.

-Patrzę na twoich uczniów i widzę, że są dla ciebie jak rodzone dzieci – rzekł Balarama – Wierzę, Irawanie, że jesteś im przewodnikiem. Wiem, że uczysz ich nie tylko walki, ale także prawidłowego postępowania i prawdziwej natury rzeczy. Wszyscy oni, jak ich tu widzę, przyczynią się do wielkiej zmiany świata.

Zwrócił twarz w stronę klęczących.

-Niech najlepszy z was wstanie.

Powstał asura o twarzy przypominającej suchą, pomarańczową popękaną ziemię, jakby była złożona z nieregularnych pomarańczowych puzzli.

-Jak masz na imię? - zapytał siłacz.

-Jestem Ghatokacza – asura skłonił głowę przed wojownikiem w złotej zbroi.

-To wschodnie imię. Widzę, że należysz do rasy asurów. Zatem tak jak my przybyłeś ze Wschodu.

-Byłem pierwszym uczniem Irawana.

Karna spojrzał na młodszego brata.

-Czy to dobry uczeń?

-Ghatokacza jest wspaniałym uczniem i przyjacielem. Zawsze staje w obronie słabych, sprawiedliwie sądzi spory i jest niezłomnie lojalny.

Wysoki uczeń wciąż stał nieruchomo z kamienną twarzą. Łucznik i siłacz kontynuowali przesłuchanie.

-Jakie masz wady? - zapytał Karna.

Asura westchnął, spuścił wzrok, mimo to twarz wciąż miał nieruchomą.

-Łatwo daję się ponieść nienawiści. Trudno mi przebaczyć winowajcy, jeśli jego wina w moim odczuciu jest zbyt wielka. Za wcześnie pozwalam sobie na odpoczynek. Nieraz zbyt szybko stwierdzam, że praca której się podjąłem jest skończona, nie dokańczam jej precyzyjnie. I... - Ghatokacza na chwilę zawiesił głos. Wlepił wzrok w swoje stopy. Niejednego rozbawiłby widok takiego skruszonego mocarza. - … trudno mi się przyznać do błędu. Nie pracuję nad swoimi wadami.

-Czy to co mówi Ghatokacza, jest prawdą? - zapytał Irawana Balarama.

-W zupełności. - potwierdził mistrz Dharma-Astry.

-Gniew to naturalna emocja, każdy go odczuwa w pewnych okolicznościach.- zaczął naukę Balarama. - Zauważaj, gdy przychodzi, ale nie skupiaj się na nim, gdy się pojawia w twoim umyśle, nie bój się go, pozwól mu istnieć, aż sam stopnieje. Jeśli podejmiesz z nim walkę, będziesz koncentrował się na tym, by go przestać odczuwać, wtedy paradoksalnie w niego wejdziesz, a potem będzie tobą rządził. Tak rodzi się niepohamowana nienawiść.

-Wszystkie istoty są winowajcami. - dodał Karna – Każdy z nas, jak tu jesteśmy, w poprzednich życiach dokonywał najgorszych czynów. Byliśmy mordercami i gwałcicielami, złodziejami, rzezimieszkami, rozpustnikami i bezcześcicielami. Dlatego liczy się tylko chwila obecna. Jeśli morderca żałuje swego czynu, jest świadom konsekwencji, chce szczerze odkupić winę i ma zamiar się poprawić, zasługuje na przebaczenie. Myśl o miłości do wszystkich istot i ją rozwijaj, a nie będziesz miał tego problemu.

-Co do przedwczesnego poczucia zakończenia pracy – kontynuował Balarama – Podczas swojej pracy nie rozmyślaj o rezultacie, tylko o tym, co robisz w danej chwili. Nie zastanawiaj się, czy to co robisz ci wyjdzie, czy nie. Żyjesz tylko w teraźniejszości, na pewno istnieje tylko to co widzisz przed sobą . Zawsze podczas pracy pamiętaj, że jej celem jest doskonalenie samego siebie, staraj się równocześnie, by jej wynik był jak najlepszy, nauczysz się wtedy cieszyć pracą i przestaniesz się zamartwiać, gdy zakończy się niepowodzeniem. Będzie to dla ciebie pomoc w przezwyciężeniu przywiązania.

-Na twoim etapie zaawansowania nie powinieneś się wstydzić swoich wad i ich ukrywać. Każdy je ma, ale próbując je zataić i o nich nie myśleć, nie jesteś w stanie ich zwalczyć. Prędzej czy później wyjdą one na wierzch, a wtedy spowodują one u ciebie rozpacz i cierpienie.

-To nie znaczy, że musisz o nich mówić głośno. - dodał Karna – Przyznawaj przed samym sobą, co jest dla ciebie i twojego otoczenia niewłaściwe. Przeczyści cię to z tych wad.

Ghatokacza wlepił wzrok w horyzont, jakby nad czymś się zastanawiał. Po dłuższej chwili zwrócił wzrok na Karnę i Balaramę. Skłonił się przed nimi raz jeszcze i usiadł.

Karna i Balarama udzielali podobnych rad reszcie uczniów. Każdy z nich po słowach wojowników pozostawał w zamyśleniu.

-Twoi uczniowie są na drodze do osiągnięcia doskonałości. - powiedział zadowolony Balarama. - Ich przyszłość jest dla mnie jasna. Tak jak ty teraz, będą mistrzami swoich ścieżek i wielkimi nauczycielami. Dla dobrych i bezradnych będą zbawcami, ale dla nieprawych i grzeszników – zgubą. Przekażą Dharma-Astrę dalej i zakończą życie wielu złych istot, by te mogły przerodzić się w kogoś lepszego.

Uniósł rękę w geście błogosławieństwa w kierunku sześciorga uczniów. Ci pokłonili się braciom Irawana do stóp.

-A ty, bracie – rzekł Karna do Irawana – Choć podążasz inną ścieżką niż my, jako wojownicy możemy ci tylko przekazać doświadczenie wojowników, które zdobyliśmy. Każdy wojownik wie, że nieważne czy wygrywa, celem jest rozwój i sama walka bez przywiązania do jej wyniku. Uważaj na gniew, lenistwo, zazdrość i pychę. Miej dobre intencje, wówczas niestraszne ci będzie splamienie się grzechem. Walcz w dobrej sprawie. Okaż litość tym, którzy mają w sobie choć trochę skruchy i mogą jeszcze wstąpić na prawą ścieżkę, lecz nie dawaj żyć mordercom i złoczyńcom, których cieszy sprawianie bólu i zabijanie.

-Nie oczekuj nagrody od nikogo za to, co robisz. - dodał Balarama. - Twoje decyzje będą niejednokrotnie kwestionowane. Nieraz ludzie będą się sprzeciwiać twoim działaniom, lecz pamiętaj, że przekonania innych, również tych, których uważa się za mędrców, często są fałszywe. Podążaj drogą honoru, a będziesz wiedział, co robić.

 

Dwie drogi

 

-Mistrzu, dalej nic nie rozumiem. - powiedział zamyślony Hiawan.

-Mądre przysłowie brzmi: „Kto pyta, nie błądzi”.- odrzekł Irawan.

-Zatem... ty ich nie lubisz, prawda? - kontynuował Hiawan.

-To prawda.

-To dlaczego nas do nich prowadzisz? Mamy z nimi walczyć?

-Są bardzo mądrzy, wiele mogą was nauczyć. Są to bardzo zdolni wojownicy.

-Ale...

-Musisz pamiętać, Hiawanie, że często istnieje bardzo duża przepaść między tym, co lubisz, a tym, co właściwe. Uznałem, że dobra dla was będzie wizyta u Yamabushi, i postawiłem wasz rozwój nad prywatne niechęci.

-Hmm... - Człowiek cofnął się na tyły maszerującej grupy, by zastanowić się nad słowami mistrza. Wrócił po dłuższej chwili do przodu, by zadać mu jeszcze kilka pytań.

-A czemu ich nie lubisz?

-Między innymi za podejście mistrza klanu do innych istot. Słabszy to dla niego gorszy.

-A nie boisz się, że nauczy nas tego myślenia?

-Od dawna was uczę, że jedna z podstawowych prawd brzmi: „Wszyscy są naturalnie równi”. Jeśli to zrozumieliście, nie ma mowy, by ktokolwiek mógł was przekonać, że jest inaczej. A jeśli zmienicie zdanie... Nigdy was przy sobie nie zatrzymywałem.

Tu, gdzie wszyscy szli, były wysokie góry – teren naturalny Hiawana. Tylko jego Irawan nie musiał uczyć techniki przetrzymywania mrozu, którą, jako syn króla Himów zamieszkujących góry, znał i opanował do perfekcji na długo przed wstąpieniem w szeregi uczniów Irawana.

-Przepraszam, czy ktoś mógłby... - Settanta nie dokończył, gdyż przewrócił się na śniegu. Jego brat bliźniak, Kuhulin, pomógł mu wstać. Ta dwójka w przeciwieństwie do reszty uczniów nigdy nie nauczyła się dobrze korzystać z umiejętności podgrzewania swojego ciała.

Hiawan zdjął górną część swojej odzieży i oddał Kuhulinowi i Settancie. Dwójka starców uśmiechnęła się do młodzieńca w podzięce, po czym każdy z nich nałożył po jednym płaszczu. Hiawan z przyzwyczajenia zawsze miał dwa przy sobie.

-Wegetarianizm nie służy w tych terenach. Chyba się już o tym przekonaliście.

-Dopóki nie będziemy do tego zmuszeni, nie zasmakujemy mięsa. - odparł hardo Kuhulin.

-A dopóki ja jestem obok, nie będziecie zmuszeni. - odpowiedział braciom Hiawan, uśmiechając się do nich z dumą.

Nagi od pasa w górę człowiek wrócił na miejsce obok Irawana.

„Lubię, nie lubię, lubię, nie lubię” Irawan wrócił myślami do swojej wypowiedzi na temat Yamabushich. „I w ten sposób dalej brnę w tę zależność emocjonalną. Nadano mi miano mistrza, a dalej mam tyle pytań.”.

Hiawan widząc skupionego na czymś mistrza nie przerywał mu w rozmyślaniu. Nie widział szczególnej potrzeby odzywania się, więc postanowił milczeć resztę podróży.

A podróż trwała do momentu, w którym biały człowiek wyskoczył spod grubej warstwy śniegu tuż przed prowadzącym drużynę na szczyt Irawanem. Wszyscy oprócz półboga przybrali postawę obronną.

-Jesteśmy Yamabushi, wojownicy z tych gór. - Istota okazała się być człowiekiem o tak bladej, że niemal białej skórze w jeszcze bielszych szatach. - Nie pozwalamy na przebywanie w tych terenach zwykłym osobom. Ale znam was, jesteście mnichami Dharma-Astry. Zaraz was zaprowadzę do mistrza.

Większa część drużyny była dość skonfundowana. Biały wojownik stał na baczność przez moment, a po krótkiej chwili otoczenie całkowicie się zmieniło – zamiast wśród śniegu i lodów na wysokiej górze, drużyna stała teraz w grocie wystrojonej jak sala pałacowa. Na oszlifowanej podłodze groty leżał kolorowy dywan, który jednak stóp nie chronił, leżał tu w celach estetycznych. W najwyższym punkcie sali stał złoty tron otoczony wojownikami ubranymi w szaty koloru ścian groty, szaty te nie zasłaniały tylko oczu, a na tronie zasiadał osobnik z czarnymi jak cień włosami, krzaczastą monobrwią, skośnymi oczami i białą skórą, którego oczy zdradzały, że poddaje sytuację ocenie. Był to mistrz i król Yamabushi.

Uczeń Yamabushi w białych szatach złożył swojemu mistrzowi pokłon, po czym stanął obok pozostałych Yamabushi, którzy stali w rzędzie pod ścianą.

Białoskóry mistrz wstał z tronu. Otaczający go strażnicy równocześnie wyprężyli się na baczność. Irawan nieprzerwanie patrzył czarnowłosemu człowiekowi w oczy nie zmieniając wyrazu twarzy, nawet gdy ten się odezwał.

-Obyś żył jeszcze długo, Wojowniku Prawdy. - zwrócił się do Irawana schodząc z podwyższenia, na którym stał jego tron, stając naprzeciwko półboga. Patrząc na niego z dołu uśmiechał się do niego, jak sklepikarz uśmiecha się do klientów.

-Niepotrzebnie nadajesz mi te tytuły, mistrzu. - odrzekł Irawan, nie odwzajemniając uśmiechu. Nie lubił się nieszczerze uśmiechać.

-Jako niżej urodzony jestem ci winien szacunek. Nie rozumiem już, jak mógłbym okazywać go w inny sposób.

-Skoro nie rozumiesz, nie będę cię pouczał, Daisuke. - odpuścił Irawan. - Chciałem pokazać waszą ścieżkę moim nowym uczniom. Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziliśmy.

-Absolutnie, mistrzu Irawanie. - Daisuke odwrócił się do ubranego na biało ucznia. - Suzei, zostań z nami, chyba będziesz potrzebny. - Znów spojrzał na Irawana. - W naszym pałacu zawsze znajdziesz gościnę. Czy masz ochotę na jakąś strawę?

-Ja nie, - odparł półbóg. - ale moi dwaj nowi adepci, Settanta i Kuhulin potrzebują zjeść coś, co ich rozgrzeje na jakiś czas. Wbrew ich zapewnieniom technika Trwałego Kamienia wciąż została przez nich nieopanowana.

-Uh... - dwóch zawstydzonych starców wystąpiło ze zbitej w kupkę grupy.

-Prosimy, by w miarę możliwości posiłek był bezmięsny. - powiedział zmieszany Kuhulin.

-Pozwalasz swoim uczniom się okłamywać. - powiedział Daisuke, gdy odesłał już dwóch uczniów Dharma-Astry na posiłek. - Ułatwiasz im radzenie sobie z konsekwencjami wyborów, którym było zostanie wegetarianami, w dodatku stawiają wobec ciebie żądania. Jak to jest, że jesteś tak wielkim mędrcem, a popełniasz tyle błędów w nauczaniu?

-Faktycznie, jestem mędrcem, Daisuke, i to mądrzejszym, niż ci się wydaje. - Irawan skrzyżował ręce na piersi. - We wcieleniu tych dwóch w moje szeregi chodziło mi tylko o ICH dobro, nic innego. Wiem, że żaden z nich nie będzie już za tego życia mistrzem, ale zaufałem instynktowi, widząc, że ci ludzie mają jeszcze choć trochę otwarty umysł i wziąłem ich na uczniów, co zapewniło im postępy na drodze ku Prawdzie. Choć, jak się nauczyłem starzy ludzie mają tę wadę, że nawet ci otwarci są uparci i wytrwali przy swoich postanowieniach, przy czym nie chcą ich łamać nawet, jeśli zmuszają ich do tego okoliczności. Co, jak mi się zdaje, dla ciebie jest zaletą?

Twarz Daisuke była wciąż kamienna.

-Technika Trwałego Kamienia wymaga odrzucenia trosk na pewien czas. Nie byli do tego skłonni, bo cały czas tęsknią za krajem, który opuścili, za swoimi przyjaciółmi i rodziną, choć udają, że jest inaczej. Są jednak mi dalej wierni, tylko tyle wymagam.

-W innych okolicznościach zapewne są dobrymi sługami. - białolicy mistrz złośliwie zaznaczył ostatnie słowo. - Nie rozpoznaję jednak jeszcze jednej twarzy spośród twoich uczniów.

Mistrz Yamabushi wskazał na Hiawana z nagim torsem.

-Twoje imponujące ciało wskazuje, że w przeciwieństwie do dwóch starców jesteś wytrzymałym wojownikiem.

-Nie wojownikiem. Nigdy nim nie byłem. Jestem uczniem Dharma-Astry. - Choć odpowiedź Hiawana nie była szczególnie niegrzeczna, zdenerwowanie w jego głosie było słyszalne nie tylko dla Irawana. Człowiek z gór od czasu zostania adeptem półboga nie potrafił uznać żadnego innego autorytetu.

-Skąd więc twoja siła i wytrzymałość, skoro bez żadnej ochrony poruszasz się wśród tych gór?

-To moje naturalne środowisko. Przez pierwsze dwadzieścia pięć lat życia mieszkałem z ojcem w mieście Himów na biegunie południowym.

-Kim jest twój ojciec?

Hiawan odpowiedział milczeniem. Nie lubił mówić o sobie nieznajomym i nie dlatego, że było w tym coś wstydliwego, po prostu go to krępowało.

-Niech będzie. - Daisuke odwrócił się do Irawana. - Czy młody Hiawan dobrze walczy?

-Pokonałbym was wszystkich, jak tu stoicie! - Bardzo rzadko się zdarzały takie niesubordynowane wybuchy wśród uczniów Irawana. Ale kiedy już się zdarzały, syn Boga Płaczu nie mógł puścić ich płazem.

-Hiawanie. - powiedział głosem cichym i spokojnym, odwracając się całą postacią w stronę ucznia. Człowiek z gór skruszył się w sobie i spuścił głowę.

-Będziesz walczył z Suzei. W ramach kary. Za pozwoleniem mistrza Daisuke. - Irawan spojrzał na białoskórego mistrza, który kiwnął głową.

Odziany na biało Yamabushi zrzucił wierzchnią szatę, pod którą był ubrany jedynie w proste szare spodnie. Teraz jednak widać było, że biel skóry tego chłopaka, na oko młodszego o kilka lat od Hiawana była jeszcze jaśniejsza od skóry Daisuke. Jego twarz nie wyrażała emocji, tak jak reszta Yamabushi. Patrzył tylko na oponenta, trzymając gardę i stojąc na ugiętych nogach. Hiawan, który jeszcze nie rozumiał, na czym polegała kara, patrzył Suzei w oczy. Irawan bardzo często powtarzał, jak należy się zachowywać podczas pojedynku. Hiawan nie przybierał pozy, stał wyprostowany, ustawiony bokiem do Yamabushi i słuchał, kiedy instynkt każe mu wykonać pierwszy ruch. Wziął głęboki oddech i zaatakował w momencie, gdy opanował myśli.

A przynajmniej sądził, że je opanował.

Cios Hiawana miał być łukowy, wyprowadzony z góry, atakujący obojczyk. Suzei jednak ruchem dużo szybszym, niż Hiawan by się tego spodziewał zablokował rękę otwartą prawą dłonią, lewą uderzając w przeponę. Hiawan cofnął ciało o dwa centymetry, przez co energia uderzenia stanowczo zmalała, więc nie wpłynęła na brzuch Hiawana, na ten moment lekko napięty. Kiedy już go rozluźnił, chwycił obie dłonie Suzei w swoje, pociągnął je dynamicznie, zmuszając Suzei do wyprostowania rąk w łokciach, po czym natychmiast pchnął go całego przed siebie. Suzei poddał się energii odrzutu, wysunął pięści z dłoni Hiawana, wylądował z gracją na ziemi i lekko się uśmiechnął do swojego przeciwnika. Irawan już wiedział, jak się skończy ta krótka walka.

Uśmieszek Suzei rozwścieczył Hiawana, który skoczył w kierunku ucznia Yamabushi szykując prawą rękę do wściekłego uderzenia. Całkowicie stracił pozycję do walki.

Z twarzy Suzei zniknął uśmiech. Zacisnął prawą pięść. Położył na niej lewą otwartą dłoń. Przyłożył obie do ust i zamknął oczy, jakby zaczynając modlitwę. Na moment przed uderzeniem Hiawana, Suzei przemienił się w kamień.

* * *

Uczniowie Dharma-Astry w szoku spoglądali to na Irawana, to na Hiawana, który klęczał trzymając się za prawą rękę, patrząc z przerażeniem na to, co zostało z jego dłoni. Cała była zalana krwią, wskazujący, środkowy i serdeczny palec były wybite i powykrzywiane. Mężczyzna nie miał nawet siły krzyczeć.

Suzei nie był już kamieniem. Ukłonił się, po czym założył swoją białą szatę i wrócił do rzędu Yamabushi stojących pod ścianą.

Wzrok Daisuke spotkał się ze wzrokiem Irawana. Z sufitu groty oderwała się kropla.

* * *

W tej sali nie było nikogo, oprócz Irawana i Daisuke.

-Umożliwiłeś mi nauczenie czegoś Hiawana, dziękuję ci za tę możliwość. - Irawan ukłonił się przed Daisuke trzymając ręce wzdłuż tułowia. Białoskóry mistrz odwzajemnił ukłon, mimo to czegoś nie rozumiał. Przemówił więc.

-Obaj wiedzieliśmy od samego rana, jak się potoczy ten dzień. Wiedzieliśmy, że Hiawan będzie walczył z Suzei, obaj wiedzieliśmy też, kto to starcie wygra. Wiemy, że chociaż w tym momencie mój najmłodszy uczeń, który pokonał twojego jest odeń lepszy, to za pięćdziesiąt lat Hiawan będzie przewyższać Suzei pod wszystkimi względami. Lecz skoro to wszystko wiemy i tak ma być z woli losu, to czy mamy jeszcze wolną wolę?

-Nie działa ona tak, jak ją rozumiesz. - rzekł w odpowiedzi Irawan. - Wybór, którego każdy z nas dokonał dawno temu był między ścieżką właściwą i niewłaściwą, i ten wybór należał tylko do nas. Wybory tyczące się nas samych są długotrwałymi procesami, zatem dzień dzisiejszy jest sumą wszystkich wyborów dokonanych przez każdego z obecnych w tej sali. Dlatego od rana znaliśmy zakończenie tego dnia, ale wpłynęły na nie jedynie wybory nas wszystkich, które nie są wcale odwracalne z dnia na dzień. To, że kiedyś Hiawan zgodził się być moim uczniem, to, że Suzei postanowił nauczyć się cierpliwości i wykorzystywania słabości przeciwnika, to, że obaj zostaliśmy nauczycielami sztuk walki. Ani ty, ani ja nie zmienialiśmy dzisiaj przebiegu tego dnia, bo już dawno wszyscy wybraliśmy, jaki będzie.

Daisuke zmarszczył brwi i zastanawiał się przez chwilę, czy to była odpowiedź, na trapiące go pytanie. Mistrz Dharma-Astry wiedział już, że Daisuke będzie się nad tym zastanawiał przez wiele następnych dni, ale w końcu pojmie te słowa.

* * *

Kropla spadła na ziemię, rozbryzgując się na twardej posadzce.

Irawan odwrócił się od Daisuke stojącego wciąż przed swoim tronem. Podszedł do klęczącego Hiawana i chwycił jego drżącą zakrwawioną dłoń. Zdezorientowany człowiek patrzył na niego z drżącymi ustami, popatrzył na Suzei, potem na Daisuke, wciąż nie wiedząc co i dlaczego się stało. Irawan zamknął oczy, a chwilę potem Hiawan wrzasnął na całe gardło z bólu. Półbóg puścił dłoń Hiawana, która wyglądała teraz tak jak przed walką z uczniem Yamabushi, nawet nie była zakrwawiona.

Przez twarz Hiawana przebiegł wyraz zdumienia, strachu, aż w końcu radosnego oszołomienia. Drżącymi nogami wstał z ziemi i krzyknął ze szczęścia.

-Hiawanie, nie jesteś u siebie, nie wypada ci krzyczeć. A poza tym mówiłem ci coś o łukowych uderzeniach.

Hiawan mimo surowego tonu słów Irawana dalej był oszołomiony tym, co się stało. Do czasu, aż wbiegło trzech uczniów Daisuke, by przekazać nagle zaistniałą sytuację.

-Mistrzu, starcy przed chwilą zmarli.

Ghatokacza razem z Izoldą i Hiawanem zamarli. Daisuke spojrzał zaskoczony na Irawana.

-Przewidziałeś to?

Irawan kiwnął głową mimo zasmucenia spowodowanego tym zdarzeniem.

-Myślałem, że będą ci jeszcze towarzyszyć długie lata. Dlaczego? - kontynuował mistrz Yambushi.

-Byli starzy, jak na ludzi. Wkroczenie na ścieżkę Dharma-Astry to wszystko, na co pozwalała im ich karma. - odrzekł Irawan.

-Zbadaliśmy ciała – mówił dalej uczeń Daisuke – Zmarli ze starości. To się stało na moment po skończeniu posiłku. Jakby wybrali sobie dogodny moment.

-Co im podaliście? - zapytał surowym i wzburzonym tonem Hiawan.

-Hiawanie, to się od początku miało stać. Szukanie winnych nie ma sensu.

-Mistrzu, ale zastanów się...

Ghatokacza ze spuszczoną głową położył dłoń na ramieniu Hiawana. Człowiek po chwili wzburzenia ustąpił i jego gniew zastąpił głęboki żal.

-Patrzysz na nas jak na swoich wrogów. - przemówił Daisuke. - Rozumiem to, bo pozostały na tobie jeszcze resztki społecznych okowów, które są nam wszystkim zakładane. Każą nam myśleć: „Nie jesteś z nami, to jesteś przeciw nam”. Minie jeszcze trochę czasu, zanim zrozumiesz na czym polega nasza przyjaźń, że nie jesteśmy zazdrośni, ani zamknięci na was, adeptów Dharma-Astry i mądrości, które w sobie macie. Nie pogardzaliśmy wcale waszymi przyjaciółmi, Settantą i Kuhulinem, lecz mistrz Irawan stosuje praktyki, których ja nie rozumiem. Może to i moja przywara, ale surowość, którą my Yamabushi kultywujemy, służy tylko rozwojowi, nie jest motywowana dumą. W przeciwieństwie do twojej złości. Może pogarda, którą dziś okazałem to objawy moich okowów. Proszę, nie bądź zły za te słowa i rozważ je ostrożnie. A teraz wyprawmy Settancie i Kuhulinowi stosowny pogrzeb. Będzie dla nas chlubą pochować w tej górze dwóch niezwykłych uczniów Dharma-Astry.

Szykując się do pochówku uczniów Irawan nie potrafił pozbyć się wrażenia, że słowa Daisuke był kierowane również do niego.

 

Świątynia Szału

 

Ciosy Ghatokaczy były precyzyjne i szybkie. Płynność jego ruchów współgrała z dokładnością, gdy kolejni przeciwnicy padali pod jego uderzeniami. Tak w tej, jak i w każdej innej sytuacji zachowywał swój normalny spokój i brak jakiegokolwiek emocjonalnego nastawienia do przeciwników.

Izolda odznaczała się agresją w swoim stylu walki. Opanowała swoją brutalność dzięki długim medytacjom i treningom Irawana. Udało jej zawładnąć nad gniewem, by ten nie władał nią. Jej gniew szedł w parze ze współczuciem, mimo że podczas tej walki zdawała się być w bitewnym szale.

Hiawan podążał ścieżką Irawana od pięciu lat. Choć był najkrócej w szeregach uczniów mistrza Dharma-Astry, długie godziny, które poświęcał codziennie na intensywny trening, wyćwiczyły jego refleks, jednak wciąż musiał wkładać wysiłek w skupienie uwagi na przeciwniku, by przewidzieć jego ruchy.

Obok tych wszystkich uczuć, które towarzyszyły uczniom, obecna była też groza, gdy ich mistrz powalał przeciwników z jeszcze większą dokładnością niż Ghatokacza, nieporównywalnie większym skupieniem od Hiawana i po tysiąckroć bardziej niszczycielskim gniewem od Izoldy.

Każdy, kto zna się na walce, powiedziałby, że nie jest możliwe to, co się właśnie działo. Szybkość z jaką półbóg wykonywał swoje śmiercionośne ruchy znana była bardzo nielicznym oczom. Niewielu było w stanie patrzeć na tę niszczycielską siłę. Irawan skręcał karki, urywał głowy i miażdżył czaszki w ułamkach sekund.

Wataha dzikusów nie odczuwała strachu. Pod wpływem praktyk stosowanych przez akolitów Świątyni Szału, nie mieli oni barier, strachu ani skrupułów. Nie zastanawiali się czemu mają walczyć. Wielki mistrz mógł kazać rzucić się w przepaść, słudzy musieli słuchać.

*

Wszyscy mieszkańcy tego zamku na pustyni -Świątyni Szału byli do wieczora martwi.

Hiawan starał się nie myśleć, gdy szedł w stronę następnego pomieszczenia i mijał martwe połamane, lub powyginane ciała. W jego umyśle pojawiała się tylko mieszanka przerażenia, niepewności i wstydu. Gdy przechodził obok zwłok i kałuż krwi, cały czas prześladowało go wrażenie, że zrobił coś bardzo złego.

Izolda, stojąc pośrodku dużego przedsionka patrzyła na usłaną trupami podłogę. Irawan rozegrał tę walkę taktycznie – wszedł pierwszy, stał najbliżej wejścia do następnej sali. Znaczna większość bandy dzikusów nie przeszła go – choć wydawało się jej, że zabiła wielu przeciwników, teraz widziała, że mistrz wziął na siebie ponad połowę całego tego legionu.

W przeszłości walczyła w królestwie północy. Widziała wiele walk, wiele trupów i krwi, była oswojona ze śmiercią. To, co ją przejęło, to szczere współczucie dla tych ludzi, którzy byli zaślepieni gniewem, którego sami nie rozumieli. Podejrzewała, że tak by mogło być z nią samą, gdyby Irawan nie przyszedł wtedy po nią do jej oddziału. Nogard – jej dawny generał – sam widział co się z nią dzieje, więc przystał na zwolnienie jej z wojska.

Jednak największym szokiem dla Izoldy był stan, w którym znajdował się Irawan. Ten gniew był czymś, czego nigdy wcześniej nie widziała. Była w stanie walczyć i trzymać swój gniew w szachu, nie wpływał już na nią w żadnym stopniu, ale Irawan w ogóle nie wyglądał jakby kontrolował to, co się z nim działo. Choć jego ruchy były szybkie i ciche jak zwykle, to dostrzegła jego oczy. Tę furię określiłaby jako taką, która, jak to się mówiło na dalekim wschodzie: „mogłaby spalić cały wszechświat”.

*

Parikszit zaraz za Irawanem wpadł do komnaty wielkiego mistrza. Sześciu akolitów stało w rzędzie i można by powiedzieć, że mieli obojętne miny, gdyby nie ich oczy pełne nienawiści, które patrzyły na dwóch intruzów. Zaraz po tym, jak dwaj pół-bogowie wdarli się do środka, między nimi, a ich przeciwnikami zmaterializowało się sześć postaci, jeszcze wyższych od Irawana i jego brata. Łuskowate, biało-czarne istoty miały oczy dokładnie takie same, jak ich przywoływacze, sześć ramion i ogromne noże zamiast dłoni. Brak ust, nosów, uszu lub palców u nóg nadawał im jeszcze bardziej przerażającego wyglądu. Stworzenia niemal natychmiast zaatakowały pół-bogów.

Bracia zręcznie unikali ataków sześciu bestii równocześnie recytując mantrę. Nie byli przerażeni, jak się tego spodziewali akolici. Sześć zakapturzonych postaci nie wiedziało, czemu ich rytuał natychmiast nie zniszczył wojowników, którzy najechali świątynię, ale wzmogło to w nich jeszcze większy gniew.

Bestie zaczęły atakować jeszcze bardziej agresywnie. Nikt inny nie uchyliłby się przed tymi szybkimi, potężnymi ciosami sześcioramiennych strzyg. Dwaj mistrzowie zdawali się nie być wielce poruszeni tymi bestiami i ze spokojem dokończyli recytowanie mantry. Wtedy to oni zaatakowali bestie. Irawan łagodnym ruchem ręki przeciął trzy potwory. Wszystkie trzy rozproszyły się w światło i zniknęły. Parikszit uderzył prostymi ciosami dwa następne, które spotkał podobny los. Nim ostatni z nich zaatakował, brat Irawana doskoczył do jednego z akolitów i uderzeniem pięści w serce zabił go. Wówczas ostatnie widmo roztopiło się w czarną maź i utworzyło ogromną kałużę.

Pięć zakapturzonych postaci stało dalej w tej samej pozycji. Nie mieli jednak w sobie już żadnej emocji. Wskutek utracenia w ten nieprzewidywalny sposób swoich danawów, oślepli i ogłuchli, a ich umysły były pogrążone w otchłani.

Irawan stanął naprzeciwko pierwszego z nich. Recytując inną mantrę, wykonywał dłońmi skomplikowane gesty. Gdy skończył, dotknął dłonią czoła nieruchomego ciała, które po chwili padło na ziemię. Powtórzył ten proces przy pozostałych akolitach.

Parikszit nie przerywał Irawanowi i obserwował rytuał, który wykonywał jego starszy brat z zaciekawieniem, ale też z obojętnością. Nie poświęcał nigdy czasu na naukę łagodnego pozbawienia życia i nie wiedział, czemu miałby to robić. Według niego to były zbędne sentymenty, na które złe istoty nie zasługiwały.

Kiedy padł ostatni z akolitów, Irawan spojrzał na kałużę czarnej mazi, utworzoną po śmierci akolity, którego zabił Parikszit.

-Zabiłeś go, gdy był w transie. - powiedział surowo do młodszego brata.

-I co z tego? - zapytał nieporuszony gniewem Irawana Parikszit.

-Umarł ogarnięty szałem. Największym szałem, jaki jest możliwy. To nie było potrzebne, równie dobrze mogłeś najpierw zniszczyć danawę, a potem zostawić mnie odebranie życia temu człowiekowi.

-Oni wszyscy stracili resztki człowieczeństwa już dawno temu. - prychnął Parikszit. - Nie mamy powodów do dawania im łagodnej śmierci.

-Ale mieliśmy taką możliwość. - westchnął Irawan. - Właśnie z tego powodu chciałem tu zdążyć przed tobą. Ci, którzy przeszli w bardo w spokojny sposób, teraz cierpią w piekle, ale w końcu się odrodzą na tym świecie i spotka ich to, na co sobie zasłużyli, bez naszej winy – według nieuniknionych zasad działania wszechświata. Ten, którego zabiłeś może przeszedł w bardo, i przez fakt, że umarł w opętańczym gniewie jest w jeszcze gorszym stanie niż tamci, lub stał się demonem, tego nie mogę być pewien. Wiem tylko, że zapewniłeś mu więcej cierpienia.

-Tak, czy owak, nie żyje i nikomu nie zaszkodzi.

-Tłumaczyłem już nie raz i nie dwa, czym są demony i czego dokonują.

-Duchy pochłonięte przez nienawiść nawiedzające świat, tak, pamiętam. Może to był odruch, trudno, stało się. - Parikszit mimo wszystko trochę się zreflektował.

-Właśnie przez te odruchy nie powinieneś walczyć. - warknął poirytowany Irawan. - Nauka Dharma-Astry, zgłębianie tajemnych technik, pojęcie natury wszechświata – to wszystko wymaga ciężkiej pracy, na którą trzeba lat, bardzo długich lat. Ty poświęciłeś czas na samą naukę walki, opanowałeś ją i przyjąłeś prostą filozofię – zabijesz niegodziwych, to uratujesz uczciwych. Tym samym karmisz swoje ego dumą i zapominasz czym jest bezinteresowność.

-Nie jestem myślicielem, dobrze o tym wiesz. Darzę cię wielkim szacunkiem, bracie, może jesteś mądrzejszy, może jesteś na wyższym stopniu zaawansowania duchowego, ale to nie moja rola. Tak jak ty, mam umiejętności, których wielu nie ma, dlatego działam i czyszczę zło tego świata. Staram się jak mogę chronić ludzi przed tym, czego sami nie powstrzymają. Jeśli bym tego nie robił, to jakby przeze mnie się stały te rzeczy, którym bym nie zapobiegł.

-Powtórzę się: karmisz swoje ego tymi słowami. Chcesz postrzegać samego siebie jako bohatera i to jest twoja prawdziwa motywacja. Może ludzie zapamiętają cię jako ich zbawcę, ale to ci nic nie da, dopóki twoja intencja nie jest szczera.

-Nie jest szczera? - rozzłościł się Parikszit - O nic nikogo nigdy nie proszę w zamian, wystarcza mi sama ludzka wdzięczność...

-Wdzięczność to nie to samo co „nic”. - uciął Irawan. - Wdzięczność nie powinna mieć dla ciebie znaczenia. Pomagasz, bo trzeba pomóc. Nie robisz więcej, nie robisz mniej, tylko dokładnie tyle, ile trzeba. To jedyna wartościowa pomoc. Jeśli cię na nią nie stać – powinieneś zaprzestać walki i poświęcić się rozwojowi tego, co zostało nam dane z góry, jako synom Boga Płaczu – ogromnego współczucia. Ty współczujesz wybiórczo, tylko tym, którym ci wygodnie, marnując możliwość przejścia w wyższy stan świadomości. Pojęcia dobra i zła, które sobie wykształciłeś pomagają ci usprawiedliwiać swoje działania. Nie zasługujesz na miano mistrza i nie zasłużysz, dopóki nie wyciągniesz nauki z tego, co ci powiedziałem. Spal całe to miejsce. Odchodzę kontynuować nauczanie moich uczniów.

*

-Jestem wam winien wyjaśnienia. - przyznał Irawan nalewając gorącej herbaty uczniom do kubków, gdy już usiedli na podłodze pokoju wynajętego we wsi Tartak. - Parikszit jest moim młodszym bratem. Podczas, gdy Karna i Balarama zostali mistrzami swoich oręży, ja, Parikszit i nasza najmłodsza siostra – Ghanda – chcieliśmy się szkolić w sztuce walki. Cała nasza piątka miała wspólnego mistrza. Na prośbę naszego ojca, Boga Płaczu, nauczył nas wszystkich wybranego rzemiosła jak nikt inny by nas nie nauczył. Karna i Balarama zostali... jak to ich nazwali... Rycerzami Zachodu. Służą ludziom swoimi orężami, gdyż w tym się odnaleźli. Parikszit, choć zawsze miał dobre serce, to zarazem nadawał się bardziej na sportowca niż wojownika. W samym pragnieniu chwały nie ma nic złego, dopóki nie staje się ona celem. Zaczęła zabijać w nim empatię. Nauczył się bardzo dobrze walczyć, ale zamiast rozwijać swoją świadomość wyuczył się doktryn, po czym stwierdził, że wybrał swoją drogę, sądząc, że wie co robi. Ja, matka i moje pozostałe rodzeństwo przeprowadziło z nim wiele rozmów, ale Parikszit naprawdę zawsze sądził, że wybrał dobrze. Wszyscy zaczęliśmy się wtedy zastanawiać jaki popełniliśmy błąd podczas jego dorastania. Z czasem zrozumieliśmy, że to kwestia tęsknoty za naszym ojcem. Myślę, że Parikszit nieświadomie chce zrobić coś na przekór jego naukom. Ponieważ Bóg Płaczu pochodził z królestwa niebios, mógł zejść na ziemski świat tylko na określony czas. Nasz ojciec odszedł, gdy Balarama miał piętnaście lat, Karna czternaście, ja dziesięć, Parikszit zaledwie pięć, a Ghanda w ogóle go nie spotkała. Może dlatego bardzo łatwo sobie poradziła z jego brakiem, co jest przede wszystkim zasługą naszej matki, ale to inna historia. Jako potomkowie Boga Płaczu zostaliśmy obdarzeni rozwiniętym współczuciem, a to jeden z pierwszych kroków na drodze do osiągnięcia Doskonałej Świadomości.

-Wiedziałem, że Parikszit też zmierza do Świątyni Szału, nie chciałem, żeby dotarł tam przed nami. Finał walki był taki, jakiego się obawiałem...

Irawan dokończył swoją opowieść mówiąc o niedawnych zdarzeniach, których jego uczniowie nie byli świadkami.

-Mistrzu. - odezwał się drżącym głosem Hiawan, gdy półbóg skończył mówić. Irawan dostrzegł, że choć młody człowiek siedział wyprostowany, to był spięty i widoczny był dyskomfort jaki odczuwał w swojej pozycji.

-Odkąd dołączyłem do twoich uczniów, słyszę od ciebie o wadze życia, o tym, by ograniczać zbędne cierpienie. Zawsze byłem wierny zasadom, które wyznaczyłeś. Walczyłem u twojego boku, nie raz byłem zmuszony pozbawić życia wroga. Rozumiałem potrzebę walki. Ale dzisiaj... Widziałem więcej trupów niż kiedykolwiek. To wszystko, co się wydarzyło, ilu ludzi sam zabiłem, to zbyt wiele dla mnie. Choć staram się jak mogę, nie potrafię zrozumieć, dlaczego to zrobiliśmy. - każdy widział to samo w oczach Hiawana – po raz pierwszy zwątpił w mistrza.

Irawan westchnął ciężko. Już wcześniej czuł, że pospieszył się z wyruszeniem na misję i powinien był przygotować uczniów na tę wyprawę. Udzielił im wtey tylko powierzchownych informacji – w Świątyni Szału na środku pustyni mieszkają ludzie, którzy posiedli wiedzę na temat niszczycielskiej mocy.

-Nie jest dla mnie dziwne, że tak się czujesz Hiawanie, - zaczął spokojnie - bo nie wyjaśniłem celu misji dokładnie, tak jak powinienem. Kiedy tylko usłyszałem o Świątyni Szału, myślałem tylko o tym, że trzeba ją zniszczyć i że musimy tam zdążyć przed Parikszitem. W głowie cały czas przygotowywałem plan walki w tym miejscu, zastanawiałem się, jak mogę to wszystko najlepiej rozegrać. Najważniejsze było, aby zabić mistrzów tej sekty. Celem tych ludzi było przemienienie wszystkich swoich emocji w nienawiść. Niektórzy z nich się tego nauczyli, to dało im możliwość przyzwania danawów – skupiska tej nienawiści, wyzwolonej energii zniszczenia. Nikt spośród was nie byłby w stanie mierzyć się z tymi potworami.

-Gdybyśmy ich nie zneutralizowali wystarczająco wcześnie, szerzyliby zagładę na ogromną skalę. Niewielu, poza mną, potrafi pokonać danawów, a pewnego dnia i wy posiądziecie wiedzę na ten temat.

-Odpowiadając na twoje wątpliwości: tych, których zabiliśmy nie mogło spotkać nic lepszego od śmierci. Rodzaj mocy, który w nich postępował, pogarszał ich stan i w końcu doprowadziłby do tego, że mogliby tylko przynosić szkodę sobie i innym.

Hiawan głęboko westchnął i przetarł dłonią po twarzy, po czym złapał się za podbródek. Wziął kilka łyków herbaty, odstawił kubek, zamknął oczy, ponownie westchnął i poprawił swoją pozycję.

-Mistrzu... - zaczęła niepewnie Izolda. Hiawan był zszokowany, gdy zwierzał się Irawanowi, ale w przeciwieństwie do krasnoludki mówił pewnie i dokładnie wiedział, co go trapi. Krasnoludka była raczej zawstydzona i niezdecydowana czy chce zadać pytanie mistrzowi.

-Wiem najlepiej... to znaczy, wiem bardzo dobrze, że gniew może zaślepić i zniekształcić percepcję rzeczywistości. Bardzo żal mi było tych wszystkich ludzi, przeciw którym walczyliśmy. Cieszę się, że uwolniliśmy ich od tego nienasyconego szału, mam nadzieję, że spotkanie w ostatnich chwilach życia tak szlachetnej istoty jak ty, mistrzu, da im możliwość odrodzenia się w lepszej formie i zaczną podążać właściwą ścieżką. Widziałam jak walczyłeś. Wspaniały pokaz kunsztu sztuki Dharma-Astry. Twoja siła i szybkość godne są twojego tytułu, ale... byłeś jednocześnie przerażający.

Irawan westchnął po raz drugi.

-To jeden z najtrudniejszych aspektów bycia nauczycielem – wyznał uczniom – tłumaczyć coś, co wydaje się być sprzeczne ze wszystkim, czego się nauczało dotychczas. Wiem, że często jestem postrzegany jako oszust, gdy muszę to robić. Wiedzcie, uczniowie, że gniew, którego byliście świadkami jest naturalną emocją, jak każda inna. Umiejętność dobrego wykorzystania gniewu, tak jak każdej innej emocji jest tak samo pracochłonna, jak każda technika w Dharma-Astrze. Obiektem mojej wściekłości nie byli ludzie, których powaliliśmy – tylko to, co sobą reprezentowali, to co ich zmieniało. Był powodowany współczuciem, takim samym jak to, które powoduje złość rodzica na wybryki dziecka.

Izoldę, w przeciwieństwie do Hiawana, wystarczyły te zapewnienia i poczuła ulgę po słowach mistrza. Wiedziała, że miłuje on wszystkie istoty w sposób, którego jeszcze nie pojmowała, ale była świadoma, czym się różni podejście Irawana do wielu spraw od podejścia wszystkich innych – spokój i dobra wola, niezależnie od sytuacji, zawsze chciał dobra obu stron konfliktu. Dla niej samej to była jedyna, szczera i bezwarunkowa miłość.

Tymczasem Ghatokacza siedział na podłodze nieruchomo obserwując Irawana. Gdy pół-bóg spotkał się z nim wzrokiem, zobaczył w oczach asury spokój i pełne zaufanie, którymi darzył swojego mistrza. Zawsze walczył u boku Irawana nie poddając w wątpliwość ani jego nauk, ani jego akcji.

„Zaszedłeś daleko, przyjacielu”, pomyślał Irawan patrząc w oczy asury. „Twoja ciężka praca nad rozwojem zawiodła cię dalej, niż sądziłem. Ufasz mi, podążasz za mną, bo wiesz, że nie zwiodę was na złą drogę. Wielu miałoby wątpliwości, nieliczni rozumieją moje intencje. A ty cierpliwie się rozwijasz i przez stulecia poszerzałeś swoje myślenie. Nadchodzi czas, byś sam musiał dokończyć swoją drogę.”.

Irawan poczuł wielki spokój kładąc się spać, bo tego dnia zrozumiał lepiej swoich uczniów ale też siebie samego. Wcześniej sądził, że swój gniew powinien tłumić, tak jak swoje niechęci czy uprzedzenia. Teraz widział klarownie, że nie są one przeszkodami, ale wskazówkami, dzięki którym mógł lepiej oceniać siebie samego.

 

Niech tak będzie

 

Ernest rozkaszlał się, gdy niechcący wciągnął trochę popiołu z fajki do płuc. Rzadko zdarzało mu się, by źle ubił tytoń, ale dzisiaj był bardzo zestresowany. Wszystko zdawało mu się nie wychodzić.

Pierwszy raz w życiu bał się wizyty u Dwapari, którą miał złożyć razem z żoną tego wieczoru. Być może dlatego, że niziołka pierwszy raz od bardzo dawna zaprosiła ich do siebie, a ostatnio nawet u nich bywała nieczęsto. Z jednej strony Ernest był pełen entuzjazmu, bo to mogło oznaczać, że Dwapari wreszcie pozbierała się z tęsknoty po Irawanie. Serce mu się krajało, kiedy mijał ją, jak zapłakana siedziała nad stawem, lub mijając ją na ulicy widział łzy w jej oczach.

Ale z drugiej strony mogło to oznaczać, że porzuciła swojego wybranka i przestała za nim tęsknić, bo zaprzestała w ogóle myślenia o nim. Ta możliwość wydawała mu się o tyle straszna, co bardzo realna.

Leprechaun wrócił do swojego domu, by dokończyć przygotowania do wyjścia. Amelia właśnie przeglądała się w lustrze. Uśmiechnęła się, gdy go zobaczyła.

-Jak wyglądam? - zapytała, gładząc swoją nową suknię. Ernest spojrzał na ubiór swojej małżonki. W jego ocenie suknia była paskudna – cała brązowa, trochę za długa, wręcz pogrubiała nosicielkę.

Uniósł wzrok na okrągłą, pomarszczoną uśmiechniętą buzię Amelii. „Nie szata zdobi skrzata” zarymował w myśli.

-Przecudownie – uśmiechnął się Ernest. - No to jak, lecim?

-A lecim. - potwierdziła Amelia. Chwyciła koszyk z ciastem, które para leprechaunów niosła niziołce w prezencie, wzięła męża pod ramię, po czym wraz z nim opuściła dom.

-Tak się zastanawiam, dlaczego Dwapari dobrała sobie takiego chłopa, co go nie może w domu przytrzymać? - zapytała w zamyśleniu Amelia.

-A bo to moja sprawa. Kocha go i tyle. - odparł Ernest. Czuł się trochę nieswojo poruszając ten temat.

-Niejednego by mogła pokochać z naszego osiedla. Nawet dobrze by jej to zrobiło. Po co której babie taki pan, co to raz na kilka miesięcy wróci do domu, a potem w odległe zakątki świata jeździ, jak nawet nie wiadomo, co tam robi?

Ernest zamyślił się. Nie miał przygotowanej odpowiedzi.

-Zaraz będziesz mogła zapytać. - sparował, gdy małżeństwo Leprechaunów stanęło przed furtką domu niziołki, który był najwyższym punktem w okolicy. Musiał pomieścić trzymetrowego osobnika.

Nie minęły dwie sekundy, zanim Dwapari otworzyła drzwi swojego domu i wyszła gościom na powitanie. Podeszła do nich, każdego z nich objęła i poprowadziła do środka.

Ernest przyjrzał się małej niziołce. Nie zobaczył na jej twarzy pustki, ani rezygnacji, tylko znikome ślady ślady smutku i zaskakujący spokój. Następnie rozejrzał się po salonie. Meble były ustawione kompozycyjnie, stwarzały bardzo ciepłą atmosferę. Obrusy na meblach i firanki były wyprane i wyglądały jak nowe. Okna i szklane drzwi szafy były czyste, bez żadnych widocznych smug. Wszystko było czyste i schludnie ułożone.

Spojrzał na Amelię, licząc, że spotka się z nią wzrokiem i ustalą coś między sobą swoimi spojrzeniami, ale jego żona, gdy tylko zasiedli do okrągłego stołu zapomniała jakby o istnieniu męża i rozpoczęła natychmiast rozmowę:

-Naprawdę, niezmiernie nam miło, że znalazłaś dla nas czas. Brakuje nam z mężem rozmów z tobą.

-A żebyś tylko wiedziała! - natychmiast potwierdził ze szczerością Ernest.

-Mnie też brakowało waszego towarzystwa. - uśmiechnęła się Dwapari, gdy kładła zastawę na stół. - Choć dopiero niedawno zdałam sobie z tego sprawę. Czas leczy rany.

Leprechauna zamurowało i minęła chwila, zanim w pełni dotarło do niego to, co właśnie usłyszał. Wydawało mu się, że sytuacja Dwapari, do której się przyzwyczaił, która była również jego utrapieniem, zdawała się zmienić z dnia na dzień.

-Jak się miewa twój biznes krawiecki? - zapytał Ernest, taktownie nie przechodząc od razu do najbardziej nurtujących go pytań.

-Wystarczająco dobrze. - odpowiedziała niziołka, nalewając herbaty do pięknych filiżanek. - Nie jest aż tak czasochłonny, a udaje mi się z niego utrzymać i to całkiem...

-A jak tam u Irawana? Kiedy ostatnio tu był? Tak się rzadko widujecie, a tak często wyglądasz, jakby świat się dla ciebie skończył.

Ernest spojrzał z wyrzutem na Amelię. „Ogól się!”, „Zmień ten kapelusz!”, „Nie pal, skoro idziemy w gości!” - ciągle słyszał takie teksty, ale wymagać od jego żony taktu, to jakby chcieć od psa, by czytał mapy.

Dwapari wyglądała na zmieszaną i zaskoczoną pytaniem. Mimo to, po chwili odpowiedziała:

-Był tu w zeszłym miesiącu. Nie został długo, udał się w drogę powrotną następnego ranka.

-Dlaczego więc wciąż z nim jesteś? - zapytała Amelia, jak zwykle nie hamując się przed zadawaniem szczerych pytań. Ernest aż wstrzymał oddech.

Niziołka ponownie zastanowiła się chwilę nad odpowiedzią.

-Cóż, jeśli się patrzy na związki jak na rachunek opłacalności, moje zachowanie może wydawać się nielogiczne. - Ta odpowiedź była niemniej szczera. - I choć Irawan nie jest teraz przy mnie, to go kocham. Nauczył mnie, że miłość... po prostu jest, nie można jej zdefiniować.

Amelia spojrzeniem zezwoliła Ernestowi na wtrącenie się do rozmowy.

-Eee... To... Dobrze. - wydukał na szybko, dodając po chwili namysłu: - W takim razie, cieszymy się, że wszystko... To znaczy że przynajmniej w jakimś stopniu jest u ciebie porządku. - Jeśli Ernest w czymś miał przewagę nad Amelią, to była to między innymi umiejętność ingerencji w rozmaite sprawy w odpowiednim czasie.

-W takim razie – wypaliła zniecierpliwiona Amelia, nie znajdując poparcia w mężu – wyjaśnij mi, Dwapari, dlaczego tak często widzimy cię w beznadziejnym stanie. Dlaczego trwasz przy tej miłości, skoro może ona wypłowieć przez miesiące jego nieobecności? Poświęcasz tyle cierpliwości i sił na to, żeby nie zwariować. Czemu ta miłość cię uziemia, zamiast uskrzydlać, co ona ci daje, czego ja nie dostrzegam?

Leprechaunowi ta rozmowa skojarzyła się z debatą przywódców dwóch wielkich mocarstw, jakby wojna była o włos od wybuchu.

-Minęło bardzo dużo czasu, zanim sama zrozumiałam odpowiedzi na te pytania. - niziołka westchnęła i napiła się łyczka z filiżanki zielonej herbaty, przypominając tym samym Ernestowi, że ten swoją filiżankę przyciska nerwowo do brzucha. - Zanim poznałam Irawana, nie doświadczyłam nigdy tak prawdziwej miłości. Najpierw chciałam ją mieć dla siebie, byłam wściekła na to, że nie ma go przy mnie cały czas. Wyobrażałam sobie, że nie potrafię bez niego żyć. Ale z czasem do mnie dotarło, że on się dla mnie nie zmieni, tylko dlatego, że... mnie kocha. Jeśli mamy pozostać w związku – pozostańmy tacy, jakimi się wzajemnie pokochaliśmy. Teraz to zrozumiałam. I nie potrzebuję nikogo poza nim, nawet jeśli teraz nie jest ze mną.

Ernest uśmiechnął się pod nosem. Odpowiedź, którą usłyszał, napełniła go radością.

-A więc jest u ciebie naprawdę dobrze. - stwierdził śmiało, nie bacząc już na dyplomatyczną ostrożność.

-Godzę się po prostu na to, co mnie spotkało. - Dwapari uśmiechnęła się smutno. - To również nauka, którą wyciągnęłam dzięki mojemu związkowi z Irawanem. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć kogo jutro spotkamy, co nam się przydarzy. Mnie przydarzył się Irawan – półbóg, podróżnik z misją. Mądrości, którą mi daje i miłość, którą mnie darzy nie można porównać do niczego, co dostałabym od kogokolwiek innego. Mogę wybrać „drogę pod górę” - czyli przez wątpliwości, strach i smutek, na końcu której czeka... nie wiem wprawdzie co dokładnie, ale myślę, że jest to dobre... albo drogę, która teraz będzie dla mnie przyjemniejsza, lecz nic po sobie nie pozostawi.

Dwapari zaczęła używać języka charakterystycznego dla Irawana – górnolotnych i rozbudowanych opisów, które trafiały w samo sedno.

-Wiesz, nie znam się na sprawach bogów, czy tam półbogów. - powiedział Ernest. - Ale tyle, co znam Irawana, wiem, że nie przyniósłby ci żadnej krzywdy, żadnego zła, nawet pośrednio. Cieszę się, że ty też to tak widzisz i że pojmujesz pewne sprawy, które nawet na moją głowę są za duże. - Leprechaun roześmiał się.

-No, powiem, że mnie zaskoczyłaś. - stwierdziła Amelia, której mina potwierdzała jej słowa. - Nie wiem do końca, o co chodzi, ale najwyraźniej nie ma już potrzeby się o ciebie martwić. To dobrze.

Dwapari uśmiechnęła się.

-A jak wam mija ta kolorowa jesień?

*

Choć słońce jeszcze do końca nie zaszło, latarnicy zaczęli już zapalać latarnie przy drodze. Ostatnie promienie słońca pozłacały liście, leżące między drzewami, bujne trawy tańczyły targane delikatnym wietrzykiem, a sójki zamieszkujące pobliskie tereny ćwierkały w najlepsze, obwieszczając innym ptakom, że to ich terytorium.

Ernest i Amelia z uśmiechami na twarzach żegnali się z Dwapari. Dawno nie spędzili tak przyjemnego wieczoru.

-Ta zielona herbata... Została sprowadzona ze wschodu, prawda? - zagaiła Amelia. - Zapomniałam o nią zapytać, była przepy... Hola! - krzyknęła z oburzeniem, gdy zobaczyła postać czekającą przed furtką.

Niziołek w garniturze, młody i zadbany, z przylizaną fryzurą trzymał w ręku bukiet tulipanów i jak się zdawało czekał, aż para leprechaunów opuści posiadłość Dwapari.

-A ty czego szukasz? - zapytała z oburzeniem leprechaunka.

Młodzieniec otworzył szerzej oczy, gdy jego wzrok spotkał twarz Amelii. Nerwowo spojrzał na Ernesta, postem na drzwi domu Dwapari i z powrotem na starszą kobietę.

-Ja do Dwapari... - młody niziołek chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie miał pojęcia co.

-Coś mi się nie wydaje! - Amelia przeszyła chłopaka wzrokiem.

-Hm, no bo ja raczej w niespodziance...

-Wynocha mi stąd! - leprechaunka machnęła ręką na kawalera, który w przerażeniu posłusznie uciekł.

Ernest wzruszył ramionami odprowadzając wzrokiem uciekającego zalotnika i spojrzał jeszcze raz na dom Dwapari, widząc w oknie lokatorkę, która machała im z radosnym uśmiechem.

-Ja niewiele rozumiem z tego wszystkiego. - przyznała się Amelia odmachując niziołce. - Ale wydaje mi się, że tym razem nie muszę. Nie doceniłam Dwapari. Ona potrafi sama o siebie zadbać, potrzebowała tylko czasu.

-No widzisz. - podsumował Ernest - Może trochę za bardzo wtrącamy się w życie innych, co nie?

-Martwiłeś się bardziej ode mnie, jestem tego pewna. - zauważyła jego żona. - Ona jest niziołką, więc niby jest „nasza”. Ale zdaje się być zupełnie oderwana od naszej kultury, naszego sposobu życia.

-Co masz na myśli? - zapytał leprechaun nabijając fajkę.

-Pagórek Leśnych Elfów to miejsce założone przez skrzaty, które inaczej rozwiązywały problemy. - Amelia zaczęła wywód. - Wyrosły tu pokolenia, które nauczyły się podstawowego sposobu na kłopoty. Przestały przed sobą wzajemnie ukrywać problemy. Krótko mówiąc – nikt tu się nigdy nie pierdolił. - Ernesta zawsze przechodził dreszcz, gdy Amelia przeklinała. - Jeśli był problem z partnerem, zostawał rozwiązywany najprostszą drogą – przez rozwód. Wręcz mną telepało, gdy myślałam o tym, że Dwapari wciąż nie chce zostawić swojego wysokiego chłopa. Myślałam, że on z nią pogrywa, zostałam wychowana z takim myśleniem. Nie brałam pod uwagę, że tamtych dwoje rozumuje zupełnie inaczej. No, ale trzeba pamiętać, że Dwapari wciąż jest tutaj nowa.

-Przecież mieszka tutaj siedem lat! - odpowiedział zaskoczony Ernest wypuszczając dym z ust.

-Jest tutaj nowa. - broniła swojego stanowiska Amelia. - Przyniosła ze sobą coś nietutejszego. Samo jej imię „Dwapari” mówi o niej, że jest czymś odmiennym.

-Czy to źle?

-Nie wiem. - przyznała leprechaunka. - Ale i tak nie zrozumiemy tej parki, więc już nie ma co się tym kłopotać.

Ernest powstrzymał się od przypomnienia Amelii, że mówił to samo kilka godzin temu. Zamiast tego objął ją czule ramieniem.

-To miejsce jest przepiękne. - powiedział to, co mówił już wiele razy w ciągu tych wszystkich lat, jak tu mieszkał.

Oboje wracając do siebie czuli ulgę z wiedzą, że niziołka, którą pokochali jak własną córkę, ma się dobrze.

 

Czysta Intencja

 

-Tylko ty jesteś dość dobry, by dołączyć do tego zakonu. - powiedział mistrz Czen Dzog patrząc w oczy Irawanowi wyższemu o półtora metra.

Półbóg przez dłuższą chwilę nie wiedział co odpowiedzieć. Nie miał pojęcia co czuje. Chyba powinien się ucieszyć, że zostaje wprowadzony do tajnego stowarzyszenia, a jednak słowa ukochanego mistrza przepełniły go niepewnością i zwątpieniem.

-Balarama i Karna...

-Podążają inną drogą. Poza tym, oferta dołączenia do tajnego zakonu najpotężniejszych wojowników przepełniła by ich pychą, co nie wchodzi w grę w twoim przypadku.

-Moje zdolności cały czas wymagają dopracowania, w walce moi starsi bracia by mnie pokonali...

-Samoświadomość, którą się cechujesz wkrótce uczyni cię dużo potężniejszym od nich. Byłbyś równie dobrym członkiem, co pozostali mistrzowie należący do zakonu.

-Nie posiadam takiej wiedzy o naturze świata, jak ty i, jak sądzę, ci mistrzowie.

-Ale posiadasz wiedzę, która wystarczy do twojego rozwoju oraz do walki w potrzebie.

Irawan mówił bez przekonania. Czen Dzog parował argumenty swojego ucznia, jakby były dziecinnymi wymówkami, zachowując przy tym poważny i spokojny ton. Irawanowi wydawało się, że jego mentor łamie zasady, które jako nauczyciel zawsze reprezentował.

-Nie jesteś kimś, kto będzie podbudowywał swoje ego wspominając moje słowa. - wyjaśnił niski człowiek. - Sumiennie się rozwijasz, swoje porażki przyjmujesz z pokorą i nigdy nie zanosisz się pychą. Zwróć uwagę na mój ton, a stanie się dla ciebie jasne, że ja cię wcale nie chwalę, tylko stwierdzam fakty. Twoje cechy i zdolności mogą uczynić cię użytecznym dla tego świata.

Słowo „użytecznym” mocno uderzyło półboga. To, co Czen Dzog przez nie przekazał jednocześnie uspokoiło i zdenerwowało Irawana.

Uspokoiło, bo wiedział, że jego mistrz nie kieruje się emocjonalnym stosunkiem do niego.

Zdenerwowało, bo od razu poczuł presję, jaka wiązała się z nową odpowiedzialnością, co więcej obawiał się, że jego relacja z nauczycielem zostanie zniekształcona.

-Niech więc tak będzie. - powiedział, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie.

Pokój Irawana w pałacu, w którym mieszkał razem z rodziną był tym razem pusty. Służba przyzwyczaiła się, że każdy spośród rodzeństwa półbogów zawsze wolał rozmawiać z mistrzem w cztery oczy i odsyłał służących, by nie usłyszeli czegoś nieprzeznaczonego dla ich uszu. I mistrz, i uczeń rozmawiali siedząc na czerwonych poduszkach leżących na ziemi.

-Będziesz od teraz znany wśród pozostałych członków zakonu jako Mistrz Burzy. - uroczyście oświadczył niski mistrz. - O mnie, swoim mistrzu, będziesz mówił tylko jako Mistrz Lawiny, nie zdradzaj nigdy mojego prawdziwego imienia.

Irawan kiwnął głową. Odczuł na sercu wagę tej chwili, ale po raz pierwszy od początku rozmowy poczuł się naprawdę pewnie.

Nagle niski mistrz nieoczekiwanie zmienił temat.

-Rozpoczyna się nowy etap w twoim życiu. Widzę to. - powiedział Czen Dzog, nieprzerwanie patrząc Irawanowi w oczy ze swoją charakterystyczną przenikliwością.

-To prawda. - przyznał Irawan po chwili milczenia, niepewny, czy mistrz nie potępi jego pomysłu. - Chociaż nie jestem jeszcze Wyzwolony, postanowiłem niedawno, że wyruszę na Zachód, by rozprzestrzeniać nauki Dharma-Astry. Wiem, że mogę wiele przekazać tamtejszym ludom.

-Nie ulega to wątpliwościom. - potwierdził Czen Dzog. - Będzie to jednocześnie kolejny krok na ścieżce prowadzącej do Wyzwolenia. Czy chcesz pójść w ślady starszych braci?

-Nie całkiem. - Irawan odpowiedział od razu, ale dopiero teraz tę odpowiedź sam sobie uświadomił. - Chciałbym zebrać grupę uczniów, którym przekazałbym tyle nauk, ile jestem w stanie, trwałoby to lata. Dzięki temu te nauki zostaną lepiej zakorzenione w tradycjach zachodnich. Karna i Balarama niosą swoją pomoc orężem, przekazując równocześnie wiedzę o honorze wojownika. Choć są znani jako zbawcy i reprezentują dyscyplinę żołnierzy, nie jest to Ścieżka.

-Masz już swojego pierwszego ucznia. - rzekł Czen Dzog, jakby przewidując pukanie do drzwi.

*

-To, co Irawan przede mną odkrył przekroczyło wszelkie granice mojego postrzegania świata. - wyznał asura Czen Dzogowi. Pomarszczony, niski człowiek słuchał Ghatokaczy z zainteresowaniem.

-Byliśmy przyjaciółmi, traktowałem go na równi z samym sobą. Często zanosiłem się przy nim gniewem i dumą, niejednokrotnie go obraziłem. Lecz pewnego dnia w mojej głowie nastąpiło przewartościowanie, pamiętam dobrze ten moment. Powiedziałem wtedy: „Gdybym tylko zdobył potęgę dżinna, żaden człowiek zachodu nie odważyłby się obrazić naszej kultury!”. Irawan na to odpowiedział: „Do czasu, aż któryś by zyskał jeszcze większą potęgę.”. Wtedy dotarło do mnie, jak głęboka jest wiedza Irawana, zrozumiawszy tę jedną naukę zrozumiałem, ile wiedzy mój przyjaciel już mi przekazał, jak bardzo jest cenna. Jestem z rasy asurów. Jesteśmy ludem pełnym pychy i zawiści, nigdy więc nie przejmowałem się tym, co Irawan mi mówił o wadze pokory. Tamto zdanie okazało się kluczowe.

Irawan dobrze pamiętał obraz Ghatokaczy, który przed nim uklęknął i pierwszy raz nazwał go swoim mistrzem. Kiedy asura przyjął nauki syna Boga Płaczu, Irawana niezmiernie to ucieszyło, ale nie ze względu na nadany mu tytuł, tylko na otworzenie się jego wiernego przyjaciela na mądrość i gotowość do odrzucenia dumy.

-Czy jesteś gotów porzucić wszystko, co masz, by pójść za swoim mistrzem? - zapytał Czen Dzog.

-Tak. - odparł bez zastanowienia Ghatokacza. On również był dużo wyższy od Czen Dzoga i patrzył na niego z góry, jednak czuł przed nim taki sam szacunek jak Irawan.

-Życzę zatem wam obu powodzenia. - Dzen Czog uśmiechnął się, co robił bardzo rzadko. Automatycznie rozpromieniło to twarze Irawana i Ghatokaczy. - Niech ziemie zachodu przyjmą was jak najlepiej, oby wasze nauki zostały wysłuchane, oby tamte kraje nauczyły was tego, co mają do zaoferowania - tutaj mistrz Irawana komicznie zakręcił pięścią w górze - i żeby żaden człowiek zachodu nie odważył się obrazić naszej kultury! - niski człowiek po tych słowach zaniósł się gromkim śmiechem, a Irawan i Ghatokacza mu zawtórowali.

*

Hiawan otarł kropelki potu z czoła. Choć lazaret, w którym teraz pracował razem z pozostałymi uczniami Irawana znajdował się w bardzo chłodnym klimacie, szybkie reakcje, które były tutaj wymagane wyciskały z niego całą wypitą wcześniej wodę.

Pociągnął kilka łyków z bukłaka przy pasie.

Izolda, nie mniej zmęczona, stanęła obok Hiawana, wychodząc z namiotu. Klimat nie robił na niej wrażenia. Syn króla Himów spostrzegł, że krasnoludka mimo swej skrytej pogardy dla rannych buntowników, najzacieklej przy nich pracowała, opatrunki sporządzała z niespotykanym u niej skupieniem i zrobiła dwa razy więcej od niego i Ghatokaczy.

-Wody? - zapytał krasnoludki wyciągając ku niej bukłaka. Izolda poklepała się w swój bukłak przy pasie, patrząc w przestrzeń przed nimi, i ze zmarszczonymi brwiami rozmyślała o czymś.

Pas górski, który się przed nimi rozciągał stanowił granicę krain Norii i Słotoszy. Izolda wspominała po raz kolejny czasy, w których nawet nie myślała o opuszczeniu rodzimej Norii. Czasy, w których sama walczyła z buntownikami, takimi jak ci, których teraz leczyła. Czasy, w których była niemal opętana przez gniew i żądzę udowodnienia własnej wartości.

-Nie widziałem jeszcze żadnego krasnoluda poza tobą, nawet w Norii. - zagaił rozmowę Hiawan. - Domyślam się, że populacja waszej rasy nie jest zbyt liczna?

-Krasnoludy zamieszkują tylko kilka wiosek na północy. - odpowiedziała Izolda, wciąż patrząc przed siebie. - Jesteśmy dość młodym gatunkiem, ustala się, że ma może dwieście lat.

-Jak to? Nigdy o tym nie słyszałem. - powiedział zaskoczony Hiawan.

-Karłowatość to schorzenie genetyczne ludzkich dzieci. Karły rodzą się również poza Norią, ale zwykle, spotykając się z odrzuceniem, przyjeżdżają tutaj. Były czasy, kiedy urodzonych z tą mutacją się zwyczajnie zabijało. Noria jednak przyjęła inną politykę wobec karłów i skolonizowała wszystkich w jednym miejscu, dając im rzemieślniczą robotę. Karły nie wiązały się nigdy ze zdrowymi ludźmi, co było zresztą – i dalej jest – zakazane. Skończyło się na tym, że noriańskie karły ewoluowały w rasę dziś nazywaną krasnoludami. Są teraz silniejsze i mocniejsze od ludzi oraz żyją trochę dłużej, z tym, że wciąż są narażone na pogardę z ich strony, jak sam zresztą widziałeś.

Hiawan faktycznie widział i słyszał. Ci mniej grzeczni ranni – czyli znaczna większość – w przerwach między jęczeniem i płakaniem nie szczędzili obelg Izoldzie, która mimo to dalej wykonywała polecenia doktorów i sanitariuszy. „Karlica” i „brzydula” należały do tych sympatyczniejszych wyzwisk.

W przerwie w rozmowie Hiawan przyjrzał się krasnoludce. Nie potrafił jej sklasyfikować jako ładnej, lub brzydkiej – jej specyficzna uroda nie mieściła się dla niego w tych ramach. Jej duża, okrągła głowa, krzaczasta, gęsta monobrew, niski wzrost i umięśnione kończyny nigdy nie skłaniały go do myślenia o niej w ten sposób.

Po tej myśli Hiawan przypomniał sobie naukę mistrza Irawana, która wykluczała wszelkie dualistyczne podziały na „ładne” i „brzydkie”, przypominając, że te kategorie tworzy wyłącznie umysł.

-Ej, brodata kurwo!!! - zawołał ktoś z wewnątrz lazaretu.

Izolda westchnęła, zamykając oczy i delektując się ostatnią chwilą przerwy. Dwaj uczniowie Dharma-Astry jeszcze raz spojrzeli na siebie porozumiewawczo i wrócili do pracy.

*

-Pojawiłeś się jak zwykle w czasie, gdy cię najbardziej potrzebowałem. - powiedział Nogard, gdy szedł w dół zalesionej góry z Irawanem u boku. Porównał swój strój ze strojem mistrza Dharma-Astry – generał Norii miał na sobie kilka warstw futra, grube spodnie, a na tym wszystkim złotą zbroję. Irawan nosił to co zawsze – luźne brązowe spodnie i równie luźną i lekką żółtą bluzę z długim rękawem.

-Mam w zwyczaju pojawiać się tam, gdzie jestem najbardziej potrzebny. - odparł Irawan. Nogard wiedział, że te słowa to szczera prawda. Widział dużo i znał dobrze istoty ze wschodu. Ich niezwykłość polegała właśnie na tym, że posiadali niewytłumaczalne zdolności, które generał Nogard dawno przestał próbować sobie wytłumaczyć.

Spojrzał na ziemię i zatrzymał gestem Irawana podążającego za nim. Przykucnął, trzymając w prawej ręce włócznię w pionie. Ślady łap, które widział na śniegu świadczyły o tym, że zbliżają się do obozu nieprzyjaciela.

Spojrzał przed siebie i wytężył wzrok. Mimo ograniczonej widoczności przez gęste drzewa był w stanie ocenić, że zbliżają się do polany. Tam przeciwnicy na pewno już na nich czekali.

Chwycił włócznię w dwie ręce i dał Irawanowi sygnał głową.

Gdy dwaj wojownicy wyszli na polanę, zobaczyli szereg ponurych postaci stojących dziesięć metrów dalej. Kaptury w pełni zakrywały ich twarze, lecz Nogard i Irawan wiedzieli kim są, i że patrzą się wprost na nich. Za nimi stał większy oddział ludzi.

Średniego wzrostu postać wyszła przed szereg, nie zdejmując kaptura. Przemówiła męskim, ciepłym głosem, nie złamanym nawet przez zimno:

-Tutaj skończy się jedno – porządek ludzki, albo nadzieja dla awaganów i Norii. - w tym momencie postać zdjęła kaptur i oczom mistrzów ukazała się szczupła twarz młodego, pięknego mężczyzny, o jasnych włosach i niebieskich oczach.

-Nikt was nie zmuszał do walki. - odpowiedział Nogard rozjuszonym głosem, gdy marszcząc brwi ze skupieniem patrzył na młodzieńca. Włócznię trzymał wycelowaną w niego.

-Zaczęliście nas zabijać dawno temu. - odparł mężczyzna nie zmieniając dumnego i pozornie spokojnego tonu. - Kiedy zaczęliście wycinać drzewa i tworzyć z martwego drewna swoje forty. Niszcząc przyrodę, będąc dla niej ciemiężcami, subtelnie zaganialiście nas w kozi róg. Przywłaszczaliście sobie ziemię, która była niczyja, zanim wasz marny gatunek nie stworzył podziałów na „podbite” i „jeszcze nie podbite”.

Choć mężczyzna wyglądał młodo, opowiadał o zamierzchłych czasach, których najwyraźniej był świadkiem.

-Nie odpowiadam za błędy moich dziadów, moi pobratymcy też nie. - Głos Nogarda zdradzał jednocześnie strach i pewność siebie.

-W takim razie powiedz nam, kto odpowiada za nasze wygnanie? Kogo mamy obwinić, jeśli nie cały wasz gatunek? - głos zabrała kobieta, która na wzór swojego towarzysza, zdjęła kaptur i stanęła obok swojego przedmówcy. Była równie piękna, choć włosy miała ciemniejsze, a buzię okrągłą, tak samo jak mężczyzny przy jej boku, proporcje jej twarzy były wzorowe.

-Obojętnie kogo obarczycie winą, to nic nie zmieni. Ani nie przywróci wam waszej ziemi, ani nie naprawi wyrządzonych krzywd. - Irawan zabrał głos.

-A jeśli nikogo nie obarczymy winą! - Krzyknął mężczyzna, który zabrał głos jako pierwszy. - Czy to cokolwiek zmieni?! Jeśli bezczynnie będziemy dalej czekać na kolejne upokorzenia, czy to cokolwiek polepszy?!

-Przydzieliliśmy wam rezerwaty. - przypomniał Nogard, już spokojniejszym głosem. - Król Alaryk jest otwarty na dalsze rozmowy. Wcale nie chce z wami walczyć. Wasz bunt jest niepotrzebny, pochłonął już za dużo istnień z obu stron.

-Według ciebie powinniśmy się poddać, tak? - ironicznie zapytał przywódca buntu. - Być częścią spaczonego systemu ludzkiego? To droga upadku, wszyscy jasno to widzimy.

-Tak nie musi być. - ripostował generał dyplomatycznie. - Przyznaję, że nasi królowie nie zawsze byli przykładami sprawiedliwych władców...

-DOŚĆ TEGO!!!

Z szeregu wyszedł następny z buntowników. Nie ściągnął kaptura w przeciwieństwie do swoich towarzyszy, będąc znacznie niższym od nich, wzrostu przeciętnego człowieka.

-Alaryk jest pustym łbem, odpadkiem swojej dynastii! Jego miękkie działania udowodniły, że rewolucja MUSI nastąpić! Jesteście przyczyną buntu, z którym walczycie!

-Bo to pierwszy raz ten kraj widzi masowe powstanie. - odparł pogardliwie Nogard odrzucając nieskuteczne łagodne pozory. - Nasz naród musi mieć króla, inaczej się wszyscy pozabijamy. Znam historię tego kraju, przyjaciele. Wiem, co się działo w okresach bezkrólewia.

-Król jest gotów złagodzić karę do minimum za tę rebelię. - dodał Irawan. - Jeśli przyznacie się do uczestnictwa w buncie i zgodzicie się poddać...

-To niby czeka nas łaskawa amnestia? - przywódca buntu awaganów swoim głosem zdradzał już tylko rezygnację. - To powstanie nie jest drogą z której się zawraca. Nawet jeśli tu zginiemy, niech nasza śmierć będzie symbolem. Wiem, że nie zapiszemy się na kartach historii... Ale wiem też, że znajdą się tacy, którzy nas zapamiętają.

-Poczekaj. - powiedziała największa z zakapturzonych postaci. Był to barczysty mężczyzna o twarzy równie pięknej i zadbanej, co jego pobratymcy, był jednak wyższy i potężniej zbudowany.

-Ja... Chyba pójdę z wami. - zwrócił się do Nogarda i Irawana.

Buntownik, który mówił w imieniu całej grupy przez większość czasu spojrzał na przyjaciela ze smutkiem.

-Niech będzie. Mam nadzieję, że wybrałeś... lepiej od nas.

-Chcę żyć. - odpowiedział wysoki awagan z łamiącym się głosem. - Byłbym gotów oddać życie, gdybym miał chociaż cień nadziei, że to coś zmieni. Ale nie widząc sensu w umieraniu tutaj...

Pierwszy z awaganów delikatnie uniósł dłoń, dając znak przyjacielowi, że nie musi się tłumaczyć. Dziewczyna obok niego fuknęła, a zakapturzony człowiek wrzasnął:

-Czyli wolisz cierpieć upokorzenia i obelgi?! Chcesz umrzeć niegodny wstąpienia do nieba, jako tchórz i zdrajca?!

-Jakiś kilometr stąd inna istota cierpiąca obelgi i upokorzenia leczy właśnie waszych ludzi. - odpowiedział spokojnie Irawan. - Zostawiła drogę szczytnych haseł i złości, wybierając jako cel życiowy pomaganie innym. Krasnoludka, o której mówię nie miała wcale lżejszego życia od was.

Zapadło milczenie. W powietrzu wisiała niepewność, złość i rezygnacja.

-Oby znalazła ukojenie w życiu. Ja tego nigdy nie zaznam. - warknął przywódca buntu. Jego skóra sczerniała, pokrywając się gęstym futrem. Głowa zmieniła kształt, zaczęła przypominać głowę lwa. Padł na ręce, które przemieniły się w łapy, tak jak jego nogi. Jego ubrania pękły. Przy jego żebrach pojawiły się szkarłatne wielkie skrzydła.

Pozostali awagani również zmienili swoje formy na zwierzęce. Ludzie podnieśli bronie – maczugi i miecze – i z krzykiem ruszyli do walki.

Irawan bokiem otwartej dłoni zdzielił głowę lwa, który na niego się rzucił, zabijając awagana na miejscu. Nogard przebił włócznią gardło awagana o formie gigantycznego złotego ptaka, pikującego wprost na niego. Gdy wyjął włócznię z trupa, błyskawicznie się nią zamachnął, rozpłatując gardła pięciu ludzi, nacierających na niego.

Na Irawana biegł z nadludzką prędkością gigantyczny biały jaszczur o sześciu nogach. Półbóg wystrzelił w górę nogą wyprostowując ją w kolanie, po czym opuścił ją z impetem, uderzając mocno piętą w głowę jaszczura, tym samym go oszałamiając.

*

Awagani wiedzieli, że Nogard i Irawan poradzą sobie we dwójkę ze wszystkimi buntownikami, lecz nie wiedzieli tego ludzie, którzy walczyli u ich boku. Zahartowani w bojach Noriańczycy nie spotkali jeszcze przeciwników, którzy byliby w stanie pokonać choćby trzech przeciwników naraz.

Niemniej nie uciekali, widząc jak dwóch wielkich wirtuozów walki radzi sobie z dziesiątkami napastników. Ich naród był znany na całym świecie z braku strachu przed śmiercią. Ich wiara w krainę szczęśliwości osiągalną dzięki śmierci z bronią w ręku graniczyła z przekonaniem.

Irawanowi wcale nie imponowała ta brawura. Była motywowana egoizmem, oraz – co gorsza – głupotą. Pamiętał czasy, kiedy Izolda uważała swój naród za najprymitywniejszy ze wszystkich, najgorszy rodzaj ludzi, skupisko głupoty i zezwierzęcenia. Bardzo dużo czasu zajęło jej zrozumienie, że głupota leży w naturze każdej nacji, jak i dostrzeżenie pewnych mądrości jej ludu, których nie doceniała.

Gdy Nogard, Irawan i awagan, który odstąpił od rebelii przeszukiwali pole usłane trupami, generała uderzył niespodziewany smutek. Wydawało mu się, że powinien być znieczulony na widok setki wrogich trupów, ale raz na jakiś czas coś w nim pękało. Pomyślał, że niepotrzebnie służy koronie i zabija dla niej.

Jednocześnie Nogard zdawał sobie sprawę, że to tylko myśli, które znikną tak samo, jak się pojawiły. Musiał więc przeczekać te wątpliwości, które go nawiedziły. Rozumiał ich istotę i nie postrzegał jako coś złego. Tak postępować nauczył go jego mistrz – Czen Dzog, Mistrz Lawiny.

Irawan aż za dobrze znał ten współczujący żal. Nie przywykł jednak do tego poczucia zmarnowania żyć przez istoty, które właśnie wybrały śmierć, choć, wbrew temu, co same sądziły, wcale nie musiały.

-Tutaj! - zawołał awagan, który zgodził się poddać królowi Alarykowi. Irawan i Nogard w mgnieniu oka pojawili się przy towarzyszu, który właśnie podnosił nieprzytomną nagą kobietę.

Nim awagan zdążył o to poprosić, Nogard zdjął zbroję i włożył na kobietę dwa futra, które miał na sobie.

*

-Ilu ich było? - król Alaryk nawet nie skrywał znużenia sytuacją. Jak każdy król Norii przed nim, musiał się znieczulić na takie tragedie.

-Nie więcej niż dwa tysiące ludzi. Powstaniu przewodziła połowa żyjących awaganów. - zaraportował Nogard.

-Ustaliliście, czego się właściwie domagali?

-To nie było nic więcej, niż ideologiczny zryw. - powiedział Irawan. - Nim na nas ruszyli, wszystko wprost wyjaśnili. Motywowała ich nostalgia i smutek.

-Ludzie, którzy walczyli u ich boku mieli inne powody. - dodał generał. - Chcieli obalenia korony.

Alaryk prychnął, jak ktoś, kto setny raz słyszy tę samą historię. Oparł ręce na drewnianym krześle imitującym tymczasowy tron, patrząc ze znużeniem na dwóch wielkich mistrzów.

-Mówiliście o dwójce awaganów, którzy się poddali.

-Jeden się poddał, jego towarzyszka została ogłuszona przez Irawana. - Nogard spojrzał pytająco na półboga.

-Podda się, ręczę za nią. - powiedział mistrz Dharma-Astry.

Król westchnął.

-Jestem gotów na bezwarunkową amnestię.

*

-Nie wiem, dlaczego jeszcze żyję.

Awaganka nie umiała się pogodzić ze sobą. Ghatokacza to dobrze widział. Jej barczysty towarzysz w tym się od niej różnił, że był pewien swojego wyboru, choć był nie mniej niż ona zdenerwowany ostatnimi wydarzeniami. Choć siedząc w pustej sali przy stole z wojownikiem z wrogiej frakcji w drewnianych koszarach awagani musieli czuć się jak na przesłuchaniu, Ghatokacza miał zupełnie inny cel.

-Mistrz Irawan dobrze wiedział, że cios, który wymierzył cię nie zabije. - odpowiedział asura. - Dostrzegł możliwość uratowania cię przed śmiercią.

-Jak to? - wstrząśnięta dziewczyna podniosła wzrok na twarz Ghatokaczy.

-Posiada umiejętność dostrzegania rzeczy niewidocznych dla zwykłego oka. Nim zapytacie – nie, nie jest to zdolność wrodzona, a przynajmniej nie polega ona na tym, o czym myślicie.

Awagani wyglądali na zainteresowanych. Oboje przysunęli swoje krzesła bliżej stołu, by uważniej słuchać tego, co mówił Ghatokacza.

-Mistrz Irawan poświęcił swoje życie pomocy innym, dawno temu ślubował zmniejszenie cierpienia istot, uczynienie tego świata lepszym. Dzięki wspomnianej zdolności odnalazł tych, którzy byli gotowi za nim podążyć. Przekazał nam pewne nauki, które odkryły przed nami część prawdy o naturze umysłu. Od tego czasu lojalnie mu towarzyszymy, wyrzekając się wszystkiego, byleby tylko dowiedzieć się od niego więcej o naturze wszechświata. Jest to ciężka i długa droga, ale daje nam ona pokój w sercach, który wynagradza wszystko, lecząc... - tu asura zamilkł na moment szukając właściwego słowa.

-...nienasycenie. - dodał w końcu. - Odkrywamy prawdę o tym, co czyni nas nieszczęśliwymi. Niezależnie od rasy, wieku czy płci, te nauki są dostępne i możliwe do zrozumienia dla wszystkich.

Ghatokacza bardzo ucieszył się tym zainteresowaniem awaganów. Nie ze względu na przyjemność bycia w centrum uwagi, ale z racji na dwoje zagubionych, jednych z ostatnich przedstawicieli swojej rasy, którzy mieli możliwość odkrycia drogi, która – tak jak kiedyś jego – oderwie ich od gryzącego poczucia niespełnienia.

Już wiedział, że ma szansę przekonać rozmówców do poddania się, ale był świadom, że potrzebowali dowodu. Dlatego przewidział pytanie zadane przez awagankę:

-Wiem, Torga, że przystajesz na tę propozycję, bo to jedyna szansa na przeżycie. - Awaganka starała się okazać zrozumienie przyjacielowi. - Ale... przez całe życie... uczono nas o lojalności, o walce do końca. Jak możemy teraz zdradzić nasze przekonania... i...

Asura uśmiechnął się i położył dłoń na ręce dziewczyny siedzącej naprzeciwko.

*

Lenda zaczęła ciężko oddychać po przebudzeniu się z wizji, którą przed chwilą objawił jej Ghatokacza. Spojrzała na Torgę. Ze zmarszczonymi brwiami i niedowierzaniem patrzył to na Lendę, to na Ghatokaczę.

-Jak widzicie, nie zawsze nas uczą tego, co dla nas dobre. - powiedział asura z cieniem uśmiechu na ustach. - Podbijałem królestwa bogów będąc wychowanym w kulturze dumy i zawiści. Ślubowania i honor były kiedyś dla mnie świętością, ale kiedy przejrzałem na oczy, zrozumiałem potęgę słów Irawana, postanowiłem bezwarunkowo złamać moje przysięgi dotyczące zemst i podbojów. Moją drogę przez tę głupotę przed chwilą wam pokazałem. Mam nadzieję, że ta wizja pomoże wam dokonać właściwego dla was wyboru.

Ghatokacza wstał, mając zamiar opuścić koszary, lecz wtem awaganka jakby coś sobie przypomniała i chwyciła go za przegub..

-Krasnoludka! - krzyknęła nieoczekiwanie Lenda. - Chcę się z nią widzieć!

*

Asurę zaskoczyły dwie rzeczy, jedna bardziej od drugiej. Nie spodziewał się, że mistrz Irawan wyróżni Izoldę przed buntownikami, by uświadomić im jak wygląda właściwe postępowanie, choć nie był o to zazdrosny. Jeszcze bardziej zdziwiło go, że Lenda, według relacji, którą mu zdała, zapamiętała tę krótką wzmiankę o Izoldzie i ta wzmianka wpłynęła na nią tak bardzo, że chciała teraz porozmawiać z krasnoludką.

Gdy Ghatokacza i Lenda zbliżali się do lazaretu, już z daleka słyszeli jęki, krzyki i obelgi. Dobrze wiedzieli, do kogo były kierowane te ostatnie.

Awaganka pobiegła do namiotu wyprzedzając Ghatokaczę. Weszła do niego i rozejrzała się, szukając wzrokiem Izoldy.

-Lenda! Ratuj! - wrzasnął leżący na macie mężczyzna z obandażowaną jedną nogą i uciętą drugą.

Lenda patrzyła przez chwilę na mężczyznę ze zmieszaniem i niesmakiem. Hiawan i Izolda podeszli do niej z dwóch stron, przygotowani na ewentualną walkę, lecz zobaczyli idącego za nią Ghatokaczę.

-Spokojnie. - asura uspokoił przyjaciół. - Lenda chciała...

Awaganka chwyciła Izoldę za przegub i odprowadziła od lazaretu na pewną odległość, by nikt nie słyszał ich rozmowy. Izolda czuła się nieco skonsternowana, jednak ufała osądowi Ghatokaczy.

-Jestem Lenda. - przedstawiła się młodo wyglądająca dziewczyna. - Generał Nogard i elf, który jest twoim mistrzem mnie oszczędzili.

Izolda od bardzo dawna nie słyszała słowa „elf”. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że Noriańczycy nazywali tak niebiańskie rasy.

-Nazywam się Izolda. - odpowiedziała krasnoludka będąc wciąż zaskoczona.

-Elf opowiedział mi o tobie. Powiedział, że leczysz ludzi, którzy cię obrażają od najgorszych, jak sama zresztą słyszałam. Wyjaśnij mi, jak sobie radzisz z emocjami? Jakim cudem, mimo bycia przez całe życie poniżaną, godzisz się z losem i nie zbaczasz z prawej ścieżki?

Izolda miała gotową odpowiedź której często używała i teraz też miała taki zamiar. Ale wtem dotarło do niej, że Lenda nie zadaje jej tego pytania jako krasnoludowi, tylko jako kobiecie. Ten fakt zbił ją trochę z tropu i wymusił na niej przemyślenie następnych słów.

-No... Po prostu te obelgi nie mają już dla mnie znaczenia. - powiedziała krasnoludka. Widząc, że Lenda bardzo chce jak najobszerniejszej odpowiedzi, kontynuowała: - Emocje nie muszą wcale determinować moich działań. Dzięki mistrzowi Irawanowi dostrzegłam, że czyjeś zdanie na mój temat mówi tylko o nim samym.

Krasnoludka odnosiła wrażenie, że dopiero teraz uświadomiła sobie myśli, które wypowiadała.

-Poza tym... Nie można wychodzić z założenia, że wszyscy są tacy sami. Poznałam dużo dobrych ludzi, którzy okazywali mi sympatię i podziw, nawet wśród Noriańczyków. Trzeba pamiętać o tych ludziach i nie pozwolić, by ponury obraz tworzony przez głupców zasłonił tych o dobrych intencjach.

Izoldzie wydawało się, że mówi coś oczywistego, ale wiedziała, że to wrażenie było spowodowane wieloletnim podążaniem za mistrzem Dharma-Astry.

-Ale komu mogę zaufać? - zapytała Lenda, patrząc głęboko w oczy Izoldy. - Próbowałam mieć przychylne nastawienie do ludzi, ale to się nie sprawdziło. Z początku wcale nie chciałam brać udziału w tej rebelii, ale mając w pamięci upokorzenia i różne... nieprzyjemności ze strony tych, wobec których starałam się być dobra... trudno nie zanieść się gniewem. Łatwo wtedy pomyśleć, że rozwiązanie siłowe jest jedynym dobrym.

Krasnoludka wbiła wzrok w swoje ciężkie buty. Dobrze rozpoznała ton Lendy, który zaistniał przy słowie „upokorzenia” i „nieprzyjemności”. Był to ton należący do osoby, która stała się ukryć zawstydzenie.

-Ja ufam tylko mistrzowi i moim przyjaciołom. - przyznała Izolda bez ogródek. - Myślę, że przyjaźń... albo miłość... bierze się z poznania i zrozumienia. Mój mistrz osiągnął obie te rzeczy wobec całego świata... a przynajmniej w pewnym stopniu... i nam przekazuje. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć w kilku słowach, ale kiedy zaczyna się pojmować, że wszyscy cierpią, nawet ci, którzy wyrządzają ci krzywdę, gniew jest mniejszy, a przynajmniej rodzi to wyrozumiałość.

Krasnoludka miała pewność, iż mimo tego, że użyła własnych słów, wyraziła dobrze to, co zostało jej przekazane przez Irawana. Nie wiedząc, co może jeszcze dodać, podniosła wzrok na twarz awaganki. Zobaczyła w jej oczach łzy wzruszenia. Lenda objęła ją z całych sił.

*

-Nie wiem, czy mógłbym sobie wyobrazić lepszy obrót tej sytuacji. - powiedział Nogard. Trzymając kubek z gorącą herbatą siedział przy biurku swojego prywatnego gabinetu wraz ze swoim wieloletnim przyjacielem, Irawanem.

-Mógłbyś bez problemu. - odpowiedział mistrz Dharma-Astry z delikatnym uśmiechem na ustach patrząc przez okno na spowite śniegiem góry. - Nikt nie ginie, buntownicy przepraszają za zamieszanie, wszyscy się godzą, rodziny zabitych żołnierzy wybaczają sprawcom, awagani zostają przyjaciółmi ludzi. To byłoby chyba lepsze, nieprawdaż?

Nogard zaśmiał się smutno. Rozprostował nogi, kładąc je na biurko.

-Za długo służę koronie, by dopuszczać do siebie takie utopijne myśli. Choć, przyznam, że koncepcja do niedawna wrogiej awaganki, zostającej sanitariuszką również nie mieściłaby mi się w głowie jeszcze przed kilkoma godzinami.

-Mistrz Lawiny dał nam wszystkim, można by powiedzieć, wyzwanie. Polega ono na tym, że wszystkie konflikty staramy się rozwiązać tak, by nikt nie cierpiał. Czy to możliwe – nie sądzę, ale jestem pewien, że nie możemy w związku z tym przestać próbować. Im wyżej postawiony cel, tym wyżej dojdziemy, niezależnie od tego, jaką odległość pokonamy.

Nogard podrapał się po czubku głowy.

-No tak, pewnie masz rację. Ale z drugiej strony, im cel realniejszy w osiągnięciu, tym większa motywacja. Nikt nie usiłuje polecieć na słońce, by tam zamieszkać, bo przecież...

-Słuchaj, nie mam nastroju na pojedynek na metafory.

Nogard uśmiechnął się figlarnie do Irawana, który odwzajemnił uśmiech.

-Im więcej zdziałamy, tym więcej osiągniemy, tylko tyle chciałem powiedzieć. A tak się składa, że my właśnie od tego jesteśmy, by robić to, co się powszechnie uważa za niemożliwe.

Grubo ubrany pięćdziesięcioletni rudy brodacz z kubkiem gorącej wody w dłoni, który w zbroi wyglądał groźnie, bez niej sprawiał wrażenie nieszkodliwego i spokojnego.

Irawanowi przyszła pewna myśl do głowy.

-Nie boisz się, że zdradzi twój lud? Że poprowadzi kolejne powstanie przeciw królowi?

Nogard prychnął.

-To dla mnie jasne, że tak się nie stanie. Widzę teraz, dlaczego ją oszczędziłeś.

Półbóg się uśmiechnął pod nosem. Spojrzał przez okno w czarne niebo.

-To dobrze.

-Zmieniając temat, tak się ostatnio zastanawiałem, jak sądzisz, czy nasze tytuły mistrzów nadane nam przez Mistrza Lawiny coś oznaczają?

-Gdyby nic nie oznaczały, toby nam ich nie nadawał. - Irawan pociągnął łyk stygnącej wody.

-Wiem, ale co w takim razie oznacza tytuł Mistrza Skały? Albo Mistrza Burzy? - zaciekawił się generał noriański. - Nie podważam mądrości Cze... Znaczy Mistrza Lawiny...

-Między sobą możemy używać jego imienia.

-Ale nie chcę go niechcący zdradzić, gdy będę o nim wspominać komu innemu. W każdym razie wiem, że nasz mistrz nie robi nic, co nie przyniesie w rezultacie pożytku innym. Co w takim razie się kryje za tymi przydomkami? Jaki mogą mieć wpływ na ten świat?

Irawan rzadko zastanawiał się nad wyborami mistrza Czen Dzoga, ale pytanie Nogarda dało mu do myślenia.

-Hmm... Niewykluczone, że ukrył w nich jakieś subtelne wskazówki dla nas na temat nas samych. Niektóre nauki bardzo trudno odczytać i pojąć...

-Tak sobie myślę, jak sądzisz, czy zapiszemy się na kartach historii? - to było dość zaskakujące pytanie, ale znając Nogarda Irawan domyślał się, że jakoś nawiązuje do tematu.

-Nie wiem... A czemu o tym wspominasz?

-Jeśli tak będzie, niewykluczone, że nie zostaną użyte nasze imiona, ale właśnie te przydomki. Czytając jeszcze niepowstałe kroniki, niejeden może się zastanowić nad głębszym sensem tytułów mistrzów. Z czym ci się kojarzy skała?

Irawan podchwycił myśl Nogarda.

-Z wytrwałością, spokojem, niezmiennością...

-No właśnie. Skojarzenia z burzą, które mi przychodzą na myśl, to gniew przyrody i sprawiedliwość natury wobec świata. Czy nie reprezentujesz sobą właśnie czegoś takiego?

Irawan zamyślił się.

-Staram się taki być. Ale nie przywiązywałbym wielkiej wagi do tych skojarzeń, bo nie wiemy co tak naprawdę znaczą tytuły mistrzów. Prędzej czy później odegrają ważną rolę dla nas samych i dla całego świata, mogę to teraz stwierdzić z całą pewnością.

*

Izolda dawno nie czuła się lepiej. Odkąd podążała za Irawanem, myślała tylko o tym, jak półbóg może jej pomóc i jak jej pomógł, aż niespodziewanie to ona komuś pomogła.

-Pierwszy raz od bardzo dawna nie wiedziałem jak zareagować, kiedy cię tak bezceremonialnie odciągnęła. - powiedział Ghatokacza z uśmiechem na twarzy, kiedy razem z Irawanem, Izoldą i Hiawanem wracali do Słotoszy krętą i stromą drogą w dół góry.

Izolda zaśmiała się.

-Chodzimy po dalekich krajach, spotykamy niesamowite istoty, walczymy z potężną magią, a niepokoimy się, bo ktoś nas szarpie za rękę. Dziwne, prawda?

Pozostali zawtórowali jej śmiechem.

-Co ci powiedziała, jeśli mogę zapytać? - spytał Hiawan ocierając łzy. Śmiał się najdłużej i ledwo potrafił przestać.

-Powiedziała mi, że ją zainspirowałam. - krasnoludka nie ukrywała uśmiechu samozadowolenia. - Po naszej rozmowie, ślubowała służyć ogólnemu pożytkowi. Jeszcze nigdy nie widziałam niczego tak klarownie, jak jej wewnętrznej zmiany.

-I tyle? Myślałem, że nawiązałyście jakąś relację. - zainteresował się Ghatokacza.

-Nie wiem, czy słowo „relacja” pasuje... Ale powiedziała mi, żebym do niej wróciła, gdy zakończę naukę pod okiem mistrza i pójdę swoją drogą. Cieszę się, że dzięki mistrzowi Irawanowi i Ghatokaczy uwolniła swój potencjał. To naprawdę czuła i wrażliwa osoba...

Kiedy Izolda mówiła o Lendzie okazało się, że z tej niby krótkiej rozmowy dowiedziała się bardzo dużo o awagance. Bardzo entuzjastycznie opowiadała o tym zaskakującym poznaniu.

Irawan nie musiał się zastanawiać dwa razy. Zrozumiał już, że losy Izoldy i Lendy są teraz ze sobą związane. Uśmiechnął się pod nosem.

 

Szczęściarz

 

Hiawan po raz pierwszy odbywał podróż sam na sam z Irawanem. Izolda i Ghatokacza zostali w zaprzyjaźnionej wiosce w Słotoszy, podczas gdy Hiawan z Irawanem ruszyli w stronę najwyższych gór świata, rodzinnych stron najmłodszego ucznia mistrza Dharma-Astry. Półbóg nie zdradził celu podróży, ale człowiek się tym nie przejmował, wiedząc, że Irawan wolał pokazywać, niż wyjaśniać. Mimo to nie mógł się powstrzymać przed dość abstrakcyjnymi domysłami i zadawaniem sobie pytań.

-Czy będę mógł odwiedzić swoje plemię? - zapytał uczeń mistrza.

-Jak najbardziej. - odparł Irawan.

Hiawan ucieszył się na tę odpowiedź na tyle, że zdołał odciągnąć swoje myśli od celu jego wspólnej wyprawy z mistrzem. Zamiast domyślać się, jakie plany może mieć wobec niego Irawan, skupił się na scenariuszu powitania rodziny i przyjaciół.

Syn Boga Płaczu dobrze znał teren, przez który przedzierał się ze swoim najmłodszym uczniem. Były to góry, w których medytował najdłużej w swoim życiu. Widok tego miejsca, w którym pierwszy raz zobaczył swoje przeznaczenie i poczuł niewyjaśnialną pewność co do swojej powinności, dał mu spokój i radość, czuł się niemal jak u siebie w domu.

Podróżnicy szli pod górę. Obaj wiedzieli, że na jej szczycie zobaczą urwisko. Gdy znaleźli się już u góry, patrzyli przez dłuższą chwilę na górski krajobraz, który się przed nimi rozciągał. W końcu Hiawan nieśmiało przerwał milczenie:

-Co teraz?

Mistrz Irawan, nie odpowiedział, w czym Hiawan też rozpoznawał odpowiedź. A zatem dalej nic nie mówił, spoglądał tylko to na mistrza, to na łańcuch górski, który rozciągał się kilkanaście kilometrów za urwiskiem.

Po chwili rozhulał się wiatr.

Wkrótce potem zaczął padać śnieg.

Hiawan zaczął przyglądać się płatkom śniegu. Nie obawiał się, że on albo Irawan spadną. Żaden wiatr nie potrafił poruszyć Irawanem, a Hiawan, wychowany przez te tereny był wobec nich pokorny, a te odwdzięczały mu się przychylnością w takich sytuacjach. Był tego świadom, nie Irawan go tego nauczył, ale... po prostu to wiedział. Skośnooki człowiek rozkoszował się zamiecią, obserwował szalejące płatki śniegu, postrzegał je trochę jako osobne istoty. Hiawan nie mrużył oczu, gdyż śnieg je omijał. Wyraźnie widział góry, olbrzymy, które były dla niego jak bogowie spokoju. W dzieciństwie były dla niego naprawdę jak bogowie, zwracał się do nich, gdy nie miał do kogo i modlił się, czcił je i składał im ofiary.

Bezwiednie rozłożył ręce. Nie czuł w ogóle zimna, nie stosując ani techniki Trwałego Kamienia, ani żadnej innej. Oto był w domu. Jego umysł odpowiedział radością na przywitanie, którym była zamieć. Góry Czorten, jego opiekunowie i pobratymcy.

Hiawan uniósł się w górę. Spojrzał na duchy, które pojawiły się przed nim. Majestatyczne postaci, na wpół zwierzęce na wpół ludzkie patrzyły na niego z szacunkiem i surowością jednocześnie. Wtem pociągnęły świadomość Hiawana w inne miejsce, pokazały mu znajome góry z kilku perspektyw naraz. Zobaczył wszystkie istoty, które były mieszkańcami gór Czorten. Zobaczył byty niewidzialne, których obecności wcześniej nie dostrzegał, ale nieraz je poczuł.

Zobaczył samotnego mędrca, pustelnika, który był mieszkańcem tych gór od setek lat. Medytował, choć miał zamknięte oczy, on również widział Hiawana. Nie był jego obecnością wcale zaskoczony, wiedział o nim od dawna, wiedział też o jego potencjale i naukach, które pobierał, choć sam Hiawan go nigdy nie spotkał. Był równie majestatyczny, jak duchy, które ukazały się Hiawanowi.

Mędrzec otworzył oczy i spojrzał w górę na niewidzialną postać astralną Hiawana. Złożył mu pokłon, choć Hiawan nie uznałby się za wyższego stopniem od tego pustelnika. Od kiedy po raz pierwszy pojął nauki Irawana i prawdziwą naturę świata, jego tytuł syna wodza Himów nic dla niego nie znaczył.

Świadomość Hiawana przeniosła się wyżej i zawisła nad górami. Ujrzał srebrno-czarnego wielkiego ptaka, krążącego nad górami Czorten. Hiawan był przekonany, że ptak nie szukał zwierzyny, przypominał wartownika, który strzegł swojego terytorium.

Świadomość Hiawana wróciła do jego ciała. Zamieć ustała. Człowiek rozejrzał się wokół siebie, czując przy tym, jak jego ekscytacja z wolna rośnie. Jego mistrz stał z zamkniętymi oczami po prawej stronie Hiawana. Wyglądał, jakby rozkoszował się mroźnym powietrzem.

-Oto twój potencjał, Hiawanie. - odezwał się niespodziewanie Irawan. Otworzył oczy i spojrzał na twarz ucznia.

-Jesteś związany z tym miejscem i jego duchami, dlatego musisz do niego kiedyś wrócić i go strzec. Nadejdą ciężkie czasy, przyszłość przyniesie znanemu nam światu wojnę, przed którą możesz ocalić góry Czorten, ich mieszkańców, i tych, których kochasz. Raduje mnie, kiedy widzę , że kolejny z moich uczniów odkrył swój potencjał i moc.

Hiawan poczuł się spokojnie jak nigdy przedtem, lecz ten spokój przypominał mu uczucie, którego doświadczył, gdy przyjął ścieżkę Irawana do serca. Ta emocja była niczym odświeżenie zamierzchłego wspomnienia.

-Może odwiedzimy twoje plemię? - zapytał Irawan, wciąż z uśmiechem na twarzy.

*

Jak co roku, Izolda nie mogła się nadziwić temu, jak Ghatokacza dobrze znosi chłód jeszcze wczesnej zimy. Wiedziała dobrze, że choć Irawan pochodzi z tych samych rejonów co jego przyjaciel i pierwszy uczeń, to półbóg był zahartowany dzięki licznym błogosławieństwom i treningom, w przeciwieństwie do asury. Ghatokacza, choć widocznie wyczerpany fizycznie zmianą temperatury na chłodniejszą, z nie mniejszym zapałem niż zwykle wykonywał powierzoną mu pracę.

A tą była w tej chwili opieka nad dziećmi. Ghatokacza siedział na środku placu znajdującego się w samym centrum malutkiej wsi liczącej kilkadziesiąt domów. Służył zwykle za plac zabaw dla lokalnych dzieci, lecz dzisiaj wszystkie siedziały wokół asury słuchając z fascynacją jego opowieści. Izolda wiedziała, że owe historie to baśnie, których sam Ghatokacza był autorem.

-Pani... - Starsza kobieta podeszła nieśmiało do Izoldy siedzącej na ławce pod jedną z chat, wyciągając w jej stronę drewniany kubek z herbatą, który trzymała oburącz. Spojrzała pytająco na krasnoludkę.

-Dziękuję. - odrzekła zaskoczona Izolda z wdzięcznością odbierając podarowany jej napój.

-Jeśli chciałabyś wejść, pani, zapraszamy do środka. - dodała nieśmiało starowinka, wskazując drzwi. Izolda spojrzała w szare oczy siwej kobiety starszej od niej o przynajmniej dwadzieścia lat. Widziała w nich serdeczność, wdzięczność i jeszcze coś, czego krasnoludka nie rozszyfrowała.

-Oczywiście, czemu nie. - po raz pierwszy od wielu dni Izolda uznała za stosowne, by się uśmiechnąć. Odwzajemniony, szeroki i szczery uśmiech dał jej do zrozumienia, że warto było.

Starsza kobieta poprowadziła krasnoludkę do środka ubogiej chaty. Pierwsze, co rzuciło się Izoldzie w oczy, to estetyczny wygląd pomieszczenia. Choć mieszkanie posiadało tylko jeden pokój, to odpowiednie ułożenie siedmiu posłań, jedno obok drugiego pod ścianą, i niewielka acz wystarczająca kuchenka w przeciwległym kącie sprawiały, że gospodarstwo stawało się dużo bardziej przestrzenne, niż to z zewnątrz wyglądało. Nawet stolik do kawy postawiony pod ścianą naprzeciw łóżek nie zmieniał tego wrażenia. Siedział przy nim starszy człowiek wyglądający na równolatka kobiety, która zaprosiła Izoldę do domu. Jego smutną twarz rozświetlił uśmiech, który został wywołany pojawieniem się Izoldy, która również się uśmiechnęła, kiedy ujrzała radość starszego człowieka. Rozwieszone nieliczne obrazy nadawały koloru brązowemu wnętrzu.

Izolda znieruchomiała, gdy zobaczyła kogo przedstawia obraz powieszony nad wejściem.

Dumna postać, która spoglądała na nią z płótna była Irawanem. Każdy szczegół jego wyglądu był dobrze podkreślony, począwszy od ostrych, pięknych rys twarzy, po jego strój – luźną brązową koszulę, spodnie tego samego koloru i bose stopy. Malarz, który był autorem obrazu miał ogromny talent do oddawania charakteru postaci, bo uchwycił to, co było w Irawanie najbardziej charakterystyczne, czyli jego grozę i piękno.

-Nasz syn namalował! - krzyknął staruszek zachrypniętym głosem z dumą wypinając pierś. Dostrzegłszy mieszankę zdziwienia i niepokoju na twarzy Izoldy, zastąpił swój uśmiech obawą.

-Coś nie w porządku? - starszy jegomość chwycił laskę opartą o stolik i kuśtykając ustawił się obok Izoldy naprzeciwko obrazu, by mu się jeszcze raz przyjrzeć. Jego żona z zaniepokojeniem odstawiła talerz z ciasteczkami i dołączyła do męża chwytając go pod ramię.

-Nie... Nie widziałam jeszcze nigdy obrazu przedstawiającego mistrza Irawana. Macie ich więcej?

-Eee... - Staruszkowie zająknęli się, nie rozumiejąc szoku Izoldy. Wymienili spojrzenia.

-Nooo, w każdym domu w wiosce jest jeden. - Starszy pan był nieco skruszony, czując się, jakby zrobił coś nie tak.

-Mieszkańcy dużo synowi przysług robili, żeby zrobił kopię dla każdego. - dodała jego żona.

Izolda nie miała pojęcia jak zareagować. Nigdy nie domyśliłaby się, że mistrz Irawan jest obiektem czyjegoś kultu. Wszystkie nauki, które dotąd przekazywał negowały oddawanie czci symbolom i jednostkom.

-Kiedy... kiedy powstał ten obraz? - krasnoludka starała się, by jej głos za bardzo nie drżał.

-Noooo, będzie już dwanaście lat. - wychrypiał staruszek.

Dwanaście lat. Dokładnie wtedy, kiedy Irawan przybył do Słotoszy, trzy lata przed przyjęciem Izoldy na swą uczennicę.

Krasnoludka, widząc zakłopotanie gospodarzy, stojących niepewnie obok niej i patrząc na obraz doszukując się przyczyny zaskoczenia Izoldy postanowiła zakończyć temat.

-Jestem zwyczajnie zaskoczona, nigdy nie widziałam wizerunku mojego mistrza... Uwiecznionego przez innego mistrza. - Tu Izolda zmusiła się do uśmiechu. - Usiądźmy, porozmawiajmy. Jak wam minął dzień?

-Noooo... - zaczął pogodnym głosem dziadek dosuwając krzesła.

*

-Jak to możliwe?! - Izolda była bliska płaczu. Ghatokacza w siadzie skrzyżnym cierpliwie wodził wzrokiem za umięśnioną krasnoludką miotającą się między drzewami.

-Jedyne, co mistrz zrobił, to po prostu dał się sportretować. - odparł asura, chcąc uspokoić przyjaciółkę tonem swojego głosu.

Izolda powstrzymała się przed kopnięciem któregoś drzewa.

-Z pełną świadomością stworzył własny kult!

-Przeznaczył go tylko dla tych wieśniaków. - W słowie „wieśniaki” zabrzmiało więcej pogardy, niż Ghatokacza chciał. Izolda to usłyszała.

Asura westchnął.

-Posłuchaj... Mistrz Irawan zawsze wie co robi. Twoje wątpliwości są naturalne na ścieżce Dharma-Astry, ale dałaś się ponieść emocjom. Tę sytuację możesz bez problemu sobie z nim wyjaśnić. Nie chcę mówić w imieniu mistrza, ale jestem pewien, że każdemu przekazuje nauki na miarę możliwości ich odbiorcy. My zostaliśmy jego uczniami, bo jesteśmy w stanie pojąć znacznie więcej niż przeciętny mieszkaniec tych ziem. Oni dostali obraz, bo dzięki niemu stworzyli związek karmiczny z Irawanem, kult, którym go otoczyli jest ich mostem do jego mądrości. Nie są jeszcze przystosowani do nauk, które pobieramy my, dlatego darzą Irawana innym uczuciem. Rozumiesz?

Izolda oparła się prostą ręką o drzewo przed nią, stojąc plecami do asury w pozycji nachylonej do przodu. Ciężko oddychała. Głęboko wciągnęła powietrze przez nos, powoli się uspokajając.

Krasnoludka wyprostowała się i rozejrzała po lesie. Nie był zbyt gęsty, jak co roku mieszkańcy Słotoszy wycinali przed nadejściem zimy dużo drewna na opał. Obecnie Izolda i Ghatokacza znajdowali się około pół kilometra od najbliższego domu.

-Rozumiem. Ale powiedz, czemu nie wyjaśniłeś mi tego od razu? Czemu od razu nie użyłeś tych słów? Dlaczego na początku powiedziałeś... co innego? - Izolda wciąż stała tyłem do Ghatokaczy. Zastanawiała się, jaką asura ma teraz minę, ale nie chciała mu patrzeć w oczy. Usłyszała jego westchnienie.

-Jeśli myślisz, że uważam się za lepszego od... nich wszystkich... to masz rację. Gdzieś z tyłu głowy cały czas jest obecna moja duma. Ale pracuję nad nią i... wydaje mi się, że panuję. - Słowa asury były bez wątpienia szczere. Izolda wzięła głęboki wdech i odwróciła się przodem do Ghatokaczy.

Pierwszy raz zobaczyła na twarzy przyjaciela tak głęboki wstyd. Unikał kontaktu wzrokowego z Izoldą dużo bardziej niż ona z nim.

Wtem krasnoludka ujrzała obie natury Ghatokaczy: tę pokorną, która kazała mu podążać za Irawanem i pobierać jego nauki oraz tę dumną, którą wyniósł z rodzinnego domu i która przyzwyczaiła go do pychy i dominowania nad innymi – jedna walczyła z drugą, powodując wewnętrzne rozdarcie.

Przez tę minę asura wyglądał niemal żałośnie w oczach Izoldy. Przez chwilę krasnoludka miała chęć go przytulić i jakoś pocieszyć, ale zaraz potem poczuła, że to byłoby niestosowne i zrobiło jej się niemal wstyd za ten powstrzymany odruch. Ghatokacza był od niej dużo starszy, mądrzejszy i bardziej doświadczony. Od zawsze był drugim po Irawanie mistrzem, do którego się zwracała w razie problemów moralnych. Byłoby dla niej niekomfortowe takie zamienienie ról.

Postać asury zmieniła się nagle z przestraszonej i skulonej w potężną i groźną, gdy zerwał się na równe nogi i spojrzał ze zmarszczonymi brwiami za plecy Izoldy, w stronę wioski. Po chwili Izolda również poczuła niepokój, wyczuwając zagrożenie tam, gdzie przebywali ich gospodarze.

Oboje zerwali się do biegu. Choć Ghatokacza był dwukrotnie wyższy od Izoldy, to weteranka armii noriańskiej nie ustępowała mu szczególnie pod względem prędkości. Biegnąc z wielką determinacją w trosce o przyjaciół w wiosce, jej nogami poruszała dużo większa siła niż kiedykolwiek.

Dotarli do granicy między wioską, a lasem. Wciąż biegnąc minęli kilkadziesiąt domostw, zanim usłyszeli pierwsze krzyki. Kiedy dobiegli do placu, na którym niedawno Ghatokacza opowiadał historie miejscowym dzieciom, ujrzeli przyczynę zgiełku.

Był nią oddział asurów przybyłych ze wschodu. Dziewięciu z nich było odzianych w srebrno-złote zbroje ozdabiane małymi szkarłatnymi płytkami przy ramionach, łokciach i kolanach. Ich hełmy – szyszaki – były czarne, pozbawione pióropuszy.

Ich przywódca miał dużo bogaciej ozdobiony strój bojowy. Na błękitnym napierśniku widniał wizerunek nieznanego groźnego bóstwa namalowany ciemnozłotą farbą. Hełm, choć również był szyszakiem, wyglądał dużo bardziej okazale od hełmów pozostałych asurów. Jego granatowy kolor komponował się ze srebrnym pióropuszem i z pozostałą częścią zbroi.

Izolda nie miała wątpliwości co do tego, czego chcą maszerujący asurowie. Wybiegła na środek placu. Stanęła szeroko na nogach. Wyciągnęła rękę przed siebie, pokazując gestem dłoni przeciwnikom, by się zatrzymali.

Widząc malutką kobietę, w prostym stroju chłopa i sandałach z groźną miną asurowie zatrzymali się z wrażenia.

Izoldę zaskoczyło to, że nie usłyszała ze strony asurów żadnych śmiechów ani szyderstw. Na ich twarzach zobaczyła tylko podziw i zaskoczenie.

-Ta kraina jest pod naszą protekcją. - powiedział Ghatokacza stając obok Izoldy. - Jeżeli spróbujecie zrobić cokolwiek tym ludziom...

Asurowie nie dali mu dokończyć. Zagłuszyli jego następne słowa gromkim śmiechem. Takim, jakiego Izolda spodziewała się przyjąć na siebie.

-Asura służący prostakom?! - krzyknął przywódca oddziału. - To wbrew czemukolwiek, co definiuje naszą rasę! - Jego głos był potężny i niski.

Ghatokacza, potężny asura, przyjął ten śmiech swoich pobratymców. Zamknął oczy. Wziął głęboki wdech nosem.

-Nie jestem niewolnikiem definicji. - odpowiedział po otwarciu oczu. - Czemu miałbym podążać za tą wyznaczoną przez naszych przodków, jeśli ujrzałem dużo lepszy sposób na życie?

Asurowie-zdobywcy spojrzeli na Ghatokaczę z mieszaniną obrzydzenia i niezrozumienia.

Kiedy minęła dłuższa chwila milczenia jeden z szeregowców odważył się odpowiedzieć pięknym, wysokim głosem:

-Dzięki kulturze, którą stworzyli nasi przodkowie jesteśmy rasą przywódców i zdobywców. Możemy podbić wszystkie krainy, dorównujemy bogom! Jak śmiesz kwestionować zasady własnego ludu i sprzeciwiać się przodkom?!

Ghatokacza mógł odpowiedzieć, ale wiedział, że nie warto.

-Przyszliście tu zabijać. - stwierdził, przechodząc do sedna sprawy. - Nie pozwolimy wam na to...

-Jesteś nieuzbrojona. - przywódca wrogiego oddziału zignorował Ghatokaczę, zwracając się do Izoldy. - Nie możemy z tobą walczyć.

-A ja z wami mogę. Jestem adeptką Dharma-Astry. Z bronią czy bez niej, poradzimy sobie z wami. - odparła krasnoludka coraz bardziej poirytowana, zerkając na Ghatokaczę, nie rozumiejąc przebiegu sytuacji.

-Dharma-Astry... - szepnął jeden z żołnierzy-asurów. Podziw, który Izolda wzbudziła wśród jej przeciwników wzrósł.

-Nie byle kto jest nauczany tej sztuki. Teraz rozumiemy twoją odwagę. Zasługujesz na uczciwą walkę. W przeciwieństwie do tego śmiecia. - przywódca oddziału ostatni raz spojrzał na Ghatokaczę z odrazą, mierząc go od stóp do głów. - Bądź pewien, gdy weźmiemy twoją głowę z powrotem do królestwa, dowiemy się kim byłeś i postaramy się, by twoje imię na zawsze było otoczone hańbą.

Ghatokacza przez moment wyglądał, jakby słowa pobratymca faktycznie go ubodły, jednak w następnej chwili zamrugał i przyjrzał się twarzom pozostałych asurów. Widział w nich tak wiele głupoty, którą kiedyś uznawał za świętość i wyraźniej niż kiedykolwiek zamanifestowała mu się wartość nauk, które przyjmował i były teraz jego najcenniejszą własnością. Piękne i okazałe zbroje wydawały mu się pozbawione wartości, a wzniosłe słowa, przekleństwa i przysięgi wojowników niczym więcej niż dziecięcym bełkotem.

-Nie będę z wami walczyć. Dla swojego dobra. Cieszę się, że nie jestem już taki, jak wy. - Po tych słowach Ghatokacza odwrócił się i odszedł w stronę tłumu ludzi, którzy niepewnie zaczęli opuszczać swoje domy.

Asurowie wpadli w furię. Na rozkaz ich przywódcy dobyli włóczni, wycelowali nimi w Ghatokaczę i pchnęli swoje bronie, by nabić na nie znienawidzonego pobratymca.

Izolda wzbiła się w powietrze odbijając się jedną nogą od ziemi, znajdując się tym samym na linii uderzenia włóczni. Robiąc łukowaty ruch ręką, odbiła wszystkie dziesięć grotów włóczni nadgarstkiem w prawy bok, równocześnie wymierzając cios nogą w twarz przywódcy oddziału, piętą zgniatając mu nos. Asura w błękitnej zbroi powstrzymał odruch każący chwycić się za twarz i cofnął włócznię biorąc zamach, by wbić ją w Izoldę. Krasnoludka chwyciła włócznię jednego z szeregowych asurów i wyrwała mu ją, parując drzewcem śmiertelny cios. Gdy wskutek jej parady włócznia przeciwnika wypadła mu z ręki, Izolda wypuściła swoją. Dopiero teraz upadła na ziemię, zgrabnie lądując na dwóch nogach.

Asurowie spojrzeli na nią z niedowierzaniem. Nawet mimo świadomości, że mają do czynienia z adeptką Dharma-Astry nie spodziewali się tego, co właśnie zobaczyli. Mimo zaskoczenia, nie zajęło im za dużo czasu otrząśnięcie się z niego.

Bardzo szybko ustawili się wokół niej. Wycelowali w nią włóczniami. Niska kobieta rozpostarła luźno swoje ręce i okręciła się dookoła siebie, by móc ocenić przestrzeń, w której mogła wykonywać ruchy nie nabijając się na żadną broń. Nie czekała na pierwszy ruch swoich przeciwników. Wytężyła zmysły bardziej, niż kiedykolwiek, bardziej niż, jak wcześniej sądziła, była w stanie.

Powtórzyła skok, który pozwolił jej się wznieść na dwukrotną wysokość jej wzrostu. Wzbijając się ponad krąg, który zakreślały groty włóczni asurów, wzięła zamach prawą nogą. Wykonując kopnięcie, zahaczyła swoim sandałem o grot włóczni znajdującej się z tyłu względem jej, wyrywając tym samym broń jej właścicielowi i powodując wyrzut włóczni. Ta przebiła na wylot gardło asury stojącego naprzeciwko. Sześć pozostałych włóczni wystrzeliło w Izoldę jak z procy. Krasnoludka wykonała salto, podczas którego chwyciła za drzewce jednej z włóczni. Pociągnęła za nie bardzo delikatnie, spowodowało to jednak przemieszczenie się w powietrzu Izoldy i wylądowanie za plecami asury dzierżącego tę włócznię. Zanim zetknęła się z ziemią, uderzyła z wielką mocą pięścią w sam środek pleców przeciwnika, łamiąc mu kręgosłup na pół.

Izolda stanęła bokiem do wrogiego oddziału, dumnie wyprostowana patrząc na ich ustawienie. Asurowie zmobilizowali się ponownie, w ośmiu ustawiając się w szeregu. Krasnoludka zamknęła na moment oczy, pozwalając sobie na zamyślenie. Co by zrobił Irawan w tej sytuacji?

Choć nie przyszła jej do głowy żadna wypowiedź mistrza, sama ułożyła swoją. Uśmiechnęła się złośliwie, choć wcale nie czuła w sobie złośliwości.

-I co, raso zdobywców? Dwóch z was już leży i nigdy nie wstanie. Reszta może podzielić ich los. Wybiorę się do waszego królestwa, dowiem się kim byliście za życia i dopilnuję, żeby zapamiętano was jako tych, którym nie udało się podbić pewnej malutkiej wioski.

Spodziewała się, że te słowa wzburzą asurów, obrażą, lub rozkruszą ich dumę, zmuszając do poddania się. Tymczasem oni znów ją zaskoczyli.

-To prawda... nie jesteśmy w stanie cię pokonać. - wyjąkał asura w błękitnej zbroi, żałośnie zniekształconym głosem przez zmiażdżony nos. - Ale podjęliśmy walkę z tobą. Nie możemy od niej odstąpić, choć nasza przegrana jest już przesądzona. Jako zwyciężona... zrobisz jak będziesz chciała. Masz do tego prawo. Jednakże... - wojownik rozkaszlał się krwią, niemalże upadając z wycieńczenia. Podparł się na swojej włóczni i podniósł się do pionu. Jego podwładni patrzyli nieprzerwanie na krasnoludkę, z szacunkiem i taką samą gotowością na porażkę, jaką wykazywał się ich przywódca.

-Śmierć z twojej ręki będzie zaszczytem. - kontynuował. - Masz honor, odwagę i wewnętrzną siłę, jakiej nigdy nie spotkałem wśród chłopów. W przeciwieństwie do zdrajcy naszego ludu... nie porzucasz swoich wartości.

Jej przeciwnicy najwidoczniej nie znali rasy krasnoludów, ale nie było potrzeby niczego im wyjaśniać. Cały gniew Izoldy uleciał po ostatnich słowach wojownika z królestwa asurów.

*

Patrząc na płonące zwłoki asurów na przygotowanym stosie Izolda nie zaprzątała sobie głowy pytaniami, na które potrzebowała odpowiedzi. Buzowały w niej wszystkie emocje naraz.

Miała ochotę ukarać samą siebie za to, że nie patrzy na tę sytuację jednostronnie – asurowie przyszli ze złymi zamiarami, więc musiała ich spotkać śmierć. Nie powinno jej być ich żal bardziej, niż innych jej przeciwników z przeszłości, których i tak darzyła współczuciem. A jednak ci byli inni od poprzednich złoczyńców poległych z jej ręki. Walka, którą dzisiaj stoczyła była dla niej jednocześnie lekcją.

-Mogłem być taki jak oni. - powiedział Ghatokacza krzyżując ręce na piersi, stając obok Izoldy. W głosie asury brzmiało zadowolenie i spokój.

Nie doczekawszy się żadnej wypowiedzi od Izoldy, kontynuował:

-Wiem skąd przybyli. Wizerunek, który miał na swojej zbroi dowódca tego oddziału wskazuje na środkowowschodnie miasta. Udam się tam.

-Nie. - zaprotestowała Izolda. Spojrzała głęboko w oczy asury. - Ciebie nie posłuchają. To ja tam pójdę.

-I co im powiesz? - Asura udawał zwątpienie w pomysł przyjaciółki, ale tak naprawdę miał w głosie więcej podziwu.

-Opowiem historię, która przestrzeże wszystkich asurów przed tymi stronami. - odpowiedziała krasnoludka. Ponownie odwróciła się w stronę płonących zwłok poległych wojowników, ledwie zwracając uwagę na obecność przyjaciela, jednak po chwili przyszło jej do głowy pytanie, które było ważniejsze, niż się jej wydawało.

-Dlaczego nie chciałeś z nimi walczyć? - zapytała Izolda znów obracając się przodem do asury.

-Gdybym podjął się tej walki – odpowiedział Ghatokacza – walczyłbym w gniewie i pragnąłbym nie tylko śmierci moich pobratymców, ale również ich bólu i poniżenia. Nie motywowałbym swoich ciosów troską o naszych przyjaciół, tylko nienawiścią. Nie mogłem dopuścić do tej sytuacji. - Ghatokacza odwrócił się w stronę Izoldy i położył dłoń na jej ramieniu. - Tobie zawdzięczam zarówno uświadomienie mi tego jak i możliwość uniknięcia skalania swojego umysłu nienawiścią. Nie chcę nigdy więcej się konfrontować z tym wyborem.

-Tylko skąd wiedziałeś, że uda mi się ich pokonać? Dzisiaj nadmiar adrenaliny zrobił swoje, ale nie sądzę, bym w innych okolicznościach pokonała tych asurów. Jestem pewna, że posiadali większą znajomość sztuk walki, niż nasi dotychczasowi przeciwnicy.

-Po prostu wiedziałem. Gdybym sądził inaczej, sam bym ich rozszarpał.

-Mistrzowskie Oko, no tak...

W głowie Izoldy pojawiła się myśl, którą trzymała z tyłu głowy i dotychczas tłumiła, która załamywała krasnoludkę. Była pewna, że nie może już liczyć na spotkanie twarzą w twarz z żadnym z mieszkańców wioski. Nie zliczyła podobnych sytuacji, w których krwawa walka w obronie mieszkańców Słotoszy kończyła się ich odwróceniem się i strachem przed Dharma-Astrą.

-Nadmiar adrenaliny... - mruknął Ghatokacza krzyżując ręce na piersi. - Pierwszy raz odkąd pamiętam tak bardzo ten nadmiar adrenaliny cię wsparł.

-Ja też. - przyznała Izolda marszcząc czoło. - Może to kwestia...

Krasnoludka urwała, gdy asura położył dłoń na jej ramieniu i wskazał wzrokiem postać, która szła ku nim od strony domostw na drżących nogach. Przyjrzawszy się jej Izolda rozpoznała w owej postaci starego człowieka, który ugościł ją niedawno w swoim mieszkaniu.

-Pani... oraz panie... - niski mężczyzna pokłonił się obojgu wojownikom, gdy do nich doczłapał. - Że się tak ośmielę... Czy... Na początku przyjmijcie wyrazy wdzięczności... Czy zechcielibyście dołączyć do nas... posilić się... i... pobłogosławić... wasze święte symbole?

Izolda spojrzała na Ghatokaczę. Sam fakt, że ten staruszek do nich wyszedł i zaprosił do swojego domu ją szokował. Ale o jakie święte symbole mogło mu chodzić?

*

-Proszę... dajcie nam swoje błogosławieństwo. - Ton głosu młodej dziewczyny, która wyrzeźbiła dwie małe drewniane podobizny – czy raczej karykatury – Izoldy i Ghatokaczy zdradzał wstyd, pokorę i uwielbienie. Krasnoludka stała przed stolikiem na kawę, na którego środku stały drewniane figurki. Spoglądała to na nie, to na klęczących zebranych w pomieszczeniu mieszkańców wioski, to przez okno na tych, którzy się nie zmieścili wewnątrz i klęczeli wokół domu. Zawsze była tylko żołnierzem, sama siebie postrzegała jako szeregowca. Tak jak kiedyś była pod komendą generała Nogarda i darzyła go szacunkiem jako swojego przewodnika, tak potem podobnym uczuciem obdarzyła Irawana i nagle to ktoś inny zaczął widzieć w niej przywódcę i obrońcę.

Izolda odwróciła głowę do Ghatokaczy stojącego obok niej. Wysoki asura, który musiał się garbić, by się mieścić pod sufitem uśmiechnął się łagodnie do niej. Wtedy zrozumiała, co tak naprawdę dało im potęgę, która ich zaalarmowała, pozwoliła im tak szybko przybiec na miejsce zdarzenia i pokonać najeźdźców. Była to karmiczna zależność, którą dawno temu utworzył Irawan, a mieszkańcy wioski ją podtrzymywali dzięki swej wierze i czci, którą darzyli jego obrazy oraz posążki jego uczniów.

Krasnoludka podeszła do swojej drewnianej podobizny i położyła rękę na jej głowie. Po niej Ghatokacza zrobił to samo. Po pokoju przeszły podniecone szepty.

-J-ja... nie wiem co... - młoda dziewczyna, która wyrzeźbiła dwa posążki rozpłakała się ze szczęścia, ukrywając twarz w dłoniach.

Człowiek o czarnych włosach i gęstym zaroście wstał i podszedł do dziewczyny, obejmując ją mocno. W jego brązowych oczach również kręciły się łzy.

-Jesteśmy największymi szczęściarzami, jacy chodzili po tej ziemi. - powiedział mężczyzna niskim, łamiącym się ze wzruszenia głosem.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Kocwiaczek 02.02.2021
    Zdecydowanie do podziału na mniejsze części. Spokojnie można każde z opowiadań dać oddzielnie. Mało kto niestety doczyta do końca. Piszesz ładnie, zmień jedynie dywizy na półpauzy lub pauzy i zwróć uwagę na ilość zaimków. Przeczytałam pierwszy i w wolnej chwili powrócę do reszty. Chyba, że podzielisz i będzie łatwiej czytać :) Pamiętaj tylko, iż dwa dziennie wchodzą na główną, więc jeśli chcesz otrzymywać komentarze pod tekstami, to porcjuj je czytelnikom. Pozdrawiam i powodzenia :)

    Bo trzeba pracować nad sobą :D
  • Kocwiaczek 02.02.2021
    A, no i zerknij do pomocy na dole strony odnośnie budowania dialogów. Na przykład przez powiedział/a niepotrzebnie stawiasz kropkę. Mała literka za to, jak najbardziej na miejscu, skoro odnosi się do mówienia:)
  • Thöragatha 03.02.2021
    Bardzo, bardzo dziękuję za wszystkie rady :) Ten tekst to moje przywitanie się z tym portalem, ponieważ już wiem, że zostanę tu dłużej. Dharma-Astra ma dla mnie wartość sentymentalną, ale nie będę raczej kontynuować jej tworzenia. Najmłodsze z tych opowiadań ma cztery lata, a najstarsze - siedem. Chciałem cały zbiór wrzucić jako jeden tekst, bo był on najważniejszym kamieniem milowym, do jakiego doszedłem na swojej drodze pisarskiej. Z wszystkimi swoimi niedoskonałościami chciałem podzielić się nim ze światem i znajomymi, którym chciałbym opowiedzieć historię mojej twórczości. Sam fakt, że zdobył już dwie oceny jest dla mnie miły :D. Tym niemniej wszystkie Twoje uwagi są dla mnie bardzo cenne i na pewno uwzględnię je przy tworzeniu moich następnych tekstów.
  • Stańczyk 09.06.2021
    Łoł.Trochę nie wiem jak ocenić, ponieważ jest to dla mnie coś nowego. Nie jestem też zaznajomiony jakoś mocno z kulturą wchodu, więc wiele rzeczy i nawiązań mogło mi umknąć. Spróbuję opisać moje wrażenia.

    1. Jest to dla mnie ciekawa odmiana, że drużyna występująca zazwyczaj w fantasy nie jest powszechną i tolkienowską. Taką która działa na zasadzie przyjaźni lub wspólnego interesu. Tutaj jest układ mistrz i uczniowie i wyraźnie widać, że mistrz wie więcej, chodzi trochę własnymi ścieżkami, wiele nie mówi i celem jest nauka. Z tym się często nie spotkałem więc nie mam wiele porównań ale sądzę, że relacje między Irwanem a uczniami wyszły naturalnie. Czuć szacunek i dystans, a skracanie dystansu wychodzi od mistrza. I jeszcze element zaufania.
    2. Trochę mam mieszane uczucia co do świata. Do świata fantasy zachodu (Ludzie, Krasnoludy, wioska nizołków itd) przychodzi wschodni mistrz. I to jest ciekawe. Tylko mam wrażenie, że za mało jest ... obcości. Paradoksalnie. Rozumiem, że mistrz już trochę chodził w tamtych rejonach, ale sądziłem, że Irawan i jego uczniowie będą dla ludzi bardziej dziwnym zjawiskiem a filozofia mniej znana podobnie jak są czymś nowym dla czytelnika przyzwyczajownego do światów quazi-tolkienoskich. Nikt nie postrzega ich jako ewentualne zagrożenie, nie uważają ich za
    3.Może jeśli chodzi o przesłanie każdego z opowiadań to jest chyba za często wkładane w usta mistrza. Przez co morał czasem brzmi za bardzo moralizatorsko. Niemniej chciałbym tak pisać od czterech do siedem lat temu.
    Nawet jeśli nie będziesz kontynuować tego zbioru, to chętnie zobaczyłbym niektóre pomysły w innej twórczości. :-)
    Pozdrawiam i powodzenia
    Widz spadkobiercy fikcji

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania