Diabelski Dom, część I - 1 - Thaddée de Flèches

Dwie ostatnie części, finałowe (z epilogiem) "Diabelskiego domu" powstały. Zainteresowani sobie znajdą w konkurencyjnym serwisie.

 

Tutaj początek historii. Diabła jeszcze nie ma, domu tym bardziej. Całość jest niby "horrorem", więc tak oznaczam, acz tu nic was nie przestraszy. To nie spojler, to uczciwość.

 

Zastanawiałem się, czy wrzucić tu, czy nie. Może komuś się spodoba.

 

***

 

Thaddée de Flèches, wołany najczęściej Jude, był jedenastym synem Pierre-Paula de Flèches, niezbyt zamożnego szlachcica, władającego malutkim zameczkiem Château de Flèches i przytulonymi do murów domkami podzamcza szumnie zwanymi Ville de Flèches.

 

Ród posiadał dwa bogactwa.

 

Pierwszym, chlubnym, dla którego tolerowana była jego władza nad zapomnianą doliną pełną podmokłych łąk, był pochodzący z Cesarstwa Rzymskiego Bannière de Flèches.

 

Na jednej jego stronie widniały trzy strzały w kołczanie, a z drugiej pysznił się napis

 

SICUT SAGITTAE IN MANU POTENTIS

 

SIC FILII EX IUVENTUTE NATI SUNT

 

BEATUS VIR

 

QUI IMPLEVIT EIS PHARETRAM

 

Kolejni jego posiadacze stosowali się do zaleceń Pisma, mówiącego o synach zrodzonych w młodości. Nie mieli jednak szczęścia do czegokolwiek innego.

 

Drugim bogactwem rodu de Flèches były stada koników górskich, małych, ale silnych i wytrzymałych. Choć niezbyt urodziwe i pogardzane przez rycerzy, zapewniały byt rodzinie, dostarczającej niezawodnych zwierząt pociągowych kupcom, którym bardziej zależało na jakości zwierzęcia niż na jego wyglądzie.

 

Niektórzy dodaliby do tej listy trzeci skarb, Mariannę, o pięknych błękitnych oczach opiewanych w pieśniach przez bardów. Spokrewniona, choć daleko, z samym papieżem, wiodła życie wiernej żony, wyśmiewając rozlicznych błędnych rycerzy, którzy ślubowali jej wierność i ruszali odbić Ziemię Świętą z rąk niewiernych.

 

Pierre-Paul, zgodnie z dewizą i tradycją rodu miał trzynastu synów. Nazywał ich kolejno imionami apostołów, tak więc w kolejności przychodzili na świat Pierre, Paul, André, Jacques, Jean, Philippe, Barthélémy, Thomas, Matthieu, Thaddée, którego za świętym patronem nazywano po prostu Judą i Simon. Gdy po paru latach narodził się kolejny, ojciec z braku lepszego pomysłu nazwał go Treizième.

 

Pierre jako pierworodny miał przejąć ojcowiznę. Niestety, podczas polowania poszarpał go niedźwiedź. Paul podczas buntu chłopskiego został zaatakowany i posiekany toporem w drobne kawałki. Nikt nie wiedział, jak buntownicy ominęli straże i dopadli ukrytych chłopców, ale cudem ocalały André zaczął szykować się do przejęcia schedy po ojcu. Jacques ożenił się ze szpetną i wiekową wdową, jedyną mającą prawa do zameczku de Griffon, trzy doliny dalej na południe. Jean wstąpił do stanu duchownego. Philippe i Barthélémy zaciągnęli się na giermków do króla, a Thomas przez koneksje matki trafił aż do Rzymu na papieski dwór. O podobnej karierze marzyli Matthieu i dziecinny jeszcze Treizième.

 

A Juda? Jego interesowały konie. Od najmniejszego pacholęcia uwielbiał bywać w stajniach. W ujeżdżaniu nie było lepszego od panicza Judy. Ojciec wróżył mu wielką karierę rycerską, jednakże Juda nie interesował się bronią, ani walką. Nie pomagała skórzana dyscyplina, co piątek stosowana przez zatroskanego o losy potomka ojca. Dla Tadeusza istniały i liczyły się tylko konie. Broń była mu obca, podobnie jak zabijanie. Nawet jadał głównie marchewki i kapustę, mięso podrzucając pod stół warującym zawsze u jego stóp owczarkom.

 

Przebywając całe dnie w stajniach, Juda oczywiście od maleńkości wiedział, skąd biorą się młode źrebaki. Bez wahania prowadził ogiery do odpowiednich klaczy. W dobieranych przez niego parach młode źrebaki były zdrowsze i silniejsze. A każdy ogier słuchał się młodego Tadeusza, jakby był zaczarowany.

 

Niektórzy nawet sugerowali, że dzieciak posługuje się jakimiś czarami, bo bez problemu potrafi ujeździć najdzikszego nawet ogiera.

 

Sekret znał jednakże tylko on i starszy parę lat lokajczyk, Mulat — znajda podrzucona niegdyś w wiklinowym koszu pod drzwi kaplicy św. Jana Chrzciciela w Ville de Flèches. A że stało się to w Dzień Trzech Króli, ojciec Judy kazał ochrzcić go natychmiast imieniem Gaspar i wychować na służącego na zamku. Początkowo maluch był ulubieńcem żony Pierre-Paula, Marianny, która w tym samym czasie po paromiesięcznej chorobie odzyskała siły i zaczęła wychodzić ze swojej komnaty. Później został posłany do posługi przy synach Pierre-Paula, zaprzyjaźniając się szczególnie z małym Judą Tadeuszem.

 

Trzynasty dzień lipca był upalny. Pogoda nie zmieniała się od wielu tygodni. Dla mieszkańców Ville de Flèches to była dobra pogoda. Wiecznie mokre łąki dawały dużo siana i nadzieję na trzeci, a może nawet i czwarty pokos w roku. Niewielkie poletka zasadzone rzepą, marchwią i kapustą dawały nadzieję na spore plony i brak głodu na przednówku. Przymrozki kwiatów nie zwarzyły. W sadach drzewa były obficie obsypane młodymi owocami jabłoni.

 

Drogą do miasteczka i zamku zbliżała się dziwna grupa ludzi. Rycerz na koniu, kilku służebnych, próbujących na postronkach prowadzić wściekającego się wielkiego ogiera, i kilka wozów taboru.

 

Straże poinformowały o przybyszach.

Sam Pierre-Paul, nie mając nic do roboty w letni dzień, stanął przed drzwiami kaplicy, których fronton był zdobniejszy niż zamkowy, i czekał na gościa.

 

- Czcigodny Côme-Damien de Pomme, rycerz Zakonu Świątyni! – wrzasnął jeden z giermków, odgrywając rolę herolda.

 

- De Pomme? – zdziwił się Pierre-Paul. – Z tych de Pomme'ów, co się pieczętują Czerwonym Jabłkiem?

 

- To starsza gałąź rodziny, od mojego stryjecznego dziadka – odparł rycerz zakonny. – Ja się pieczętuję Zielonym Jabłkiem. Jestem amatorem kwaśnych jabłek – zaśmiał się.

 

- To u nas, szlachetny gościu, znajdziesz ich sporo. Akurat czas na zielone – odparł Pierre-Paul. – Wejdźmy najpierw do świątyni, podziękować Bogu za twój przyjazd, a potem pójdźmy w gościnę.

 

- Zanim zsiądę, powiedz mi – zapytał Côme-Damien – prawda to, że masz tu jakiegoś szamana, co potrafi okiełznać każdego ogiera, jako powiadają w karczmach po drodze? Kilka dni temu mój się znarowił i nic nie pomaga. Chciałem go już ubić, ale szepnięto mi, że w Ville de Flèches mieszka mag, czy szaman, co zna się na zwierzętach. No, a wart jest sporo dukatów w złocie, więc nadłożyłem drogi, jadąc do Jeruzalem, aby tu zajechać.

 

- Maga ni szamana tu nie ma – odparł twardo Pierre-Paul. – My porządny, chrześcijański ród, tu poruty ni grzechu się nie znajdzie!

 

- Czyli niepotrzebnie żeśmy tu jechali?

 

- A tego nie powiedziałem – zastrzegł szybko Pierre-Paul. – Maga ni szamana nie ma, ale jeden z moich synów, Juda, zna się na koniach. Ino powinni cię kierować do Château de Flèches, nie do Ville de Flèches.

 

- To daleko stąd? – zafrasował się rycerz.

 

- Skądże – odparł Pierre-Paul, wskazując mało ozdobną bramę przed sobą. – Tą bramą i brukowaną drogą do góry. Tam mieszkamy. Ogiera też niech tam zaprowadzą, stajnie są po lewej.

 

Rycerz zsiadł wreszcie z konia. Przywitał się z gospodarzem. Wszedł do kaplicy.

 

- Juda! – wrzasnął Pierre-Paul. – Ruszaj dupę! Zajmij się koniem pana rycerza!

 

Na południowym zboczu niewielkiej góry, na której postawiono Château de Flèches, ciągnęły się sady jabłoniowe. Tam właśnie, do czterech wielkich jabłoni parobkowie przywiązali rzucającego się ogiera. Po chwili do wierzgającego zwierzęcia podeszło dwoje podrostków. Jeden miał czarne, kręcone włosy i ciemną karnację skóry, drugi blond włosy, przy mocno opalonej skórze sprawiające wrażenie białych. Gdyby nie to, każdy by ich uznał za braci. Ten sam kształt twarzy, nosa, te same błękitne oczy Marianny, które tylu bardów opiewało w pieśniach. I podobny był przyodziewek, choć u blondyna w nieco lepszym stanie.

 

- To ten ogier, o którym mówił ojciec – wskazał blondyn.

 

- Teraz to chce pomocy, a tak to ciągle zmusza cię do walki, której nie cierpisz – rzucił ciemnowłosy.

 

- Zawarłem z nim umowę, Gasparze – odparł jego towarzysz. – Przestanie mnie kształcić na rycerza. Andrzej nie zna się na koniach, przyda mu się w przyszłości pomoc. A ja kariery robić nie chcę. Ani na dworze królewskim, ani na papieskim.

 

- Ale jakąś żonę weźmiesz sobie?

 

- Z musu. Jakże by to było, Juda, Tadeusz, de Flèches, kawaler? Wezmę pierwszą lepszą, którą ojciec zapoda. Zaraz po ślubie się ją otruje. Kocham tylko ciebie, nie żadne babsztyle – cmoknął mulata w nos. – Zobaczmy, na co to zwierzę cierpi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania