Dialog
Dźwięk wgryzających się w chrupki miąższ zębów był dla mnie czymś zupełnie nowym i pewnie z tego powodu fascynującym. Lepkie krople soku leniwie osuwały się po barwnych krągłościach owocu, by raptem oderwać się i przy pomocy potęgi grawitacji bezdźwięcznie rozbić się o akacjową powierzchnię podłoża. I tak, odrobinki po odrobineczkach zlewały się w mokrą plamę słodkości, która swoją prowokacyjnością wzbudzała we mnie tak obce pajacowym istotom uczucie zazdrości. Oto ten, siedzący po drugiej stronie stołu, byt prymitywny z uśmiechem na pomarszczonej ze starości i fatygi twarzy drwił sobie z mej pajacowej wyższości radośnie delektując się rozkosznym, nieznanym mi smakiem. Nie potrafiłem zrozumieć przedziwnej atrakcyjności tej ludzikowej natury. Dlaczego skłonny byłem godzinami wpatrywać się w te umocnione latami ciężkiej pracy ramiona, które i tak wątlejsze były od tych moich, blaszanych, służących mi odkąd pamiętam w niezmienionej formie? Jaką szaradę skrywały te pełne wszelakich emocji oczy, tak podobne w swej głębi i niepojętości do rozgwieżdżonych nocą niebios? Czy jakieś wynagrodzenie czekało te przeciążone długą wędrówką, obficie poranione stopy? On był tylko człowieczkiem. Zakłamanym w swych wygórowanych, pełnych naiwnej nadziei wyobrażeniach. Zwyczajnie zmęczonym nierówną wojną o przetrwanie, wypowiedzianą wieki temu przez niepokonany los. Z jakiegoś irracjonalnego powodu zdawało mi się, że gotów byłbym oddać całą mą pajacową doskonałość, by choć przez chwilę poczuć ludzką bezradność, ponapawać się tą romantyczną małością wobec potęgi wszechświata.
- Ciekaw jestem co też może tam być – powiedział od niechcenia Bartłosz wskazując palcem na ledwie zarysowany na błękitnym niebie księżyc.
- Nic interesującego – odpowiedziałem beznamiętnie – ot taka sobie kupa kosmicznych kamieni zapętlona w nieskończenie pustej przestrzeni.
- Hmmm... mnie się raczej zdaje, że to samotny wilk – kontynuował swój dyletancki wywód Bartłosz. - Co noc szuka pośród gwiezdnych labiryntów swej dawno zagubionej watahy.
- Niestety, mylisz się przyjacielu. Byłem tam nieraz i zapewniam cię, że na żadne wilki się nie natknąłem.
Poniósłszy sromotną porażkę w tej krótkiej potyczce słownej, w rozczarowaniu spuścił Bartłosz ciężką głowę na piersi i pogrążył się w tak typowej jego rasie refleksji. Zabawne, że nawet tak tandetna rzecz jak niewiedza dawała mu tyle radości. No, ale co tu się dziwić? Nie od dziś wiadomo, że człowieczki wielkim upodobaniem darzą gardzoną przez nas, pajaców tandetę.
Robiło się już późno. Charakterystyczny Miastu dźwięk mechanizmu wierzy zegarowej kołysał znajdujący się pod naszymi stopami świat do snu. Daleko na horyzoncie malowały się pokryte warstwą śniegu niezdobyte szczyty górskie. Gdzieś tam czekała tajemnicza, opuszczona kopalnia styropianu. Na zachodzie krwawoczerwony zmierzch podpalał rozległe połacie lasów. Na wschodzie czaiło się zło.
Inne opowiadania o Bartłoszu Przebrzydłym:
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania