Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Diabły Mówią Dobranoc

Pierwsze płatki śniegu spadały z nieba, by rozpuścić się na ziemi, drzewach i strzechach chatek. Większość mieszkańców starała się ich nie zauważać, skupiona na przygotowaniach do bliskiej już zimy. Mężczyźni liczyli zapasy, kobiety szyły ubrania, dzieci błądziły po wiosce, usiłując zejść z oczu zdenerwowanym dorosłym.

 

Pewien mężczyzna chodził wściekły po chacie, klnąc i odgrażając się przerażonej żonie. Jej winą była zguba pojedynczego worka mąki.

 

Inna rodzina nerwowo przeliczała żywność, rozpaczliwie próbując podzielić marne zapasy pomiędzy piątkę dzieci, pięciu dorosłych i dwoje dziadków. Ci ostatni siedzieli na pryczach, w milczeniu dłubiąc w drewnie wysłużonymi kozikami. Nikt nie wiedział jeszcze, że obaj podjęli już decyzję. Gdy tylko ziemię pokryje dostatecznie gruba warstwa śniegu, wybiorą się na polowanie. Tylko tak mogli zapewnić ich rodzinie szansę przeżycia.

 

Ktoś inny ściskał swoją żonę i jedyne dziecko, prezentując im zdobyty dziś worek mąki. Mały, ale bezcenny dodatek do zapasów, dający im nadzieję na przetrwanie do wiosny.

 

Wszyscy przygotowywali się do nadchodzącej zimy. Wielu zastanawiało się, czy uda im się przeżyć.

 

Tylko dwie osoby nie musiały zadawać sobie tego pytania.

 

Barmir i Dalebora, dwójka dzieci mieszkających na samym skraju wsi, dobrze wiedziały, że dla nich to koniec. Ich rodzice odeszli z tego świata ostatniej zimy, zostawiając im jedynie narzędzia myśliwskie ojca i maleńką chatkę, w której dotąd wszyscy mieszkali.

 

Tak długo jak trwało lato, dzieci dawały sobie radę. Barmir, przeżywszy już czternaście wiosen, pracował na polu, zatrudniał się w gospodarstwach, czasem nawet chodził polować, wykorzystując wszystko, czego nauczył go ojciec. Młodsza od niego Dalebra zbierała grzyby i jagody, pomagała wieśniakom przy zwierzętach, czasem nawet żebrała, gdy przychodziła taka potrzeba.

 

W ten sposób, choć przymierając głodem, dzieci przeżyły jakoś ostatni rok. Gdy jednak nadeszła zima, nikt nie potrzebował już dodatkowych rąk do pracy. Nikt nie chciał też wziąć ich w opiekę. Dzieci wiedziały, że śmierć wkrótce wyciągnie po nie swe kościste dłonie. Pierwszą chwyciła Daleborę.

 

Nie nadeszła jeszcze zima, nim dziewczyna zaczęła gorączkować. Brat podawał jej wszystkie znane mu zioła i robił kompresy, lecz nic to nie pomagało.

 

Tamtej nocy klęczał przy jej łóżku, cierpliwie karmiąc siostrę gotowaną kaszą ze szczawiem. Dalebora chciwie chwytała kolejne porcje, z grymasem bólu na bladych wargach. Mroźny wiatr wpadał przez dziurę w dachu, której żadne z nich nie potrafiło załatać.

 

– Nie śpij, siostrzyczko – powtarzał co chwilę Barmir, pocierając jej rozpalone czoło, jakby mógł je w ten sposób schłodzić. – Proszę. Jedz i nie zasypiaj.

 

Dala nic nie odpowiedziała. Od wielu dni właściwie nie mówiła. Barmir był pewien, że wciąż go rozumie, ale nie miała już sił, by się odezwać.

 

– To tyle – powiedział, gdy jego siostra skończyła posiłek. – Na dzisiaj musi ci to wystarczyć.

 

Dalebora wyciągnęła drżącą rękę i ścisnęła słabo dłoń brata. Uśmiechała się, ale w jej rozpalonych oczach czaił się strach.

 

– Dziękuję – wyszeptała drżącymi wargami.

 

– W porządku. Wkrótce wyzdrowiejesz, zobaczysz.

 

Dalebora nic nie odpowiedziała. Położyła się z powrotem w łóżku, nieruchoma niczym kłoda. Barmir poczekał kilka chwil, aż upewnił się, że zasnęła, po czym wyszedł z izdebki, wciąż ściskając miskę w dłoni. Poczuł chłodne, jesienne powietrze, pozwolił, by pierwsze tego roku płatki śniegu wylądowały mu na twarzy, zaraz roztapiając się na skórze. Następnie wziął głęboki wdech i rzucił o ziemię ich ostatnią resztką jedzenia. Miska uderzyła o kamień, pękając na dwoje.

 

Barmir krzyczał. Sztylety chłodu rozdzierały mu gardło, ale nie miało to dla niego znaczenia. I tak miał niedługo umrzeć. Nie miał jedzenia, nikt nie chciał mu pomóc, jego dom był ruderą. Ani on, ani Dalebora nie mogli tego przeżyć.

 

Usiadł na progu, ze łzami w oczach myśląc o swojej sytuacji. Robił to już wiele razy i wniosek zawsze pozostawał taki sam. Jego siostra nie mogła wyzdrowieć, żyjąc w głodzie i zimnie. By jej pomóc, potrzebował pieniędzy i jedzenia, ale nie miał ani jednego, ani drugiego. Nawet w środku lata oboje żyli z dnia na dzień, a co dopiero teraz, gdy zbliżała się zima. Lasy były opustoszałe, a kraść nie było od kogo.

 

W tej sytuacji, pozostawało mu tylko jedno.

 

Westchnął ciężko i wrócił do domu. Nie budząc siostry, wyciągnął z domowej skrzyni łuk, wiązkę strzał, długi nóż i lekki skórzany pancerz. Wszystko, co zostało mu po ojcu.

 

Był synem myśliwego. Wiedział, jak się tym posłużyć.

 

Ubrał się, zabrał broń i ruszył w stronę lasu. Ale nie tam, gdzie udawał się zazwyczaj. Nie do małego, bezpańskiego zagajnika, w którym od dwóch tygodni nie złapał nic, nawet tropu najmniejszego zająca. Nie mógł już dłużej pozwolić sobie na półśrodki. Musiał iść dalej.

 

Po kilku chwilach marszu stanął na samym skraju znacznie większej, ciemniejszej puszczy, patrząc na rozpościerającą się przed nim gęstwinę. Widział niechętne spojrzenia żubrów, wrogie łypanie wilka, słyszał złowróżbne śpiewy najróżniejszych ptaków. Miał wrażenie, że nawet drzewa patrzą na niego nienawistnie.

 

Czarny Las. Jedyne miejsce, gdzie mimo zbliżającej się zimy, zwierzyny wciąż było pod dostatkiem.

 

Mimo nadejścia człowieka, żadne zwierzę nie uciekło. Pozostały na swoich miejscach, prawie nie zwracając na niego uwagi. Nie obawiały się Barmira, bo w tym lesie nikt nie polował. Choćby cała wieś miała umrzeć z głodu.

 

Barmir wziął głęboki wdech i poprawił zawieszony na plecach łuk. Mógłby teraz nałożyć strzałę, naciągnąć cięciwę i strzelić do któregoś ze zwierząt. Ale nim jego ofiara padłaby na ziemię, on już żegnałby się z życiem, a zaraz po nim zapewne i cała jego wioska.

 

Martwi nie potrzebują jedzenia. Martwi nikomu go też nie zaniosą. Jeśli miał pomóc Daleborze, potrzebował czegoś lepszego.

 

Przekroczył granicę lasu i ruszył przed siebie. Czuł nienawiść, emanującą z kory drzew i ciał zwierząt. Miał wrażenie, że nawet trawa pod stopami zawiązuje mu się wokół butów, by powstrzymać go od marszu.

 

Nie zatrzymywał się jednak. Nie przestawał iść, dopóki nie usłyszał głosu swojej matki gdzieś za plecami.

 

Od dziecka słuchał opowieści o Nocnych Dzieciach, stworzeniach zamieszkujących Czarny Las. Wiedział, że ich przyjście poprzedzają iluzje, dziwne odgłosy, śmiechy. Nie wolno mu było pozwolić, by te sztuczki go zwiodły. One chciały, by choć na chwilę się rozproszył.

 

Dlatego gdy usłyszał głos swojej matki, nie odwrócił się i nie słuchał słów zjawy. Stał spokojnie, skupiając wzrok na gęstwinie przed nim, ignorując wszelkie dźwięki i widziane kątem oka obrazy.

 

Po pewnym czasie, w mroku przed sobą zobaczył parę połyskujących, jasnożółtych oczu. Zaraz za nimi pojawiła się kolejna, a następnie jeszcze jedna. Wkrótce potem dziwne odgłosy ustały, a wśród głuszy rozbrzmiał mrożący krew w żyłach chichot. Ciemne figury zaczęły się do niego zbliżać.

 

Barmir powoli sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mały, okrągły amulet, który wiele lat temu kupił na odpuście. Uniósł go na wysokość oczu i trwał bez ruchu. Miał wielką ochotę sięgnąć po łuk, ale wiedział, że to byłaby czysta głupota.

 

Ciemne stwory krążyły dookoła niego, tańcząc i podśpiewując. Przypominały trochę ludzi, pomimo czarnej jak węgiel skóry, wielkich żółtych oczu i białych, niemalże świecących zębów.

 

– Co tutaj robisz, człowieku? – Barmir usłyszał wysoki, szyderczy głos jednej z istot. – Czyżbyś zgubił się w lesie, z łukiem zawieszonym na plecach?

 

– A może chciałeś nazbierać ziół? – zapytał kolejny, jeszcze wyższy głos. – I zabrałeś kilka strzał, by mieć czym je odcinać?

 

– Chcę ubić interes – odpowiedział najspokojniej jak umiał. Istoty patrzyły na niego przez moment, po czym wybuchły śmiechem.

 

– A co ty, samotny człowieczek, możesz nam niby dać? – zapytała jedna z nich, podpływając do niego niczym mgła. – Już za sam fakt, że wszedłeś do naszego lasu i wystraszyłeś nasze zwierzęta, powinniśmy sprawić, że nigdy więcej nie ujrzysz blasku słońca.

 

– Nie możecie mnie dotknąć, gdy trzymam amulet – odparł Barmir. Mimo strachu zmusił się, by patrzeć potworowi w oczy. – Wiem o tym.

 

– I myślisz, że to nas powstrzyma? – Ciemnowłosa dziewczyna-potwór roześmiała się głośno. – Przez dziesięciolecia, całe święte armie próbowały wedrzeć się do tego lasu. Przynosili symbole, pancerze, uświęcone potrawy, czasem nawet samych kapłanów pod nasze granice. Żaden z nich nie wrócił. A ty myślisz, że powstrzyma nas twój wisiorek?

 

– On nie ma was powstrzymać. Ma was jedynie spowolnić. Do czasu, aż przedstawię wam swoją ofertę.

 

– A jakaż to niby oferta?

 

– Pozwólcie mi upolować z waszego lasu jedno, duże zwierzę.

 

Kolejna salwa śmiechu przetoczyła się pośród stworów.

 

– Człowieku, masz pojęcie co czeka tych, którzy choćby pomyślą o zabraniu stąd zwierzęcia?

 

– Wiem. I to właśnie wam oferuję. W zamian za zwierzynę, zostanę tu z wami. Na zawsze. Obiecuję, że nie będę uciekał, wzywał pomocy ani próbował jakichkolwiek sztuczek. A poza tym zrobię wszystko, co tylko zechcecie.

 

Śmiechy nagle ustały. Stwory popatrzyły na niego ze zdziwieniem. Chyba nawet im taka oferta wydawała się szalona.

 

– Wiem, że tacy jak wy porywają czasem ludzi i przetrzymują ich jako zwierzątka – kontynuował Barmir. – Zostanę jednym z nich, jeśli chcecie. Jeśli wolicie, będę wam służył. Nie będę uciekał, ani niczego planował. Zostanę z wami z własnej, nieprzymuszonej woli.

 

Dzieci, wyraźnie zszokowane, popatrzyły najpierw na siebie nawzajem, a następnie z powrotem na Barmira.

 

– Dlaczego chcesz się tak poświęcić dla jednego zwierzęcia, którego nawet nie zjesz?

 

Chłopak wskazał dłonią w kierunku, z którego nadszedł.

 

– Tam, w niedalekiej wiosce, leży moja siostra. Jest chora i jeśli nie dam jej nic do jedzenia, umrze.

 

Barmir patrzył na Dzieci, starając się zachować absolutny spokój. Jego serce biło jak szalone, ale twarz wyrażała spokój. Nie mógł pozwolić sobie na okazanie słabości.

 

Elfy popatrzyły po sobie raz jeszcze, po czym bez słowa wzbiły się do lotu. Barmir ledwie mógł je zobaczyć, gdy unosiły się na tle nocnego nieba. Słyszał jedynie ich chichot i szum okolicznych drzew.

 

Odetchnął w duchu. Powtarzał sobie, że wcale nic nie traci na tym układzie. Gdyby tu nie przyszedł, i tak bym umarł, a wcześniej patrzył jak odchodzi jego siostra. W ten sposób mógł ocalić chociaż ją. Może nawet pozwolą mu żyć, choć zapewne marnie.

 

W końcu, po nieskończenie długim czasie, stworzenia wróciły na ziemię, chichocząc i patrząc na niego z mściwą satysfakcją. Nie wiedział, co zdecydowały, ale był pewien, że mu się to nie spodoba.

 

Największy spośród nich wyszedł naprzód, rozciągając wargi w sadystycznym uśmiechu.

 

– Oto zasady: po pierwsze, wyruszysz do walki nagi, uzbrojony wyłącznie w daną ci przez nas włócznię. Po drugie, sami wybierzemy zwierzę, z którym się zmierzysz, a ty nie masz prawa zabić żadnego innego stworzenia w tym lesie. Po trzecie, musisz skończyć, nim nastanie ranek. Swoją zapłatę odbierzemy zaraz po tym, jak spotkasz się z siostrą.

 

Barmir przemyślał dokładnie postawione mu warunki. Były surowe, ale nie na tyle, by nie miał szans na zwycięstwo. Zdawał sobie sprawę, że kryje się w tym jakiś podstęp, ale nie potrafił go dostrzec. Po długim zastanowieniu, skinął niechętnie głową, mogąc jedynie zgadywać, na co tak naprawdę się zgodził.

 

Rozmawiający z nim potwór wyszczerzył swoje nienaturalnie białe zęby.

 

– Świetnie. W takim razie…

 

Stwór machnął ręką i nagle Barmir poczuł serię malutkich, bolesnych ukłuć na swoim ramieniu. Spojrzał na rękę, na której nagle zaczęły wyrastać małe, czarne piórka, rosnące z każdym momentem. Przerażony próbował krzyczeć, ale z jego gardła wydobyło się jedynie zniekształcone krakanie. Nagle zdał sobie sprawę, że jego wargi zastępuje teraz mały, czarny dziób.

 

To wszystko trwało zaledwie moment. Zaraz potem jedno z Dzieci, teraz wyglądających dla niego niczym olbrzym, chwyciło go delikatnie w dłonie. Stał się tak mały, że mieścił się w jej rękach.

 

– Nie martw się, to tylko na chwilę. Nie chcemy, byś szperał w naszym lesie, gdy przygotowujemy twoją zabawę.

 

Barmir zrozumiał ją, ale jakby połowicznie. Wraz z metamorfozą ciała, zmieniał się także jego umysł. Wkrótce cała jego ludzka jaźń rozpłynęła się, ustępując miejsca jego nowemu, ptasiemu rozumowi.

 

Obudził się jakiś czas później, z zażenowaniem uświadamiając sobie, że jest nagi. Tuż obok leżała prosta włócznia – krótki kij z ostrym krzemieniem na końcu. Obejrzał dokładnie broń i uśmiechnął się lekko. Nocne Dzieci mogły być nieobliczalne, ale postąpiły na swój sposób sprawiedliwie, dając mu prawdziwe, mocne drewno i ostry grot. Gdyby trafił w oczy, najczulszy punkt u większości zwierząt, naprawdę mógłby wyrządzić tym krzywdę.

 

Wstał, ściskając prymitywną broń i rozejrzał się dookoła. Był na malutkiej polance, otoczonej ze wszystkich stron gęstwiną. Nieopodal zobaczył małą, szklaną klepsydrę, mającą zapewne odmierzać mu czas. Ona też wydawała się uczciwa. Nie miała w sobie wiele piasku, ale myśliwskie doświadczenie mówiło mu, że może zdążyć, jeśli tylko będzie działał szybko.

 

Nagle do jego uszu dobiegł trzask łamanych gałęzi, jakby jakieś zwierzę przedzierało się właśnie przez krzaki. Natychmiast przyjął jedyną znaną mu pozycję do walki włócznią – stopy szeroko rozstawione, obie dłonie na drzewcu. Nie do końca pasowało to do jego krótkiej dzidy, ale nie miał innych pomysłów. Wycelował grot w kierunku, z którego dochodziły odgłosy.

 

Co do niego przyjdzie? Szybki, nieuchwytny lis? Wielki, drapieżny wilk? Potężny, szarżujący jeleń? A może kompletnie nienaturalny potwór, jakiego jeszcze w życiu nie widział? Wziął głęboki wdech i czekał w napięciu, aż jego cel wyłoni się z krzaków.

 

W końcu nadszedł. Ale Dzieci, wbrew jego nadziejom, wcale nie miały zamiaru się nad nim litować. Przez krzaki przedarł się nie lis, nie wilk, nawet nie wielki, wytrzymały jeleń.

 

Ruszył na niego niedźwiedź.

 

Barmir odskoczył w przerażeniu, upadając na trawę. Rozpędzone zwierzę minęło go o niecały krok. Natychmiast wstał, wiedząc, jak szybko potrafi zawrócić niedźwiedź.

 

I faktycznie, zwierz zaraz zawrócił, po raz drugi rzucając się na Barmira. Tym razem próbował pochwycić go, stając na dwóch łapach. Myśliwy cofał się co sił w nogach, bał się jednak odwrócić, by nie stracić stworzenia z oczu.

 

Ostry ból przeszył jego plecy, gdy uderzył o jedno z drzew; nie miał jednak czasu, by o tym rozmyślać. Odskoczył, a monstrum wbiło pazury w znajdujące się za nim drewno. Barmir zaatakował dzidą, próbując trafić je w oczy.

 

Zwierzę odskoczyło, a Barmir zamachnął się ponownie, zmuszając niedźwiedzia do wycofania się o kilka kroków. Wykorzystał ten moment, by pobiec jak najdalej w las, z dala od otwartej przestrzeni, na której nie miał żadnej osłony.

 

I tutaj jednak nie był bezpieczny. Wysokie krzewy spowalniały wprawdzie niedźwiedzia, ale tak samo działały na Barmira. Na szczęście drzewa dawały mu też pewną przewagę. Tworzyły między sobą wąskie przesmyki, przez które bestia nie mogła się przedostać, jeśli ustawił tam swoją włócznię. Dzięki temu, gdy niedźwiedź przypuścił kolejną szarżę, ostry krzemień zmusił go, by się wycofał. To samo stało się z następnym i kolejnym atakiem.

 

W końcu, nie mogąc się przedrzeć, stworzenie zatrzymało się w pewnej odległości i krążyło między drzewami, uważnie go obserwując. W pewnej chwili otarło się gwałtownie o jedno z drzew, jakby chciało sprawdzić nerwy swojej ofiary. Barmir ani drgnął. Nie pozwalał, by ogarnęła go panika.

 

Niedźwiedź obserwował go przez jakiś czas, jak gdyby obmyślając plan. Potem zerwał się z miejsca, biegnąc tuż poza zasięgiem włóczni. Minęła chwila, nim Barmir zrozumiał, co się dzieje.

 

Niedźwiedź pędził do szerokiego przejścia, które roślinność tworzyła kawałek dalej. Tam gęste drzewa nie mogły go zatrzymać.

 

Chłopak patrzył na to z przerażeniem, lecz nie próbował powstrzymać zwierzęcia. Nie mógł wiecznie uciekać – klepsydra pozostawiona mu przez Nocne Dzieci musiała już się wyczerpywać. Przybrał pozycję i czekał na atak.

 

Bestia minęła ostatnie drzewo, jak oszalała szarżując w kierunku Barmira. On także ruszył, w biegu pochylając włócznię i krzycząc ze wszystkich sił. Celował w pysk zwierzęcia.

 

Broń przebiła jedno z oczu, łamiąc się z trzaskiem. Rozległ się ryk bólu, gdy krew i kawałki mięśni poleciały na trawę, barwiąc ją głębokim szkarłatem. Barmir stracił równowagę i upadł na ziemię.

 

Natychmiast podniósł się i zobaczył, jak niedźwiedź po raz ostatni odwraca się w jego stronę. Fragment włóczni wciąż tkwił w jego oku, ociekając ciepłą, lepką krwią.

 

Stał tak jeszcze przez chwilę, kiwając się z boku na bok, na przemian otwierając i zamykając swoją wielką, roztrzaskaną paszczę, jak gdyby próbował coś powiedzieć. W końcu jednak upadł ciężko na trawę.

 

Barmir stanął nad zwierzęciem, dysząc. Zrobił to. Naprawdę tego dokonał. Zaczął się przeraźliwie, opętańczo śmiać. Naprawdę go zabił!

 

Spojrzał raz jeszcze na zdobycz, czując przepełniającą go dumę, lecz wtedy ciało zwierzęcia nagle zaczęło się kurczyć. Gęste futro nagle zaczęło zanikać, a kły i pazury zastępowały ich ludzkie odpowiedniki.

 

Barmir patrzył na to z przerażeniem. Na początku nic nie rozumiał, potem jednak powoli zaczął zdawać sobie sprawę z okrutnej prawdy.

 

To nie był niedźwiedź. Jego ofiarą był człowiek, zamieniony w zwierzę przez Nocne Dzieci. I to nie przypadkowy człowiek.

 

To była jego siostra.

 

Barmir padł na kolana, dotykając drżącą dłonią zmasakrowanej twarzy Dalebory. Dziewczyna otworzyła oko i zamglonym wzrokiem spojrzała na brata.

 

– Barmir… – odezwała się słabym głosem. – Ty…

 

– Tak siostrzyczko. To ja. – Pochylił się i objął jej słabe ciało. Ciepła krew zaplamiła mu policzki, mieszając się z jego gorącymi łzami. Czuł, jak uchodzi z niej życie.

 

– Przyszły do mnie Nocne Dzieci… Zaproponowały…

 

– Wiem. Wiem co.

 

– Zgodziłam się, bo chciałam cię ratować…

 

– Wiem, siostrzyczko. Wszystko rozumiem – wyszeptał. Chciał powiedzieć coś więcej, lecz głos załamał mu się i zaczął opentańczo szlochać.

 

Wciąż jeszcze siedział tam, ściskając martwe ciało swojej siostry, gdy czarne sylwetki na powrót wyłoniły się z gęstwiny. Słyszał ich śmiechy. Cyniczne, pełne nienawiści śmiechy istot, które nigdy nie miały zamiaru pozwolić, by jakikolwiek człowiek wyszedł żywy z ich lasu.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Narrator 06.10.2020
    Znakomite opowiadanie. Ma przesłanie, wciągającą fabułę, zwięzłą formę i wiarygodnego bohatera kierującego się szlachetną pobudką. Gatunek baśni w najlepszym wydaniu, brawo!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania