Diament
Kiedyś na drodze
Spotkała k a m i e ń
Niby to diament; taki błyszczący
Niby to cudo, tak oto chwaliła mamie
Dziś, ku przestrodze:
Selenit, kalcyt, pal licho - rtęć:
Kwas przenajgorzej trujący, ż r ą c y -
czyli w zasadzie, właściwie
ŚMIERĆ.
Jednakże w diamencie tymże
o n a, przecież zupełnie pewna,
może gdziekolwiek
znawczyni,
wierzcie czy nie - to nie był blef,
przeciwko wszystkim,
odnalazła w tej oto bryle jej wartości
„prawdziwy” s e n s.
Niby miałże on mienić się
Wszelkim kolorem tęczy
Chcąc w głazie ujrzeć
Na przekór, a może na próbę, że ten akurat jest szlachetniejszy
Wokół krzyczało wszystko „na nie”
Jakby to miałoby przed truciznami
naszą badaczkę
wszelkimi mocy (o)strzec,
Ta, powtarzała prawie jak mantrę, jakby we śnie - tak, to jest ten.
Kiedy badania szły ciągłym torem
wedle wytycznych i wskazań,
Poświęciwszy tym analizom to noce, to dnie
stety-niestety, najczęściej próby głębszych rozważań
wypadały nadzwyczaj źle,
Niby badaczka ujrzała wtenczas wszelkie związane z tym dolegliwości
Kamień okazjonalnie mienił się cudnie;
w przekolorowanej rzeczywistości.
Skała ta bowiem, to eksplodowała,
to pracowała niczym wykreowany najpiękniej sen
Lecz badająca, wciąż bez pomyślunku
Odtruwała się mówiąc - tak, to jest ten.
Teraz zatruta,
wyzbywszy się wszelkich złudzeń
Bo gdy to jej finalnie siły zabrakło
Kamień, szlachetny, a jakże trwały!
(Wyszło na dzienne światło),
iż w swej wielkości był tak po prostu
kruchy, słaby, żałośnie
nie-duży.
Wtenczas badany diament, już w rękach innego przecież „znawcy”,
Pewnie uroczonego, co naiwnego względem wcześniej wielkiej znawczyni,
jak zwał tak zwał - oczywiście, że wielka tegoż kamienia
tak głupio-mądra, ale - zbawczyni.
A nad diamentem badań, jakby nie było,
Nikt absolutnie już nie pamięta;
A wręcz przeciwnie - to ta znawczyni; to wszystko ona, ta jest p r z e k l ę t a.
Żyje więc ta bohaterka niezłomna
z dnia na dzień, już przecie „poskładana”:
Ba! Egzystuje;
zbrukana, zepsuta,
ciężkim obuwiem daremnej próby jak ćma, jak mrówka,
beznamiętnie wciąż i na nowo
r o z d e p t y w a n a.
Tak długo pewnie
Aż ta trucizna nie spłynie ze
m n i e
(bo tej badaczki nigdy nie było,
może istniała, może wierzyła
„tak, to jest ten”,
„tak, to jest miłość”)
czekam więc dnia, którego oto przenigdy sama nie wskażę,
a me wspomnienia, gdy kiedyś je wyprę,
przysięgam! (choćby - o tym zamarzę),
może to zrobię
a może (najłatwiej) zwyczajnie, jak diament zniknę.
Nikt przecież się nigdy nie dowie;
Śmiechem zaledwie, w tymże przypadku jest niby, ale AŻ człowiek.
Jedna jedyna tylko jest stała:
wciąż bez przystanku,
jak na człeczym ciele koszmarne znamię,
jak dzwon najgłośniejszy, bijący z rana,
niczym biblijny krzew gorejący,
jak to, czymże tak cieszyła się m a m a
oto niezmiennie
diament się mieni,
z gracją z dna pośród den, wybiwszy się pięknie,
badaczka zaś trwając w bezbrzeżnej
szeroko pojętej, acz zwykle prostej „odklei”
próbuje nie wszystek poddać się jej przecie tak łaknącej
czarnej kompletnie
b e z n a d z i e i.
Miało być pięknie
*chichot losu*
Zawierzyć czemuś
Mimo znaków, nawet z kosmosu
A ja, badaczka, jakby bezwiednie
Oddając duszę i wiarę bytowi
przypadkowemu
Będę się błąkać,
nikt nie wie - czemu;
wieczorem czy z rana
to bez znaczenia
Bo będę
s a m a
s a m a
sama.
M
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania