Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Dlaczego Józef O. nie chciał syna, czyli prowincjonalnego historia świata.

1.

Siedzę na warszawskim rusztowaniu, na grubej, świerkowej desce. Nogi mi zwisają i dyndają swobodnie w powietrzu. Każdy mój ruch nerwowy, wywołuje ruch nerwowy rusztowania. Jest niestabilne, bo jakie może być rusztowanie składające się z niepasujących to siebie przęseł. Nakładam z nieprzesadną starannością zaprawę murarską na czerwoną, chropowatą cegłę z wytłoczoną nazwą cegielni, na zaprawę układam kolejną cegłę. Zgodnie ze sztuką ustawiam ją w pionie i poziomie. Nadmiar zaprawy ściągam kielnią i zrzucam energicznym ruchem ręki do wiadra. Powtarzam czynność i będę ją powtarzał do uzyskania muru w całej swej okazałości. Mur ma zostać arcyważną rzeczą w tym budynku, bo kominem ma zostać. Wyciągam papierosa z pomiętej paczki. Zaciągam się obficie i wypuszczam dym przefiltrowany przez moje płuca. Rozglądam się po okolicy. Z rusztowania dobrze ją widać. Same domy wolno stojące, większość dachów z ceramicznej dachówki, albo z czegoś imitującego ceramiczną dachówkę. W tej dzielnicy - choć u nas nie używa się takiego określenia jak dzielnica, tylko na tym osiedlu - raczej stosuje się dachówkę. Wilanów to to nie jest, ale jak na nasze małe, prowincjonalne miasto to naprawdę czuć tutaj obecność pieniądza. Mieszkają tu sami przedsiębiorcy, stomatolodzy, ginekolodzy, adwokaci i sędziowie. Celebrytów tu brak , sławnych sportowców i modelek też. Raczej, na całe szczęście nie grozi nam obecność gwiazd. Zdarza się zabłądzić gwieździe jednej czasem do miasta mego, bo pieniędzmi ją skuszą. Zaśpiewa, zatańczy, powie, że jesteśmy najcudowniejsi na ziemi i ucieknie stąd czym prędzej do Wilanowa. Szczerze nimi gardzę. Gardzę ich pieniędzmi, ich sztucznymi uśmiechami, ich luksusowymi, sportowymi samochodami, ich limuzynami, ich futrami z norek i futrami eco, ich karierami, ich życiem i nimi samymi. Choć nie znam ich to nimi gardzę. Czy jestem próżny jak oni? To tylko ich wizerunek przecież, udają w dużej mierze. Gorzej jeśli nie udają. Mogą być porządni w realnym świecie, pomimo to nimi gardzę. Papieros mi się kończy. Cuchnie spalonym filtrem.

- Te cieśla, filozof, ktoś powiedział przerwa? - drze się ten idiota Rudy. Ksywa nieprzypadkowa jak u każdego rudzielca. Nie dość, że rudy to zidiociały do reszty. Podpity już jest, to i humor mu się wyostrzył przed dziesiątą. Ignoruję go. Wyrzucam niedopałek i chwytam kolejną cegłę. Nie mam rękawic. Czuję jej zimno. Jest październik. Dość ciepły jak na październik, ale cegła jest zimna. Tutaj zawsze jest zimniej, niż gdziekolwiek w Polsce, ale jakby ostatnio coraz cieplej. Jakby te krzykacze z telewizora mówili prawdę. Globalne ocieplenie postępuje i wszyscy zginiemy – krzyczą z każdej strony. Niech sobie postępuje. Co mnie to obchodzi. Mam nadzieję, że wszyscy zginiemy. Żyję w tej wielowiekowej cywilizacji przebrzydłej ponad trzydzieści lat i mam jej dość. Tylko tym razem niech potop będzie skuteczny, Boże..! Nie miej skrupułów, proszę cie. Nie potrzebny nam żaden Noe. Niech mesjaszem będzie woda. Ewentualnie, tym razem ogień. Kolejna zimna cegła ląduje na murze. Schodzę z rusztowania pewnie, pomimo jego chwiejnych, nerwowych ruchów. Zeskakuję w połowie jego wysokości na betonowy strop. Czas na przerwę.

Wchodzę do baraku, gdzie mamy coś w rodzaju kuchni. Cuchnie tu przemoczonymi potem butami, etanolem i kiepską kawą. Rudzielec przy czajniku dolewa sobie wódki do kiepskiej kawy, obok stoi druga w filiżance. Wiem, że jest kiepska bo mu raz ją podkradłem. Ohydztwo. Zerka w moją stronę.

- Chce cieśla? Czy dalej udaje jehowego? - pyta pokazując małpeczkę, małą buteleczkę w której na dnie została resztka wódki. Ma czerwoną etykietę ta buteleczka, małpeczka.

- Mówiłem tobie, że nie piję – odpowiadam spokojnie - jak będę chciał się napić to na pewno nie z tobą.

- Dobra, dobra, cieśla Józef się nie piekli, nie moja wina, że syna mu ukrzyżowali przeklęci Żydzi - uśmiecha się ukazując braki w górnym uzębieniu. Nie wiem dlaczego mówi do mnie w trzeciej osobie. Chyba mówi tak, gdy się droczy. Bierze łyk prawie irlandzkiej kawy. W tym czasie ja zalewam swoją, polską, też ohydną, lecz mniej, wrzątkiem zalewam.

- Tak gwoli ścisłości – wchodzę z nim w dyskusję lejąc wodą do kubka – to Jezus nie był moim synem, bo Maryja przecież była dziewicą.

- Czyli, że mam rozumieć – odpowiada trafnie - Józef bękarta tyle lat chował na swojej krwawicy. Ja bym się wkurwił. Jakby moja dała komuś, jakby się puściła, to bym jej w łeb puknął .

- Ona była dziewicą – powtarzam – u komunii nie byłeś?

Byłem. Dalej chodzę do komunii. O co ci chodzi człowieku? Nie rozumiem cię.

- Nie musisz. Powiem ci tylko, że Jezus, ten syn Maryi, a Józefa - nie mnie, tylko tego biblijnego – pasierb komunę zakładał w Nazarecie.

- Znaczy się co? - pyta.

- Znaczy się, że był pierwszym komuchem.

Rudy poczerwieniał ze złości.

- Pieprzyć komunistów! – wrzeszczy zapominając o Jezusie i o bożym świecie – pieprzyć! Precz z komuną. Ja bym tych wszystkich komuchów pieprzonych zagazował. Kurwa jeszcze na nich płacić muszę.

- Przecież na czarno Rudy pracuje – droczę się z nim, przechwytuję jego manierę – Rudy nie odprowadza składek. No, chyba, że mówimy tu o wódce. Na twojej wódce Rudy, to faktycznie państwo nasze nieźle już zarobiło. - Rudy głupieje, dostaje apopleksji, tak to widzę przynajmniej - Ty wiesz chłopie, ile z tej wódki procent poszło na komuchów?

- Nie wiem kurwa, skąd mam wiedzieć?

- Ja też nie wiem, ale nie zdziwiłbym się, że co najmniej tyle, ile procent ma ta wóda, którą przyprawiłeś kawę.

- Nie rozumiem – mówi Rudzielec. Na twarzy od myślenia wyrósł mu grymas bólu. Apopleksja spowija jego całego.

Rozprasza nas odgłos zamykających się drzwi. Wchodzi Janusz. Podstarzały recydywa. Spokojny człowiek. Nie cierpi Rudego, zresztą z wzajemnością, tyle że Rudy to ze strachu go nie cierpi. Mnie toleruje. Jest w porządku. Też ma brodę tak jak ja, choć mniej bujną. Jak ja i Józef, ten słynny cieśla z Nazaretu do którego mnie rudzielec porównuje. Ma tatuaż przy oku, kropkę. Więzienny. Znaczy chyba, że grypsował. Przynajmniej tak mi mówił. Wierze mu, nie mam powodu aby mu nie wierzyć.

- Co jest? - pyta krótko, leniwie – Rudy kawę mi zrobiłeś? - drapie się po podstrzyżonej brodzie.

- Zrobiłem jak prosiłeś – burknął pod nosem Rudy.

- Nie słyszałem chyba dobrze. Czy coś mam z pamięcią. Ja prosiłem? - pyta mocno, twardo patrząc Rudemu prosto w jego przed chwilą jeszcze pewne, teraz już zbłąkane ślepia. Ten skruszony opuszcza wzrok, odwraca się i mówi ze spuszczoną głową.

- Zrobiłem jak kazałeś – odparł zrezygnowany.

- Byłyby z ciebie ludzie, ale żeś potępiony się urodził – kwituje Janusz recydywa.

Milczymy. Zamyślam się. Myślę. Ludzie są dziwni. Ograniczeni umysłowo. Nie odbierają świata takiego jakim jest on, nie odbierają prawdy. Szukajcie prawdy, a prawda was wyzwoli - Jezus głosił. Nie wiem czemu teraz przyszło mi to do głowy. To coś jak reminiscencja. Może mi kościół podświadomie dobrze kojarzy się. Ksiądz mnie nie molestował, to może przez to mi się kojarzy. Nie wierzę w Jezusa. Nie wierzę w Boga. Nie wierzę w ludzi. W nic nie wierzę. Wierzę w koniec świata, wiarą naiwną. Nie ujrzę przecież pompatycznego końca naszej planety, okraszonego patetyczną muzyką klasyczną. Choć chciałbym. Budowlańcy tak nie myślą. Budowlańcy tak nie mówią kurwa! Spokój. Chciałbym to oglądać, słysząc Le quattro stagioni Vivaldiego. Wyobrażam to sobie z zamkniętymi oczami i słyszę go, słyszę Vivaldiego. Odlatuję. Uśmiecham się jak kretyn. Usta mi się rozciągają jak hamak na który wskoczył tęgi nastolatek utuczony kebebem.

- A ty czego się tak szczerzysz, jak kretyn? - Słyszę głos Janusza recydywy. Nie odpowiadam. Słysze jak wychodzi. Nie pali w środku. Nie toleruje palenia w pomieszczeniach. Wychodzi z rudzielcem. Vivaldi był rudy. Był rudym księdzem. Płonie świat. Rozlatuje się na małe kawałeczki. Skrzypkowie nie przestają grać. Ten statek tonie jak Titanic. Myśleli, że jest niezatapialny. I dobrze im tak teraz. Jestem okrutny. Wiem o tym i mi z tym okrutnie dobrze. Rozkładam ręce tworząc ze swego ciała krzyż. Składam je z powrotem formując przy tym pozę, jaką przyjmuje skrzypek przed pierwszym pociągnięciem smyczka o strunę. Niech płoną. Ja w tym czasie zagram koncert.

2.

Trzymam zimną poręcz. Jest naprawdę zimna, jakby była z lodu. Jeżeli ją puszczę to upadnę, mocno ją trzymam. Kierowca nie zważa na ograniczenia. Wydaje mi się, że nie zważa na nic. Musi być homofobem, bo wyładowuje swą frustrację na pedałach gazu i hamulca. Żart mi się udał i cieszę się do siebie. Tutaj każdy widzi ten uśmiech. Tutaj, na prowincji każdy widzi wszystko i wszystkich. Jestem w Truman Show, i jestem rozrywką dla motłochu. Patrze na ich smutne twarze. Widzę swoją już smutną twarz odbitą w ich twarzach i w brudnej, tłustej szybie i gniecie mnie to. Gniecie mnie fakt przebywania w tym miejscu. To skupisko depresji, wylęgarnia karaluchów. Słuchawki w uszach i Vivaldi ratują mnie przed nieuniknionym. Gdy bateria się wyczerpie w smartphonie wyjmę pasek ze spodni i powieszę się na poręczy w autobusie. Zawisnę i będę tu dyndał jak ciężki, niedojrzały owoc. Nie spadnę. Nikt nic nie zrobi. Bo ugryzę. Precz obłudnicy, precz, łapy ode mnie! Swoich dzieci nie potraficie wychować, a mnie chcecie od zamiaru śmierci ratować! Rymuje niczym raper. Widzę nastolatka. Też ma słuchawki, i dresy ma. Na pewno słucha rapu. Rusza głową jak czarnuch. Jest czarnuchem. Widziałem raz w życiu człowieka czarnego jak smoła. Nie był raperem. Tylko żołnierzem amerykańskim. I co z tego? W szybie tym razem uśmiech. Mój uśmiech. Kierowca wyżywa się na pedałach niczym frustrat. Cały autobus tańczy podskakując kompulsywnie. Ludzie machają się na boki jak bezwładne kukły w rytm Vivaldiego. Na ekranie umieszczonym za plecami kierowcy, wyświetla się reklama firmy budowlanej, w której pracuję. Przesadnie radośni robotnicy w przesadnie czystych ubraniach usiłują przesadnie pracować, ale ich gra aktorska jest nad wyraz przeciętna. Aktorzy z seriali paradokumentalnych, przy nich są jak hollywoodzkie gwiazdy. Muzyka cichnie na moment. Słyszę ciszę. Nikt nie mówi. Nagle lektor oznajmia jaki mamy przystanek, jakby ktoś tutaj miał nie wiedzieć gdzie się aktualnie znajduje. Myślę o tym przez chwilę i stwierdzam, że ma to taki sens, jakby ktoś używał nawigacji płynąc na drugi brzeg miejskiego stawu. Zbłądzony turysta po omacku z całą pewnością trafiłby do wyjścia, aby stąd czym prędzej uciec. I ja uciekam. Uciekam z tego przeklętego autobusu. Bo to mój przystanek. Jednakże lektor okazał się pomocny, bo w swym absolutnym zamyśleniu przegapiłbym go. Czuję ukłucie, hipokryta ze mnie.

Na zewnątrz przyjemny chłód. Słońce lada moment zajdzie za horyzont. Zauważam, że ludzie są cieplej ubrani ode mnie. Jestem robotnikiem budowlanym. Zahartowanym zimnym powietrzem zimą i gorącym latem. Staram się stawiać stopy na kostce brukowej tak, aby nie wdepnąć w fugę. Nie udaję mi się to za cholerę. Stare chodniki były pod tym względem lepsze. Mijam takie same twarze jak w autobusie, ale jakby trochę inne. Jakby mniej odrzucające. Jakby powietrze atmosferyczne działało na nie jak najlepsze serum do cery. Za to powietrze w autobusie było kwaśne, sprawiając rozkład ludzkich tkanek znajdujących się w jego środku, tak jak w środku drapieżnej orki ciało ludzkie rozkładałoby się z powodzeniem. Podchodzę do drzwi wejściowych. Przykładam brelok do czujnika domofonu. Zamek bzyczy pozwalając mi na wejście do klatki.

- Słyszał już pan? - mówi do mnie sąsiad - starszy facet, dziadek właściwie, nie mój dziadek, tylko tak, po prostu, mówi przez uchylone drzwi. Mówi cicho, wręcz szepce – słyszał pan sąsiedzie? Ruskie pod granicą ponoć, amerykańców naszych chcą przegnać, bo im ropę czy gaz wysadzili? Mówią, że Moskwa bez gazu została.

- Spokojnie – odpowiadam - Straszą nas już tak tymi ruskimi odkąd do NATO weszliśmy – uspokajam starca - to znaczy Polska weszła, bo ja nigdzie nie wchodziłem – prostuję - nie ma co wierzyć tym dziennikarzom dzisiaj proszę pana.

- Mimo wszystko coś jest na rzeczy – kontynuuje sąsiad – Amerykańce u nas w jednostce są, a jeszcze więcej mają ich tu do nas przysyłać – starzec podnosi głos - A słyszałeś pan o tym naszym przesmyku? Przesmyk mamy, tu u nas mamy na naszej ziemi – wytrzeszczył oczy z przejęcia - Tu ruskich oddzielamy niby od Litwinów i resztę tej dziczy co nam półki w Biedronce opróżnia z chleba. I niedobrze, że oddzielamy moim zdaniem. Bo by może u ruskich półki opróżniali. I tam u nich jak wariaty by te Litwiny jeździły.

- Ruskie by im nie pozwolili na taką samowolkę – mówię na odczepnego, już z półpiętra – miłego dnia.

Wchodzę dalej po schodach. Idę wyżej. Mógłbym mu powiedzieć co sądzę o jego podejściu, raczej co o nim sądziłem, bo w zasadzie jest mi to już obojętne. Mam to gdzieś. Nie chce mi się o tym gadać. Mogę tylko o tym pomyśleć i to jest duży wysiłek myśleć o takim gównie. Litwini mu gospodarkę nakręcają, a ten staruch narzeka. Narzekanie to choroba nieudaczników i staruchów. Z drugiej strony coś jest w tych Litwinach, że wszyscy ich tutaj nienawidzą. Jakaś niewidzialna siła wywołuje w ludziach obrzydzenie i odrzucenie w stosunku do nich. Tą siłą może być język, którego nie rozumieją, który nijak ma się do jakiekolwiek z języków ich dziadów słowiańskich. Są gorsi od Niemców, bo są bliżej. Samo ich labas, podnosi ciśnienie tego małomiasteczkowego organizmu wzburzając wodę w rzece i w sedesach. Mają Wilno, które jak uważają tutaj wszyscy, należy się Polsce. Należy się jej bo było kiedyś polskie. Tak jak było i litewskie. I teraz jest litewskie. Nie należy się nikomu pieprzeni obłudnicy. Spalić, niech spłonie wszystko. Poszedłbym podbić Litwę. Czemu nie. Zabrać im Wilno, a co! Zgwałcić ich kobiety. Zabić dzieci i mężczyzn. Spalić miasta i wioski. Zniszczyć zabytki, historię, kulturę. Poszedłbym z nimi na wojnę, bo to wszystko nie ma znaczenia i sensu. Poszedłbym i przeciwko nim jakby trzeba było. Labas diena skurwysyny. Pozdrowienia z Polszy dla Polszy. Gorąco pozdrawiamy ogniem i mieczem. Albo sierpem i młotem pozdrowimy was i z waszych dup zrobimy jesień średniowiecza, a potem w naszych obozach zrobimy z was homo robotus idiotus. A potem zrobimy homo idiotus z całego świata, a na końcu sami z siebie. Poszedłbym tam, ale mi się nie chce.

Do domu mi się wchodzić nie chce, ale wejdę za moment. Przy ostatnich kilku schodach czuję jak serce zaczyna bić szybciej. Forma spadła. Może to nie zadyszka, ale lekkość też nie. Opuszczam się w treningu. Trzecie piętro w starym bloku z płyty chyba nigdy nie wywołało u mnie zmęczenia. Wkładam klucz do zamka. Pies zaczyna szczekać. Łoł łoł łoł, ujada. Zamknij mordę debilu, myślę sobie. Skacze z radości na mnie i biega wkoło mych nóg paprząc mi spodnie w ślinie.

- Siad! - wygłaszam komendę, niczym cyrkowy treser bezzębnych tygrysów. Nie pluję ogniem, tylko pospolicie – śliną. Pies jest posłuszny. Jest mądrym kundlem, mieszanką jakiegoś myśliwskiego spaniela z innym kundlem. Za piłkę i żarcie zrobi wszystko. Za pęto kaszanki sprzedałby własną matkę i zagryzłby cały jej miot wraz ze swym ogonem. Zdejmuję odzież wierzchnią. Później wyprowadzę psa. Teraz mi się nie chce. Chcę włączyć muzykę. Mam sporo płyt sprzed lat, ale wygodniejsza jest nowoczesność, której też nienawidzę, mimo że korzystam. Chyba po prostu mam nudne życie. Włączam aplikację. Z głośników kina domowego wydobywa się melodia. Gitara przyjemnie stroi. Rezonuje z jakimś elektronicznym dźwiękiem. Kładę się na kanapie. Znam ten utwór doskonale Wokalista śpiewa, a ja razem z nim: Żyj i czuj i swąd i bez! Po co? Po co? Po kres! Słyszę: może to nie raj. Może to nie raj, nie raj. Może to nie raj, ale to nie raj. Słyszę, słyszę. Też słyszysz? Nie. Ja nie słyszę. Lubię tę piosenkę. Uspokaja mnie i napawa optymizmem. Napawa na pięć sekund. Splin wraca szybko, nieubłaganie. Nie zdążę nawet poczuć na dobre spokoju. Na szczęście zasypiam.

Budzę się. Patrzę na zegarek. Minęło pół godziny. Znów Vivaldi. Wyłączam muzykę. Siadam. Kanapa moja wygodną jest. Ze skóry. Chyba prawdziwej, bo jest stara i spękana. Patrzę na bieżnię zawaloną ciuchami. Opuszczam się w treningach. Lenię się biegać. Wynajmuję to mieszkanie od pewnej kobiety. Wysportowana kobieta po czterdziestce. Dorobiła się domu, czy tam mąż się dorobił, nie wiem. Wiem, że się stąd wyprowadziła. Mieszka pewnie w tym naszym Wilanowie pożal się boże. Zostawiła kilka mebli, łóżko w malutkiej sypialni i bieżnie zagradzającą połowę salonu. I brudne ściany. Miałem odmalować, ale jakoś się nie złożyło. Czynsz niedrogi za te małe mieszkanko. Wziąłem od ręki. Regał też stoi, pełen zakurzonych książek. Nie ruszam ich. Już nie pamiętam od kiedy ich nie ruszam. Nie, że się boję. Kino domowe sam sobie sprawiłem. Lubię kino. Na prawdę. To chyba jedyna rzecz jaką lubię. I mogę robić to sam, w domu. W sensie oglądać filmy. Teraz to sobie uświadomiłem. Dostąpiłem iluminacji, wspaniale. Jest coś co lubię. Kino, te wielkie, z wielkim ekranem i wielką widownią przyprawia mnie o mdłości. Z powodu tego bydła, które tam żre i pije, jakby kurwa nie można było wytrzymać półtorej godziny bez żarcia i picia. Bez pierdzenia i bekania. Świnie w chlewie są bardziej kulturalne. Poza tym co oni tam grają. Jakieś komiksowe gówna i komedie dla ciot. Nienawidzę tego syfu. Nazywam się Józef. Jestem budowlańcem. Mam trzydzieści trzy lata. Mam brodę jak biblijny cieśla, ojczym Boga i mąż matki Boga i nienawidzę tego świata.

Zwalam ciuchy z bieżni na podłogę. Zamierzam biegać. Koniec lenistwa. Rozbieram się do rosołu. Tak już nikt nie mówi, ale ja lubię stare zwroty. Widzę się w lustrze i widzę swoje smukłe, blade nogi. Na tych smukłych, bladych nogach mam czarne, zaplatające się ze sobą włosy. Nogi wyglądają na silne, mocne, choć ja nie czuje, żeby były mocne. Może mam zespół Aspergera. Oni, ci ludzie z Aspergerem mają problemy z równowagą, są pierdołami w chodzeniu jak ja. Są też strasznie inteligentni, co mnie wyklucza z tej dolegliwości. Widzę wyraźnie zaznaczone mięśnie, może nie wszystkie widzę, ale ciągle je wszystkie potrafię nazwać. Od prostownika krótkiego palucha do mięśnia pośladkowego średniego. Widzę swojego członka. Jest dużo większy niż członki rzeźbione przez Michała Anioła. Członek mój zwisa jak wielki, smutny, sflaczały ślimak. Wisi już tak długo, bez oznak życia. Obrósł dookoła siebie kręconą bujną fosą, czarnymi zasiekami i nie oddycha od dwóch miesięcy. Zapadł w zimowy sen. Wyżej widzę brzuch, płaski, bez grama tłuszczu równie obficie owłosiony co nogi i z równie zaznaczonymi mięśniami. Są to mięśnie biegacza, nie atlety. Myślałem, że będzie gorzej, ale nie zaokrąglił się ani trochę przez moją sportową abstynencję. Piersi moje niewielkie, lecz rozbudowane. Skwitowane ciemnymi okrągłymi brodawkami. Ma bujna broda dotyka klatki piersiowej i skutecznie maskuje mą szyję. Ciało takie, a nie inne zawdzięczam bieżni, która mi zawala pół mieszkania. Nie wychodzę biegać. Nie lubię biegać na zewnątrz. Na zewnątrz nie mogę biegać nago.

Biegnę. Vivaldi w uszach. Lato, wkrótce. Presto! Odgłos mych stup uderzających o podłoże znika za gęstą warstwą muzyki. Biegnę szybko. Sprężyście odbijam się od bieżni. Nogi pracują niczym tłoki, doskonale zaprojektowanych silników niemieckich. Macham rękoma wzdłuż brzucha. To machanie pomaga równowadze i stabilności biegu. Jestem Mercedesem. Cudem inżynierii. Patrzę przed siebie. Patrzę na białą brudną ścianę i jej nie widzę. Nie widzę nic. Widzę siebie. Członek mój smutny, obija się o uda, machając się szaleńczo na boki. Możliwe, że teraz jest wesoły. Stopy pewnie trafiają na podłoże. Ja jestem pewny. Cały mokry, ale pewny. Całe me ciało jest pewne. Mózg narkotyzuje się serotoniną. Ciało moje zaprojektowane do wysiłku męczy się próżnując, ale teraz zmuszone wysiłkiem ma już dość tego. Muszę biec. Nie mogę się zatrzymać. Uśmiecham się. Pies patrzy na mnie niewzruszony.

Pukanie do drzwi. Przerywam bieg. I tak bym musiał go przerwać. Pies ujada. Uciszam go. Patrzę w Judasza, zdrajcę Jezusa. Sąsiad stoi. Staruch z dołu. Zagląda w wizjer jednym okiem jak i ja zaglądam. Ma wielki łeb, reszta ciała dużo mniejsza, za mała. Judasz zakrzywia mi rzeczywistość. Widzę za dużo, za duży kąt widzę. Otwieram. Otwieram na tyle, żeby wystawić tylko głowę. Jestem ciągle nagi.

- Słucham? Co się stało? - pytam grzecznie, grzecznościowo, w myślach gnam go do diabła. Rozmawiamy w drzwiach.

- Zapomniałem sąsiedzie o najważniejszym powiedzieć – szepce starzec – o Amerykanach nie mówiłem, prawda? - pyta jakby nie mówił. A mówił przecież.

- Mówił sąsiad o Amerykanach – oznajmiam podirytowany – mówił o przesmyku i o Moskwie też.

- Mówiłem faktycznie? Ale że o Moskwie? - Pyta zdziwiony. - Zaraz mnie ubeki zamknął za tę gadanine. - Skarcił swoje gadulstwo - A o kopalni mówiłem? - wybałuszył oczy.

- Nie, nie mówił sąsiad – podtrzymuję rozmowę, mimo że wcale nie mam ochoty jej podtrzymywać – Co z tą kopalnią? – pytam od niechcenia. Nie wpuszczam go do mieszkania nie tylko, bo jestem goły, również bo nie lubię wpuszczać obcych. Nikogo nie lubię wpuszczać. To moja samotnia. Teraz myśląc o tym głębiej, dochodzi do mojej świadomości, że chyba nikt mi znajomy nie wie gdzie mieszam. Nie mam znajomych.

- Kopalnie będą otwierać – przerywa moją kontemplację - Tą samą co Gierek chciał zbudować, ale nie dał rady. Myślę ja, proszę pana - ciągnie dalej - że to te Amerykanie i Ruskie, to tu się czają na te surowce. Nie ufam ani jednym, ani drugim. Rozbiorą nas znowu panie, jak Ruskie z Austriakami i Prusakami.

Starzec zamiera. Zamarł. Stoi i patrzy na mnie przez chwilę.

- Rozbiorą! – powtarza przejęty. Odchodzi bez pożegnania, jak gdyby go tu nie było. Odprowadzam go wzrokiem. Dziwak, myślę. W jednym ma rację. Nie można ufać nikomu. Zamykam drzwi. Przekręcam zamki. Idę pod prysznic. Przekręcam też zamek w drzwiach łazienkowych. Nie ufam nikomu. Zasłaniam za sobą kotarę. Nie ufam nikomu. Tak mi się wydaję, że nie ufam. Jestem trzeźwy. Myślę. Puszczam gorącą wodę. Myję dokładnie całe ciało. Wszystkie jego zakamarki. Pachwiny, wklęśnięcia i wypukłości. Woda stuka o porysowaną wannę, w której stoję zasłonięty kotarą. Wychodzę z wanny. Patrzę w lustro i nic w nim nie widzę. Przeciągam po nim dłonią. Odbija się twarz brodata. Józefa widzę, cieślę. Siebie widzę.

Wychodzę z psem. Potrzebuje spaceru. Pies potrzebuje. Podnosi nogę i oblewa mocnym strumieniem moczu młodą tuję. Nie opróżnia pęcherza. Co to, to nie. Zaznaczy teren przynajmniej w trzydziestu miejscach. Szarpie smycz drażniąc mnie. Ja szarpię smyczą rozdrażniony. Uspokaja się na chwilę. Oby wytrwał z kupą nim zajdziemy na pole. Tam go spuszczę ze smyczy. Niech się porządnie wysra i wybiega. Pole jest niespełna pięćdziesiąt metrów od mego domu. Graniczy z moim osiedlem. Za szarym, położonym na obrzeżach miasta blokowiskiem szare, brudne i mokre pole. Błotniste ścieżki paskudzą mi buty i spodnie. Przy ścieżkach błotnistych nasrano co krok. Ludzie tu z psami chodzą. Nikt nie sprząta. Ale latem. Latem jest tu pięknie. Nie widać gówien i nie ma błota. Gówno znika pod ziemią. Błoto wraz z gównem rozpływa się. Naprawdę mi się tu podoba. I pachnie. Kwiatami polnymi, zieloną trawą, zielskiem. Kwitnącym bzem i dziką śliwką. Całe jest dzikie. Dostojne ze swą wysoką trawą. Z wielką olchą i niewielkim dębem. Przy dębie pobite butelki po piwie. Przy butelkach łąka pełna kwiatów i ziół. Maków, pokrzyw, ostów, babek, fiołków i koniczyn. Dalej pagórek stromy, zielony. Tu już rzadko kto chodzi, bo jest daleko. Za pagórkiem bagno niewielkie, z którego sterczy pałka wodna. Obok lasanek z sosen i świerków złożony. Pies biega, teraz jest szczęśliwy. Ja mogę myśleć. Przyjemnie mi się myśli na spacerze, gdy słońce bombarduję mnie promieniami swymi. Teraz jest szaro. Teraz nie myślę. Pies się wysrał, zawracamy przy dębie.

Wchodzę do klatki z psem. Napięcie czuję, z powodu dziadka zapewne. Nie chcę już go słuchać ani oglądać. Wbiegam po schodach na górę, stopę stawiam na co trzecim schodku błyskawicznie odrywając ją od betonu przypominającego tani nagrobek. Wiem, że to lastryko. Pies dogania mnie na półpiętrze. Słyszę jak drzwi się otwierają. Na dole, u dziada, wiem że u niego, bo skrzypią cholernie jak gdyby nie smarowane odkąd Gierek je zakupił za pożyczone pieniądze. Zdyszany chcę zamknąć za sobą drzwi, ale pies mi utrudnia, bo wejść nie chce. Wciągam go do mieszkania za smycz jakbym linę przeciągał w tandetnych zawodach. W końcu zamykam. Opieram się o nie plecami i ześlizguję się na podłogę uderzając tyłkiem. Zapuka, myślę pytając sam siebie. Jak zapuka to mu nie otworzę. Całe szczęście nie puka. Niepokój niknie przykryty ulgą i spokojem. Ja znikam. W fotelu wytartym tonę. Tą samą skórą obity jest co kanapa. Równie spękany, bardziej wytarty. Bardziej wysłużony. Wygodny. Siedzę. Pilotem włączam telewizor. Śnieży. Nie mam kablówki, ani naziemnej. Nie płacę abonamentu, chyba, że nieświadomie płacę. Partia nasza socjalistyczna ściągnie to co partii się należy. Nie ma takiego niepłacenia. Socjalizm kosztuje. Mniej niż wolność, ale kosztuje. Mam przecież darmową komunikację w której chcę dokonać żywota. Za wszystko zapłaci państwo. Za przejazd mnie żywego, i za przejazd mnie martwego. Zapłacą. Bo abonament płacę ja. Więc włączam śnieżący telewizor. Nie będę się gapił w mrowisko przecież, biorę do ręki klawiaturę bezprzewodową, uruchamiając podpiętego do telewizora laptopa, archaiczny to sposób, lecz działa. W wyszukiwarkę wpisuję dobrze znany mi i większości nastolatków adres. Amateur, Anal, Arab, Asian, Big Ass i Big Cock – od a do z kategorii wyskakują mi na pierwszym planie. Lubię mamuśki więc klikam MILF. Dziesięć minut wystarczyło, by mnie znudzić, wręcz zniechęcić. Nic. Nic się nie zadziało. Tylko zniechęcenie. Niewzruszony, zniechęcony wręcz sztucznymi cyckami gaszę ekran. Zadzwoniłbym do Andżeli, ona ma prawdziwe. Prawdziwe, bo nie z pikseli i prawdziwe, bo nie z sylikonu. Tak mi się przedstawiła - Andżela – nieprawdziwie. W tym jest nieprawdziwa, że niezdobyta. Niezdobyta rozmową i wdziękiem, nawet nie pod upojeniem alkoholowym. Trudni się handlem. Handluje miłością sztuczną jak cycki mamusiek z ekranu. Ale robi to dobrze. Rodzi iluzję miłości. A to się ceni. Dużo nie bierze, a ja jestem trudnym klientem. Przeważnie trudnym. Dziś byłbym trudny. Lepiej coś zjem i pójdę spać.

 

3.

Śnię. Jest przy mnie ona. Szczupła, zgrabna. Udo jak wytoczone w niebiańskiej tokarce. Brzuch płaski z drobnym kraterem pośrodku. Może tam włożyć palec? Pytam siebie. Wkładam. Dłuto pierś wykuło nieforemną, piękną i tak, choć nieforemną. Piegi na twarzy z przewagą na nosie. Twór boski. Ze skóry i kości. Reszta woda. Rozpływa się. Ciało starannie rzeźbione rozpływa się. I płynie. Jak czekolada Wedla. Ja się rozpływam w tej czekoladzie i niknę. Znikam. Jestem już w niej. Jestem nią. Jest słodka. Pachnie słodko. Goryczą ją napełniam. Znikam.

Budzę się na przystanku. Bardziej niż budzę to odzyskuję poranną przytomność. Papieros włożony już do ust czeka na płomień, rozpalony przez iskrę wyrzuconą z kamienia potartego kołem trącym. Jedna iskra, druga, trzecia, czwarta. Kurwa. Od nowa. Jedna, druga, wystarczy. Przy drugiej zaskoczyło, strumień gazu zaognił się niebiesko. Ciągnę powietrze obserwując jak bibułka i jej nikotyzująca zawartość zmienia się w popiół. Trzymam przez moment przyjemny dym w płucach. Wypuszczam powoli w górę oddając to co z dymu zostało biernym palaczom na ochłapy. Kobieta w podeszłym wieku stoi naprzeciw mnie i patrzy. Wbija swój wzrok we mnie, w moje ślepia. Czuję ten wzrok na sobie i nie ukrywam, przeszkadzać mi zaczyna. Więc odwzajemniam spojrzenie, wzrokiem szaleńca, oczy mrużę, nos marszczę, biorę macha, dym wypuszczam nerwowo. Babsko stare pierdolone. Zaraz mi oznajmi tonem protekcjonalnym, że tu się nie pali, bo to miejsce publiczne, bo ona nie życzy sobie, nie po to płaci podatki i modli się do boga, którego nie ma. Nic nie mówi protekcjonalnego, w ogóle nic nie mówi, w lewą zwrot, na przód do warzywniaka marsz. Poszła sobie. Podjeżdża dziewiętnastka na wpół pełna, na wpół pusta. Opóźniona o pół godziny z powodu mojego zaspania. W sensie kolejna po tej mojej, właściwej. Nieważne. Bilety podatkiem opłacone więc nie kasuję. Siadam na fotelu ze świeżo wymienioną tapicerką. Wyróżnia się od innych jak odmieniec. To krzesło, czy tam fotel się wyróżnia. Pasujemy do siebie. Wyciągam telefon, jednym przeciągnięciem po ekranie wybudzam go. Słuchawki w uszy włożę, tylko rozplączę. Już dawno istnieją bezprzewodowe, praktycznie niewidzialne, nawet Sony czy inny Iphone wszczepia jakieś mikrochipy do małżowiny, ale ja wolę swoje, stare. Jedną ręką rozplątuję drugą uruchamiam aplikację. Będę muzyki słuchał. Będę słuchał. Będę. Za chwilę będę. Chwila. Zaraz będę. Chwila kurwa. Włączyłbym bez słuchawek, na głos, ale jak usłyszą moją muzykę to pomyślą, że popierdolony. Niech myślą w sumie. Słucham w słuchawkach bo rozplątałem. Odciąć się nie mogę, skupić myśli. Przeglądam internet więc. Chiny przegoniły USA w gospodarce i równają się militarnie. Ruscy coś z Turkami knują po kryjomu, ale nie na tyle skrycie, żeby nie pisano o tym. Czy należy bać się wirusa sprzed kilku lat? - pytanie w tytule. Żołnierzy amerykańskich przybywa na północnym wschodzie, znaczy się w moim mieście przybywa. Od przesmyku chcą odstraszać jak doberman. Żeby nie skończyło się na poszczekiwaniu Yorka. Droga ekspresowa na zachód jest, to dadzą radę szybko spierdolić , wycofać się naszą wspaniałą infrastrukturą. Tylko co w przypadku gdy bomba przerwie drogę ucieczki. Ucinam refleksję. Przewijam dalej, zaraz wyłączę bo mi żyłka pulsować zaczyna. Trafiam na artykuł o interesującym mnie tytule: Tylko u nas: Kobieta zgwałcona żąda aborcji. Sprawca poszukiwany, mamy portret pamięciowy. Portret aborcji macie? Żartuję ironicznie sobie. Ha, ha. Geniusz żartu. Klikam w tytuł. Hiperłącze przenosi mnie na stronę artykułu.

Kobieta zgwałcona żąda aborcji. Sprawca poszukiwany, mamy portret pamięciowy.

Według relacji Moniki T.(z przyczyn oczywistych nie ujawniamy jej nazwiska) do gwałtu doszło w sierpniu. Poszkodowana zapytana dlaczego tak długo zwlekała ze zgłoszeniem tego okropnego aktu na policję odpowiada: „Bałam się. Bałam się, że mnie przyjdzie i zabije. Proszę państwa, ja się boję”. Strach oczywiście był uzasadniony bo według pani Moniki T., gwałciciel jest bardzo niebezpieczny. Z opisu jej wynika, że jest frustratem gotowym podjąć wszelakie kroki, aby w swoim życiu dogodzić sobie, nie innym. Niestety to nie koniec nieszczęść jakie spotkało panią Monikę T.. Pani Monika T. twierdzi, że poczęła z owym gwałcicielem frustratem dziecko co jest w tym wszystkim według niej najgorsze. „Co ja teraz, samotna, zgwałcona mam zrobić? Co, ja się pytam” - mówi naszej redakcji pani Monika T. „co ja mam teraz zrobić, aborcji żądam, natychmiastowej, niepokalanej”. Samo państwo widzicie, że pani Monice T. trzeba pomóc. Została z problemem sama. Rząd nie chce jej pomóc powołując się na ustawę o zakazie aborcyjnym, która z kolei powołuje się na deficyt dzieci na rynku. Prosimy o państwa opinię w komentarzach. Jeżeli chcecie wesprzeć panią Monikę T w staraniach aborcyjnych i wyrazić tym samym sprzeciw ustawie antyaborcyjnej, dajcie lajka. Co do gwałciciela i ojca biologicznego dziecka, który nie dość, że musi odpowiedzieć za gwałt to także musi poczuć się do obowiązku ojcowskiego. Takich ojców nam nie potrzeba. Portret pamięciowy umieszczamy pod artykułem. Wszelkie informacje o miejscu przebywania poszukiwanego będą pomocne.

Kurwa. Co do chuja? To jakiś żart. To jakiś kurwa żart. Nerw mnie niesie. Żyła pulsuję, czuję gorąc. Mimo wszystko myśli te przechodzą mi przez głowę powoli i ciężko jak pociąg towarowy na przejeździe. Obserwuję go zza szlabanu. Jednym ruchem ręki zrywam słuchawki z uszu. Gorąco mi jak nigdy. Co kurwa moje zdjęcie robi w tej jebanej szmirze? Spokojnie, to tylko żart. Nieporozumienie. Spokojnie, tylko spokojnie. Kurwa jebana. Co to w ogóle kurwa za Monika? Monika T.? Może to ktoś podobny, na pewno to ktoś podobny. No tak, co za kretyn ze mnie. Podobny. Albo wrobić mnie chcą, pieniądze wyłudzić. Nie mam pieniędzy. Podobny ktoś do mnie. Wrabiają mnie skurwysyny. Spokój. Zachowaj go teraz. Liczę do dziesięciu. Raz, wdech, wydech. Dwa, wdech, wydech. Trzy, wdech, wydech. Cztery. Pięć. Sześć... wydech. Wdech. Osiem. Dziesięć ...wydech. Luz. Luz. Luz. Mięśnie karku miękną. Wiotczeją. Jak dobrze. Siedzę jak katatonik. Nie ruszam choćby rzęsą. Nawet brwią. Poniosło mnie. Teraz to wiem. Co by się nie działo spokój może nas tylko uratować. Tylko spokój. Lektor ogłasza przystanek poprzedzający mój. Zaraz wysiadam, będę murować. Murarzem jestem przecież. Nie gwałcicielem żadnym, ani ojcem tym bardziej. Plac budowy widzę przez szybę z nalepką wyjścia ewakuacyjnego. Nie dostrzegam piktogramu z młotkiem. Nie zastanawiam się jakby to było wybić szybę w celu ewakuacji, a zastanawiam się często. Najpierw kobiety i dzieci. Gdzie się pchasz grubasie. Kobiety i dzieci. I starcy. Nie, starcy już się nażyli. Swoje wypili, swoje widzieli. Przez szybę z piktogramem widzę radiowóz. Na chodniku stoi przed budową. Spokój. Tylko spokój może nas uratować.

Dostrzegam przy budowie radiowóz. Przez szybę go widzę pustego w środku. Kia pomalowana w policyjne barwy, koreański szajs. Pewnie pytają o mnie. Pewnie Rudzielec im wszystko wyłoży jak na tacy. Co on o mnie wie? Nic nie wie Rudzielec. Wie tylko żem cieśla, Józef. Kącik ust moich uniósł się lekko do góry, niezauważalnie zapewne z zewnątrz, ale wewnątrz znacznie. Co by nie mówić o Rudzielcu to ten żart mu się udał. Rudzielec. Odruchowo opuszczam się na fotelu, czy krześle zerkając ciągle w stronę radiowozu. Lektor zapowiada mój przystanek. Nie wysiądę, jak będzie trzeba uprowadzę autobus. Jestem niewinny i nie dam się wrobić. Nie dam się złapać. Za kogo mnie macie. Nic o mnie nie wiecie. Szybki plan działania. Muszę go opracować. O dziwo myślę, jak mi się wydaje, bardzo trzeźwo. Muszę się napić. Nie, nie piję przecież. To za chwilę. Musze zmienić wizerunek. Włosów nie dokleję, ale brodę zgolić muszę. W domu mam trymer. W domu mogą na mnie czekać. W mieszkaniu moim wynajętym. Mogą, albo nie mogą. Nie wiedzą gdzie mieszkam. Psy wszystko wiedzą i o wszystkich. Każdy wpada w końcu w ich ręce. Ale nie ja. To będzie zbrodnia doskonała. Kurwa, jaka zbrodnia? Przecież nic nie zrobiłem. Sklep. Maszynkę muszę zdobyć do golenia. Na początek. Później pomyślę co dalej. Do mieszkania nie wrócę. Jest zbyt trefne. Może już jest przeszukane, rozpierdol mi zostawili, bajzel straszny, drzwi zaplombowali, psa zastrzelili. Skurwysyny. Maszynkę muszę zdobyć. Sklep, wiem że zaraz będzie mały, osiedlowy. Po wódkę chodzi tu Rudzielec. Wychodzę, wręcz wyskakuję z autobusu. Nie wzbudzaj podejrzeń idioto. Zwolnij, przecież idę sobie normalnie do roboty, jak człowiek. Kurwa, ta broda moja ciesielska. Otwieram ciężkie drzwi sklepu, dzwoneczek oznajmia, że ktoś wszedł. Zamieram. Rozglądam się. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nawet nie skrzywił gałki ocznej. Nikt. Przechodzę przez dział nabiału. Mięsa. Kolejki nie ma jest dość pusto. Jak o tej porze, w sklepie osiedlowym. Standardowo. Wchodzę w dział kosmetyków. Bardziej w działek, albo po prostu w alejkę, gdzie jest półka z kosmetykami. Wchodzę w półkę z kosmetykami. To nie Tesco przecież upadające. Mały sklep. Macam wszystko, dotykam każdego produktu jakbym był niewidomy i musiał rozpoznać go po wymacanym kształcie. Pasta do zębów, szampon, albo żel pod prysznic. Mydło. Są maszynki. Czteropak cały jednorazówek. Z kartą stałego klienta jedna gratis. Nie mam karty, stać mnie na komfort nieposiadania jej. Mam płatniczą budowlańca pracującego na pół czarno. Czyli na czarno-biało.

Biorę czteropak, który kojarzy mi się również z piwem i myśl mnie nachodzi, kupię wódkę. Muszę się znieczulić. To jest okazja do napicia, nie jakieś przereklamowane imieniny Józefa proszę pani terapeutko. Co to, to nie. Ja jestem pijakiem wyrafinowanym. Szukam powodu, żeby nie pić i nie znajduję go. To jest ten moment. To jest moment nawrotu, powrotu, to jest moment picia. Będzie wódka pita, oj wiem to, już czuję w kościach, już decyzja zapadła niezależnie od mojej słabej, silnej woli. Staję osłupiały. Zdębiały i co nie tylko. Zdębiałem. Nie, że pić będę. O tym akurat szybko zapomniałem. Akurat teraz Rudzielec musiał przyjść i wódkę sobie kupować. Rudzielec konfident. Domniemam, że konfident. Przecież nie wiem tego. Ruszam powoli, stawiając krok do tyłu. Wycofam się, przeczekam, niech sobie kupi co trzeba i spierdala. Krok w tył kolejny. Kolejny. I kolejny. Potykam się o paletę z makrelą w pomidorach w promocji.. Upadam na nią, ona upada na ziemię. Paleta cała, ale rozproszona upada. Puszki konserw tłuką o posadzkę jak lawina, jak spłoszona ławica. Podparty jedną ręką o ziemię, w drugiej trzymając czteropak maszynek Gillettee spotykam swym żałosnym wzrokiem wzrok Rudzielca. Na jego twarzy rysuje się uśmiech pomieszany ze zdziwieniem, zdziwieniem debila z charakterystycznym dlań nienaturalnym, odrzucającym, brzydkim po prostu i tępym wyrazem twarzy. Nie zastanawiając się choćby sekundy, zrywam się nieporadnie z ziemi potykając o puszki i wybiegam ze sklepu. Przebiegam przez jezdnię mało nie wpadając pod zielonego Transportera z pordzewiałymi nadkolami. Facet z petem w ustach uderza o kierownicę pięścią, ale klakson zachrypnięty jak po nowotworze krtani, dawno nie działa. Krzyczy coś sam do siebie, nie słyszę go. Pewnie klnie. Podbiegam kawałek, może dwadzieścia metrów. Zadyszki brak, dobrze. Przynajmniej jest forma. Zwalniam, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Pewnie już wezwali policję. Po co uciekałem?, zadaję sobie pytanie. Nie mam pojęcia. Spanikowałem. Okoliczności nie sprzyjają do racjonalnego myślenia. Jebany Rudzielec musiał się nawinąć właśnie teraz. Nie ważne, to już przeszłość. Zmienić wizerunek muszę, to moje zadanie priorytetowe. Zmiana wizerunku raz. Na miejscu, nie na wynos. Wchodzę spokojnym krokiem na stację paliw. Spokój udaję, ale udaję skutecznie, bo w środku jestem spokojny, narządy moje, serce, wątroba, płuca są spokojne. Nawet ze spokojem zerkam na ceny paliw i osąd wydaję spokojny - drogo. Za litr benzyny siedem złotych. Na szczęście nie mam samochodu. Ad blue tanie, ale na tym się chyba nie jeździ. Drzwi automatyczne otwierają się, pachnie hot dogiem i kawą. Czuję głód. Zjem później. Wchodzę do toalety męskiej, niewielkiej bo i stacja nietęga. Przekręcam zamek w drzwiach. Ktoś przed chwilą srał. Ciężki odór unosi się w powietrzu jak mgła. Chciałbym kran odkręcić z gorącą wodą, żeby nabrała odpowiedniej temperatury do golenia, ale przy każdej z dwóch umywalek krany automatyczne, na czujnik. Nie będę klną. Spokojnie. Po co w jednoosobowej łazience dwie umywalki? Rozbieram się. Ściągam lekką kurtkę jesienną, chyba jesienną jest, sięga mi do tyłka jest zielona, zgniła zieleń, pod nią mam sweter, który też ściągam. Kładę wszystko na blat obok zlewu. Zostaję w koszulce. Podkładam dłoń pod kran. Woda całkiem ciepła leci. Staram się uchwycić ją w obie dłonie złożone jak u żebraka. Patrzę w lustro. Szkoda brody. Długo rosła, długo ze mną była, długa jest. Namaczam ją energicznie. Co chwila woda przestaje lecieć, macham przed czujnikiem dłonią. Irytuje mnie to, wkurwia wręcz. Namaczam dalej. Jest mokra. Naciskam na pojemnik z mydłem, na szczęście mydło wypływa. Nie ukrywam, miałem wątpliwości. Namydlam brodę i namydloną zaczynam traktować maszynką od policzka prawego zaczynając. Po pierwszym pociągnięciu dochodzi do mnie, że nie będzie to proste. Mogłem ukraść nożyczki, skoro już maszynki ukradłem, nożyczki nie zrobiłyby różnicy. Ruszam ręką szybko, szybko też maszynka się zapycha włosami. Maszynka pod wodą, pod kranem ląduje, kudły z niej wyciągam. Znowu macham. Znowu golę. Znowu wyciągam. Zlew zapchany prawie, a policzek dalej owłosiony, prawie znaku nie ma. Prawie, prawie, prawie. Wieczność mi zejdzie to golenie. Biorę kolejną maszynkę, pierwsza jakby stępiona. Macham, mydlę gole, moczę. W różnych konfiguracjach w różnych wariacjach. Mam tego dość. Ale dalej moczę, mydlę, golę, wyciągam włosy z maszynki. Woda na ziemię leci, odpływ zatkałem kudłami. Rękę wkładam do środka z obrzydzeniem, w wodę wkładam. Z obrzydzeniem też chwytam dwoma palcami kłębek w prawdzie swoich włosów, więc po co się brzydzę. Wyrzucam do kosza włosy, woda wiruję zassana przez kanalizację. Ktoś za klamkę szarpie. Niewzruszony macham, mydlę, macham, moczę, golę, macham, moczę, mydlę. Kolejna maszynka. I kolejna, ostatnia już. Zerkam w zaparowane lustro. Przecieram je dłonią, bo ręczników brak. Mam zbyt namydloną twarz, aby ujrzeć efekt. Więc płuczę. Śmieję się. Dziwnie mi łyso. Nagi się czuję, ogołocony z czegoś do czego przywykłem. Nagi jak po urodzeniu. Kilku poprawek muszę dokonać, bo kępy straszne pozostawiałem. Przypominam Salvatore z Imię Róży. Obejrzałbym chętnie po raz drugi. Szybko nie obejrzę. Może w pierdlu mają wypożyczalnie. Odganiamy złe myśli. Nie myślimy źle. Zbrodnia doskonała bez zbrodni, pamiętaj. Pamiętam. Wrabiają mnie skurwysyny. Znów szarpanie za klamkę. Zajęte! Nie ma czym wytrzeć twarzy. Podkładam głowę pod osuszacz, zaraz skręcę sobie kark. Podmuch gorąca uderza mi w twarz. Odruchowo odskakuję. Pewnie jest papier w kabinie. Nie ma. Wycieram się swetrem. Przekręcam zamek z powrotem. Otwieram drzwi. Idę do kasy. Proszę o hot doga z musztardą i czarną kawę. Celowo nie proszę o Americane. W Polsce jesteśmy. Patriota ze mnie. Kasjer wykonuje swoje podstawowe obowiązki nie wychodząc poza ich granicę i podoba mi się to. Nie zagaduje o pogodzie, nie przygląda się dziwnie. Odwdzięczam się tym samym, czyli podstawowymi zwrotami grzecznościowymi dziękuję za obsługę. Może ciągle nie zszedł z nocnej zmiany. Wygląda jakby był w nocy w pracy. Ma nadwagę, pewnie zjada sporo hot dogów. Po pracy chipsy z salcesonem zapija piwem i kolą. Koloryzuję, żeby odgonić złe myśli. Udaje się, znaczy warto. Na wieszaku dostrzegam maski na halloween. Z dynią zamiast głowy nie ma szans, nie rozpoznają mnie. Przymierzam dynię sztuczną, zakładam ją na głowę. Pasuje. W małym lusterku przy wieszaku z okularami odbija się moja dyniowata głowa, którą macham na boki usiłując uciec z pola odbicia lustra, aby za chwilę z zaskoczeniem się tam pojawić. Kasjer patrzy na mnie z rozdziawioną buzią i z wyższością jednocześnie, o ile to możliwe, mu się udało. Miałem nie wzbudzać podejrzeń. Ściągam dynie. Sięgam po maskę czarownicy, do maski przyczepione są czarne włosy. Olśnienie czuję, prawie oświecenie. Geniusz. Kasjer woła mnie, że hot dog gotowy i kawa, więc idę po tego hot doga i kawę. Pokazuję mu maskę, płacę. Dobrze, że zabrałem portfel. Chciałem zapomnieć, oszukać sam siebie, że niby wygrałem poprzednią wewnętrzną batalię, która już dawno była przesądzona. Oszustwa nie tolerujemy. Z oszustami się rozprawiamy. Wskazuję palcem na wódkę cynamonową.

 

Widzę siebie leżącego w bramie. Patrzę na siebie z góry, jak patrzy na nas Pan Ojciec i napełniam się miłością. Widzę siebie, jagnię swoje zagubione. Leży to jagnię w bramie w szczynach i rzygowinach nie swoich na szczęście, upodlone leży. Śpi snem toksycznym, trawi alkohol wątroba. Śpi i śni o kobiecie. O jej włosach, piersiach, nogach długich jak liany. O jej dotyku śni bo dotyk tutaj ma znaczenie. Dotyk to energia. To siła. Dotyk do dreszcze. Leży w bramie skulony z zimna i budzi się, przebudza z alkoholowego letargu. Przebudza go potrzeba oddania moczu. Lać mi się chce. Próbuję wstać nieudolnie. Pytam siebie ile wypiłem, odpowiadam, że za dużo. Nie mogę wstać. Wytrzymam jeszcze chwilę. Dotykam twarzy, jest gładka, goliłem się, pamiętam. Na skroni czuję włosy, długie. Nie są moje. Z dziwacznie zmrużonymi oczami próbuję na nie zerknąć otwierając przy tym usta. Ekwilibrystyka. Mam długie czarne włosy. Ściągam je z głowy jednym powolnym, pijackim ruchem ręki. Próbuję coś powiedzieć, nie wiem co i nie wiem po co, ale próbuję mimo wszystko, nie wychodzi mi. Przełknięcie śliny mi nie wychodzi, a co dopiero słowo. A słowo ciałem się stało i mieszkało między nami. Dlatego tak trudno je wykrztusić.

Leżę na plecach, trzeźwieję, czuję ten proces jakbym obserwował topniejący lód. Jest powolny. Patrzę w niebo pochmurne i widzę promień. Promień słońca, rośnie, wynurza się z chmur rozjaśniając mój świat. Oślepia mnie, mimo to patrzę nieugięcie. Nie widziałem słońca, tak dawno cię nie widziałem. Tęskniłem. Mówię na głos, udaje mi się to. Tęskniłem! - Ja też tęskniłem – słyszę głos. Głos ojca słyszę. Głos Pana.

- Żeś się kurwa załatwił Józek. Wstawaj, zabieram cię stąd.

 

4.

Budzę się. Jest ciemno. Mrok w pokoju rozjaśnia uliczna latarnia. Budzę się w nie swoim łóżku, w nie swoim pokoju. Jestem nagi, suszy mnie niemiłosiernie i nie wiem gdzie jestem. Na pewno nie u siebie. Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu swoich ubrań, nie ma. Siedzę na łóżku, macham nogą kompulsywnie, uderzając piętą o podłogę, widać denerwuję się. Biurko pod oknem stoi, na nam niewielka sztaluga. Na sztaludze deska wielkości tableta, zabarwiona na niebiesko. Pędzle i farby porozrzucane jak kości. Ręcznik leży czerwony na łóżku, przepasam się nim zakrywając genitalia i kolana. Podejmuję decyzję, wychodzę. Ręcznikiem przepasany uchylam drzwi pokoju. Korytarz całkiem długi, mimo półmroku uwagę mą przykuwają Ikony, wiszą na ścianie w równym szeregu prezentując świętych kościoła, jak domniemam. Wszystkie ikony zwisają cierpliwie w równej linii, w równych ostępach. Prawie wszystkie. Jedna wisi krzywo wyłamując się z szyku, poprawiam ją bez zastanowienia. Przedstawia znacznie wyłysiałego mężczyznę z kasztanową brodą, niewykluczone, że modną w czasach kiedy żył. Do piersi przytula grubą jak podręcznik prawa księgę. Ikona podpisana: Па́вел, staram się przypomnieć alfabet rosyjski, poddaję się. Na przeciwległej ścianie wisi obraz. Jeden, samotny, za to wielki na pół ściany. Na obrazie korytarz jakby zlewający się z korytarzem w którym stoję. Tyle że to korytarz grobowy. Ze ścian wyrastają wysoko potężne, upiorne, zakapturzone kościotrupy. Wśród nich wędruje drobna postać, pochodnię niesie dumnie, jakby nie lękała się zła emanującego z tej ciemnej doliny. Na jego miejscu nie spojrzałbym ku górze. To korytarz ku śmierci lub ku szczęściu. Jaka to różnica? Zastygam tak na chwilę z prawdziwym lękiem na karku. Szukam ocknięty podpisu malarza. Brak. (AA72 przyp.) Na końcu korytarza światło rzucone na podłogę z innego pokoju. Słychać telewizor. Stąpam bosą stopą po podłodze drewnianej, parkiet w jodełkę ułożony. Pokój salonem się okazuję, nie ma tu drzwi. Widzę szafki kuchenne, równolegle wyspa otoczona trzema wysokimi krzesłami jakby barowymi, lodówkę, wychylam się dalej, stół okrągły przy nim krzesła, witryna z książkami, wyglądają mi na tomiska encyklopedii. Obok kaktus w doniczce czerwonej, wysoki na dobre półtora metra czyha, by komuś swe iglaste ramię wsadzić w tyłek. Na środku pokoju stoi sofa, plecami do mnie, przed nią olbrzymi telewizor. Na ekranie ożywiony, bo już od kilku lat nieżywy Christoph Waltz ubrany w niemiecki mundur SS rozmawia z francuzem ubranym w brudną, różową koszulę, spodnie jego podtrzymują jasne szelki. Rozmawiają. Christioph jest cyniczny i pewny siebie zarazem, szuka czegoś. Francuz denerwuje się wyraźnie dając do zrozumienia, że gdzieś chowa to czego szuka Christoph, a Christoph jako Hans Landa już wie, że to czego szuka jest tutaj. Znalazł to. Hans Landa znalazł żydów, wyczuł ich pod podłogą swym niemieckim, przebiegłym, cynicznym nosem. Lubię ten film. Rozglądam się po salonie, pusto. Mam ochotę usiąść na kanapę i obejrzeć film do końca, dopiero się zaczyna. Podchodzę do niej, do kanapy, słyszę mlaskanie i odskakuję jak poparzony.

- Józek, ty zboczeńcu jeden, nie ładnie podglądać – mówi do mnie głos zza kanapy. Głos ten się materializuje, wyrasta zza mebla, nieporadnie usiłując schować w spodnie dresowe sterczącego ciągle, niewielkiego penisa. Za nim materializuje się młoda, niewzruszona sytuacją blondynka ocierając dłonią usta. Milczę czekając na rozwój sytuacji.

- Józek, puka się człowieku, co ja mam ciebie uczyć żyć, to nie akademik Józek – mówi do mnie gość z dresie, pyta chyba. Nie poznaję go, mimo że on zna moje imię.

- Nie poznajesz mnie chłopie, nie?– pyta teraz na pewno. Macham głową horyzontalnie, że tak, że nie poznaję. Drapię się po głowie w zakłopotaniu.

- Łukasz, studia, uczelnia medyczna, Białystok, bongo, jarzysz? - mówi do mnie ze znajomym luzem w głosie, prawie rapuje. Coś mi świta, a nawet więcej, jarzę. Uśmiech mi się rysuje na twarzy, szczery.

- Łukasz! - krzyczę – kopę lat, nie poznałem cię i bym chyba nigdy nie poznał, gdybyś nie powiedział. Kopę lat! - wpadamy sobie w ramiona, czuję silny, przyjacielski uścisk, który sam silnie staram się odwzajemnić pomimo widoku jaki przed chwilą ujrzałem. Czuję jak coś twardego wrzyna mi się w udo. Czuję jak czerwony ręcznik luzuje się w pasie i zaczyna się powoli osuwać. Próbuję wyzwolić się z uścisku Łukasza, ale ten trzyma mnie w zaparte. W końcu mi się udaję, łapię ręcznik tuż przy ziemi, owijam się nim z powrotem. Delikatny rumieniec rysuje się na mej nagiej twarzy, czuję zalewającą, subtelną falę krwi, która wypełnia mą łysą głowę. Nie powinienem się wstydzić, zważywszy na to, czego świadkiem byłem przed chwilą. Świadkiem francuza mianowicie byłem.

- Ty żeś się nic nie zmienił Józek – mówi Łukasz.

- Jeszcze przed chwilą miałem bujną brodę i wyglądałem poważnie, teraz znowu jestem jak gówniarz – tłumaczę się ze swego wyglądu, ciągle zarumieniony - powiedz mi tylko jedną rzecz Łukasz, skąd ja..., tu...? - wskazuję dłońmi na niego, na mieszkanie.

- To ty mi powiedz, co żeś tak się załatwił. Zgarnąłem cię z chodnika, ot co. Dałeś ognia i to nieźle. Kobieta, co nie?

Zastanawiam się chwilę, przywołuje czas sprzed kilku godzin, raczej nie dni, przywołuje i wzdycham.

- W pewnym sensie kobieta – odpowiadam, patrząc na blondynkę. Ona patrzy na mnie. Dziwnie patrzy. Jest młoda, jest ładna.

- Gdzie me maniery, wybacz Józefie – parodiuje Łukasz dżentelmena, nie przypomina go za nic więc parodia mu się jak najbardziej udaje, uśmiecham się ponownie. Ten człowiek zawsze wywoływał u mnie uśmiech. Pamiętam to dobrze. Przytyło mu się trochę, a nawet więcej niż trochę, i tak jak na studiach jego dresowe ubranie, bądź co bądź o dwa rozmiary za duże wisiało i wisi na nim dalej jak na małym wieszaku. Wtedy był pulchny, jak klucha, ale drugiego podgardla nie kojarzę. To już tyle lat.

- Poznaj Melanię – wskazuje na nią dłonią. Ja swą podaję jej do uścisku. Ma delikatną dłoń, młodziutka skóra, przyjemna w dotyku. Jest bardzo młoda.

- Józek – oznajmiam krótko – ile masz lat? - pytam zaciekawiony autentycznie.

- Siedemnaście – mówi szczerze zapewne. Mówi na wpół dziewczęcym na wpół już kobiecym głosem. Powolnym, zmysłowym głosem. Mówi tak celowo, wiem to.

- Siedemnaście mam lat Józefie. Wglądam tylko tak staro – mówi wolno, ze spokojem w głosie, uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam uśmiech. Nie wygląda ani trochę staro. Wygląda dokładnie jak ma wyglądać siedemnastolatka. Może nie przeciętna. Raczej na pewno nieprzeciętna. Raczej siedemnastolatka z tych siedemnastolatek co są najlepszymi dupami w liceum.

- Uczysz się w liceum? - ciągnę rozmowę.

- Uczę się – odpowiada, dalej powoli, nawet wolniej, da się wyczuć nonszalancję w głosie, byłaby niezłą aktorką, myślę - W trzecim się uczę, w liceum trzecim, w klasie biologiczno-chemicznej. Na medycynę się wybieram, jak tatko lekarzem będę, chirurgiem. Może mu na złość nie zrobię jak wyrodna córka – śmieje się głośno tym razem, słodko. Jej pewność mnie przekonuje. Wierzę jej. Obdarzam ją zaufaniem. Lubię aktorki, chyba.

- Medycyna – mówię kiwając głową – wiem coś o tym – patrzę w kierunku Łukasza, nie zauważyłem kiedy się oddalił.

- Studiowaliśmy razem, z Łukaszem, Ja z niepowodzeniem dość szybkim wróciłem – mówię, znów na Łukasza zerkając oddalonego. Łukasz krztusi się, wykaszluje z buzi dym. Zapalił bongo. Na bank dalej jest dealerem. Sprzedawał zioło i prochy całemu akademikowi, nawet woźnemu, emerytowanemu policjantowi. Podaje Łukasz bongo Melanii, zaciąga się, kaszle, podnosi ręce ku górze. Uspokaja się. Podaje dalej. Do mnie. Nie piłem, nie jarałem, nie ćpałem. Miałem okazję się napić, się napiłem. Teraz mam okazję zapalić. Nawrót, powrót. Mówili o tym wszyscy na spotkaniach. Jestem słaby. Jestem słaby. Jestem człowiekiem. Palę.

- Dalej na tym zarabiasz? - pytam oddając faję. Nie kaszlę.

- Żyję z tego człowieku! I to nieźle. Trochę się muszę naharować, ale jest dobrze, bardzo dobrze nawet bym powiedział. Ale na mieszkanko mnie stać wynająć, chyba niezłe jest, nie? Mercedesa mam klasyka, beczkę coupe, wiesz, że nie tani taki Mercedes? - Przytakuję mu, mimo że nie mam pojęcia ile taki Mercedes beczka klasyk może kosztować.

 

- I rysować mogę, malować, pisać, jeden chuj jak to nazwiesz, ikony maluję, święte obrazki, rozumiesz nie? - wytrzeszcza swoje przekrwione oczy przy tym chwaleniu się - Wyłączam przy tym głowę Józek, nie myślę o pierdołach, o niczym nie myślę, to jest lepsze niż wóda chłopie, choć i tego nie szczędzę.

- Widziałem kilka w korytarzu, są wszystkie twoje?

- Moje, prócz tego wielkiego. Ten wielki to Beksiński, niezły pojeb, ale ma coś w sobie, przeraża mnie.

- Po co ci taki obraz skoro się go boisz? - pyta dziewczyna, blondynka, piękna, Melania.

- Żeby go przełamywać, nie uciekać jak pizda tylko łamać, stawiać czoła, spojrzeć mu w oczy i powiedzieć wypierdalaj, nie boję się ciebie.

- Że niby kogo?

- Strachu, debilko.

- Nuda... – odrzekła z niesmakiem – i nie nazywaj mnie tak, bo ci urwę chuja - Tak, jest piękna. Wzdycham.

- Nie ważne kurwa. Józek słuchaj, nawet sprzedać mi się udało parę sztuk na aukcjach i to za niemało. Jeden gość mi powiedział nawet, że mam talent, że wyróżniam się na rynku artystycznym, bo już pozapominali ludzie o religii, a ja im ją przypomniałem. Już chłopie religia jest retro, jest modna w sensie te całe dewocjonalia są modne, nie modlą się do nich tylko kurwa zwyczajnie mają fajnie wyglądać. Ludzie sobie wieszają święte obrazki ramka w ramkę obok Picassa czy Daliego bez żadnej refleksji nie? No wieszają i płacić zaczynają dobrze to ja się cieszę Józek, że ktoś moją robotę docenia. No, ale na razie prochy są nieporównywalnie bardziej intratne nie? Ale kiedyś, kto wie. Słyszałem, że w Skandynawii bogaci obrzydliwcy kupują sobie kościoły jakby jakimś eksponatem były. Kiedyś ktoś i Watykan wykupi. Pomyśl o tym Józek, jak się dorobię to kupię sobie Watykan i będę papieżem. Pierwszym porządnym papieżem czaisz? Franciszek przy mnie to sztywniak.

Łukasz nie daję za wygraną, ciągnie kolejnego sztacha. Ja siadam na kanapę w ręcznik tylko odziany. Zaczynam czuć przyjemną ciężkość na umyśle, ciężką przyjemność czuję również. Powieki mi opadły nieznacznie, oczy się rozciągnęły jak dla Azjaty. Siadamy wszyscy na kanapę ujarani. Zerkamy po sobie, jesteśmy nieco otępiali, nieco skośnoocy, i nieco otumanieni i śmiejemy się z siebie nawzajem. Towar jest mocny. Siedzę z nimi dwie minuty, a czuje jakby minęły trzy dni. Film. Na ekranie Brad Pit zadaje kilka pytań niemieckiemu żołnierzowi, i te pytanie są bardzo ważne dla Brada Pita i dla mnie są ważne, bo jestem naćpany. Pyta co słyszał o Niedźwiedziu Żydzie. Pyta czy słyszał o nim w ogóle. Słyszał. Powinien się lękać, niemiecki żołnierz, lecz nie lęka się. Wiara w Rzeszę go uchroni. Brad Pit udający znakomicie porucznika Aldo Raineia i jego brytyjski akcent, i jego brytyjski wąs mówi: pokaż mi swym paluchem to o co cie proszę. Grzecznie prosi, tłumaczy. Niemiec grzecznie mu odpowie, a wiem że odpowie bo film znam i oglądałem i lubię. Odpowie mu pierdol się. I mówi żołnierz niemiecki do porucznika Raine: Pierdol się, ty i te twoje żydowskie psy. Wybuchamy śmiechem. Łukasz wstaje na chwile, wraca z piwem w butelce, proponuje mi. Nie mam śliny zupełnie w jamie ustnej więc biorę ochoczo za piwo, piję, smakuje mi. Miałem nie pić. Rzesza jest wielka jeszcze przez chwilę. Łukasz mówi, że jak mam przypał to mogę chwilę u niego zostać. Nie pyta o nic, proponuje nocleg. Rozglądam się po salonie. Ładnie urządzone. Plakat na ścianie olbrzymi wisi, Tool w antyramie. Na nim twarzy kilka, jakby bóstwa jakiegoś hinduskiego. W oknach żaluzje, pozasłaniane, żeby to ludzie nie podglądali ciekawscy, zrozumiałe. Mówi Łukasz mi, słucham go i potakuję co chwila, że rozumiem o czym mówi. Mówi, że popalimy trochę dzisiaj, wypijemy piwek kilka, powspominamy i będzie elegancko. Może zjemy coś. Jeszcze wcześnie. Ja się nie śpieszę w sumie. Ja mam zostać, czuć się jak u siebie. Dobrze mi, więc zostaję.

- Wymienię wszystkie jego filmy, wszystkie Tarantino, chcecie? - Melania pyta nagle. Nie zauważyłem, kiedy zmieniła pozycję. Leży plecami na siedzisku, nogi założyła na oparcie kanapy pomachując nimi z gracją łani, głowa jej zwisa ku podłodze wyłożonej tureckim dywanem, pod którym parkiet w jodełkę przecież, a z głowy włosy, jasny blond kręcony. Łukasz zniechęcony mówi, że mówiła mu już.

- Posłucham chętnie – odpowiadam, ciekaw jestem czy wymieni. Pozwalam jej mówić mimo że nienawidzę jak ktoś mówi podczas filmu. Jej pozwalam, bo właśnie jej nie potrafiłbym przerwać, ma charyzmę gwiazdy. Jest ciekawsza niż film widziany czterokrotnie. Melania recytuję tytuły, dodaje nawet komentarz.

- Pierwszy film jego, spłonął niestety – oznajmia z pasją przewodnika – spłonął i gówno się zachowało. Taśmy, te co na nich zapisywano film strasznie palne były, zresztą zaraz zobaczycie – mówi do nas zwrócona głową w dół, nadal machając swymi nastoletnimi nogami na mijankę. Zobaczymy, wiem że zobaczymy, scena w kinie, znam, zapewniam siebie. Recytuje dalej kolejne filmy. Patrze na nią jak recytuje. Jest pewna, daleko zajdzie w życiu. Wyłączam słuch gdy wypowiada Kill Bill. Skupiam się na Melanii, na jej ruchach ust, ruchach nóg, rąk, oczu. Na jej pewności i nonszalancji. Skupiam się na niej w zwolnionym tempie, jakbym wyposażone miał zmysły w slow motion. Obserwuję jak wytrawny łowca, każdy centymetr jej młodego ciała. A ciało ma praktycznie nagie nie licząc najbardziej intymnych miejsc. Dżinsowe krótkie spodenki, na tyle krótkie, że śmiało mogłyby być majtkami i podkoszulek na ramiączkach różowy, zasłaniają tyle co lubieżna bielizna i podoba mi się to cholernie, ten brak krępacji. Ciężko mi wzrok mój ociężały od narkotyku odwrócić przez to.

- Melania – mówię.

- Co? - pyta Melania.

- Melanie, w Jackie Brown była. Chyba dziewczyna Jacksona – mówię pełen entuzjazmu, jakbym odkrył Amerykę.

- No oczywiście, że była. Przecież mówiłam przed chwilą. Nie słuchałeś, niegrzeczny – przewraca wielkimi oczami - Podejrzewam tatkę, że mi na imię dał po niej, albo po żonie Trumpa, pamiętacie, tego prezydenta, ale tatko się nie przyzna. On wybierał imię na bank. Wszystkie Melanie to dobre dupy przecież, a tatko ma gust – mówi dalej jakby na jednym wdechu – a ty Józek, czemu akurat Józek jesteś? Ojciec Jezusa?

- Ojczym – poprawiam – Józef nie był ojcem Jezusa, Jezusa ojcem był Bóg - kończę stanowczo.

- Dobra, dobra, ja tam swoje wiem – odpowiada zgryźliwie – nie jedna tak mówiła, że jest dalej dziewicą – puszcza w mą stronę oczko.

- U nas to piętnastolatkę basen zapłodnił chlorowany – mówi blady jak ściana Łukasz, mówi pogrążony w seansie, mówi jakby nie on, jakby ktoś z jego wnętrza mówił – z tego pomyśl jaka religię można by zrobić. Basenie chlorowany, wymiarowy, olimpijski – rozkłada ręce Łukasz jak ksiądz podczas błogosławieństwa – módl się za nami i za całym światem!

Wybuchają śmiechem, i on, i ona. Mnie to nie śmieszy specjalnie, bo w głowie teraz mam portret swój pamięciowy i dziecko. Przez chwilę mnie nie śmieszy. Śmieją się dalej, a ich śmiech mnie zaraża jak wirus. I ja się śmieję, nie z żartu, po prostu narkotyk działa. Nie. Nie narkotyk. Śmieję się ze swojej sytuacji z gwałtu rzekomego, z rzekomego dziecka i aborcji rzekomej. Śmieję się jak frustrat, gdy oni już przestali dawno się śmiać i patrzą na mnie jak na frustrata, oboje bladzi, spoceni. Znów czuję olśnienie. Kurwa moja. Kurwa moja Andżela mnie chce w chuja zrobić. Frajera szuka. Ja nie jestem frajerem. Przestaję się śmiać. Poważnieję. Spokój. Pójdę do niej. Jutro o tym pomyślę, na trzeźwo, teraz jest zbyt gęsto. Te moje myśli grzęzną w błocie, są ciężkie, ze stali. Znajdę ją.

Patrzę w górę, w gwiazdy, świecą, majestatycznie mrugają tak niezmiennie przez całe me krótkie życie. Widzę ich obraz z przeszłości, bo widzę ich obraz z dużym opóźnieniem. Niektóre mogą już nie istnieć. Gdy bezlitosne słońce wzejdzie, utopi je wszystkie w swym morzu świetlnych promieni. Nic po nich nie zostanie, do jutra. Jutro wrócą. Oglądam przedstawienie mrugających światełek z tarasu. Ubrany w trochę znoszone dresy Łukasza, porzuciłem ręcznik. Palę papierosa. Obok mnie Melania owinięta grubym kocem, pali. Po dłuższej chwili milczenia nie wytrzymuje i mówi:

- Opowiem tobie historię tatka – mówi przerywając sobie na zamach papierosem, trzyma go między palcem wskazującym, a środkowym, przykładając go do ust w sposób w jaki moi rówieśnicy w czasach podstawówki podobnie udawali hitlerowski wąsik – tatko mój, mieszka na Toruńskiej, wiesz tam co domy same, wille – mówi mi, a ja wiem gdzie to jest, bo tam dom stawiam przecież – same domy jednorodzinne, wolno-stojące – potakuję, że wiem - i wyobraź sobie Józku, trzecia nad ranem, albo nawet w nocy trzecia i budzi tatkę mego no i mnie budzi, bo też tam mieszkam dzwonek do drzwi. Taki przeciągły, nerwowy jakby się palić miało. Psy wyją, dzwonek dzwoni jak oszalały, wszyscy się zerwaliśmy, to znaczy ja i tatko, bo nikogo innego nie było w domu. Ja wystraszona, po tatku widzę, że też odwagę zostawił chyba pod kołdrą, nie grzeszy on odwagą, pizdą jest jednym słowy, ale przełamał strach i otwiera drzwi. Sąsiad stoi nasz w progu zabeczany, twarz od łez mokra cała, i do tatki krzyczy, że pomocy potrzebuję, że tylko on, tatko może mu teraz pomóc, że zapłaci, grubo zapłaci. Prosi ojca mego żebym wyszła, żebym spać poszła czy cokolwiek. Ojciec mnie prosi, córeczko idź do siebie. Ja jako grzeczna córka ojca słucham i zeszłam ojcu i sąsiadowi z oczu, ale nie daleko, bo tylko za ścianę, tak aby wszystko słyszeć i widzieć jednym okiem choć. Podła jestem, wiem. No wracając do sedna. Sąsiad nasz, szanowany stomatolog, przykładny ojciec trójki wrednych gówniarzy i kochany mąż swej żony i pod nieobecność tej żony i dzieci przychodzi w nocy do mojego ojca i prosi go, aby mój ojciec chirurg wyciągnął mu z tyłka sygnet, nie swój i nie żony. Że nie jego i żony to wiem, bo trochę ich znam zboczuszków. Duży, męski sygnet z wizerunkiem orzełka. Inny to orzełek, nie taki jak w godle, kurczaka bardziej przypomina. Zsunął się jego asystentowi niefortunnie podczas borowania pewnie, tyle że zadu, nie zęba. Dupa mu bolała, że aż płakał, wżynał się ten pierścień w jelito drażniąc je boleśnie. Więc tatko mój zajrzał jak doktor, doktorowi w dupę i wyjął pierścień doktorowi stomatologowi z odbytnicy i gotowe.

- Zabawne, ale czemu mi o tym mówisz? - pytam zdziwiony z lekka.

- Bo ludzie – mówi gasząc zgrabnie peta w popielniczce – wydawało by się zwykli, normalni ludzie mają swoje sekrety i słabostki i każdy jeden je ma, a kto ich nie ma to, albo jest pieprzony asceta, albo obłudnik.

- Gryzie cie coś - patrzy mi w oczy – ja cię nie oceniam i ty mnie nie oceniaj, resztę jebać. Zrób porządek z tym co cie gryzie, rada siedemnastolatki.

- Zrobię, może jutro.

Milczymy.

- Celowo to robisz? - pytam po chwili ciszy, niezbyt krępującej.

- Co takiego? - odpowiada pytaniem na pytanie.

- Nazywasz ojca tatkiem – odpowiadam.

- Celowo – mówi – mój tatko, to nie żaden ojciec, tata, ani papa, czy inny chuj. Tatko to tatko, szanowany chirurg i dobry, choć bojaźliwy i naiwny człowiek – mówi bez zająknięcia jakby z lekka po amfetaminie była, i jest zapewne - Tatko dobrze brzmi. Imponuje mi zawodowo, bo się swej pracy oddaje w całości nie zważając na innych, nawet na swą rodzinę i też będę lekarzem jak on, bo mi studia opłaci i życie nietanie i nieskromne, nie ukrywam sfinansuje – uśmiecha się. - Bo ja tak chcę, a nie on, rozumiesz. Jak będę chciała być kurwą to nią będę i jak będę tanią kurwą to tatko będzie dopłacał do interesu, żebym miała dogodne, kurewskie życie. Dlatego jest tatko rozumiesz?

- Rozumiem. Jesteś pijawką – kwituję subtelnie - żeby tatko na ciebie nie zważał, to by ci nie dawał na cukierki – zauważam zresztą słusznie.

- Dziękuję, pijawki są pożyteczne – odpowiada nieskromnie – poczęstuj mnie lepiej papierosem.

Wyciągam z paczki papierosa podaję jej chwyconego w trzy palce, filtrem do dołu.

- Dziękuję – dziękuje – pieniądze to nie wszystko.

 

5.

Budzi mnie szarpanie i skomlenie jakby pies szarpał i skomlał. Oczy mrużę od oślepiającej żarówki. Nie chce tego, tej pobudki nie chcę, chcę spać dalej. Dobrze mi się spało po tych kilku piwach i marihuanie. Nie urwałem filmu, i nie rzygałem. Słaby to nawrót. Na spotkaniu by mnie wyśmiali. Takie picie to nie picie, bym usłyszał. Do posrania, i poszczania, to jest picie. Albo, że w rowie spał Wiesiek tym razem i zmarzł na kość, karetka zabrała na noszach na SOR. Na SORze pielęgniarze nawyzywali od śmierdzieli i od pijaków skończonych, bom pijak i śmierdziel skończony, rozumiecie, wiecie jak to jest. I mnie te pielęgniarze, gówniarze z szlołcha wodą lali zimną zmarźniętego na kość i śmiali się podle, z pijaka się śmiali.

Może nie jest ze mną tak źle, może mogę mieć kontrolę. Raczej nie mogę. Raczej skończyłbym jak Rysiek Ridel tylko zamiast z gitarą, ze szpadlem na kiblu złotym bym odleciał w toi toiu. Murarzem jestem, nie Ryśkiem.

Więc szarpie mnie, skomle, oślepia, Łukasz to robi, nie żaden pies. Pytam go czy się pali ospałym, z lekka zachrypłym głosem, on mi tyradę poranną snuje - tyradą zowię usłyszane choćby trzy słowa z orzeczeniem włącznie o poranku. Mówi, że jechać musi, że do Lublina, albo Szczecina. Lublina jednak. Po towar musi jechać, bo jego dostawcę psy zawinęły, albo dostawca zawinął towar. Nie wie tego, ale wie, że jechać musi kawał drogi i prosi mnie teraz o poranku w swej tyradzie, abym mu interesu przypilnował, zrewanżował się tym samym za gościnę. Nie wypada mi odmówić, memu koledze ze studiów cośmy się tyle lat nie widzieli, nie zostaje mi nic innego jak się zgodzić. Godzę się na to. Podnoszę się z łóżka, Łukasz mi pokazuje gdzie się znajdują dragi. Gdzie białe, gdzie zielone, gdzie koks i gdzie piksy. W międzyczasie ściąga chmurę dymu z rozpalonej w kolorowej, hipisowskiej fajce trawki, częstuje mnie, odmawiam. Szkatułki różnych kolorów, będę wiedział. W szkatułkach wszystko poporcjowane w torebeczki z zapięciem. Nie są ukryte wyjątkowo, gdzieś w głębokich zakamarkach jego mieszkania. W kuchni w szafce z przyprawami trzyma prochy. Dziwię się niespecjalnie przesadnie, zdziwienie nieprzesadne Łukasz rozpędza jak irytujące muchy oznajmiając lakonicznie, że jak już przyjdą tu szukać to i tak wszystko znajdą, choćby zalał to ścierwo betonem w posadzce. Ma rację. Słyszę jeszcze, że w razie co to Melania mi pomoże, trochę już tu pomieszkuje, wie co i jak. No tak, Melania. Wracam do łóżka z myślą, że zasnę.

 

Zasnąć nie mogę. Nie będę się przecież przewracał z boku na bok jak epileptyk. Łóżkiem mym tym razem okazał się materac dmuchany, równie wygodny co cichy w swym byciu martwym. Trzeszczy jak cholera, mimo to sen miałem dobry, lecz skończyło się. Za pierwszym razem musiałem chyba spać w łóżku Łukasza. Zakładam dres i koszulkę wygniecioną jakby z gardła wywleczona krowiego była. Czuję lekkie napięcie, jakbym zapomniał o czymś istotnym. Ukrywam się, no raczej to jest istotne. Pragnienie muszę zaspokoić, jama ustna wyschnięta jak rzeka okresowa w porze suchej w Australii. Pyszna jest kranówa. Piję wodę łapczywie, delektując się śpiesznie z zamkniętymi powiekami. Muzykę słyszę bardzo przyjemną. Przyjemną, bo przyjemną i przyjemną bo mi znajomą:. „gęba się porusza, a wyraża się dusza, pa pa, pa pa, para ra, para ra”, OoooAaaooo, ooaoAaooa, gęba się porusza, a wyraża się dusza, pa pa, pa pa, para ra, para ra”, OoooAaaooo, ooaoAaooa”, bujam się w rytm muzyki, bardzo powoli się ruszam. Unoszę ręce ku górze, wkręcam żarówki. Nie usłyszałem chrupania, ani spostrzegłem obecności. Usłyszałem i spostrzegłem za to śmiech. Kobiecy śmiech.

- Dobrze tańczysz Józefie – mówi Melania z tym swoim czymś w głosie, mówi nie odrywając oczu od książki. Czyta, książka na stole, ona przy stoliku siedzi na krześle wyprostowana, można powiedzieć, że siedzi poprawnie, jej wuefista byłby zadowolony, choć wolałby mieć inne radości z powodu Melanii. Trzeba dbać o kręgosłup. Pali papierosa. Nie patrzy na mnie i mówi:

- Nie pozwala mi palić fajek w domu, jak widać – mówi do mnie ciągle wpatrzona w książkę. Nie jesteś kapusiem, mam nadzieję? Nie lubię kapusiów – uśmiecha się po szelmowsku.

- Co czytasz?

- Dostojewskiego.

- Zbrodnia i kara?

- Tak, przypominam sobie. Czytałam ostatnim razem w podstawówce.

- Gdzieś ty się uchowała?

- Żartowałam, spokojnie, nie lubiłam wtedy Dostojewskiego. Wolałam Gombrowicza – oznajmia z powagą profesora. - Muszę skończyć ją na dzisiaj, właściwie na zaraz. O dziesiątej mam sprawdzian.

Muzyka nie cichnie, nie przeszkadza jej najwidoczniej w skupieniu. Miałbym z tym problem, z muzyką, czytaniem i skupieniem. Na szczęście bądź nieszczęście nie czytałem od niepamiętnych czasów.

- Więc, jak już mówiłam, muszę przerobić tą książeczkę, więc nalej sobie kawy, zjedz coś proszę, i posiedź w zamyśleniu. Medytacji oddaj się.

Robię co mówi. Kawę nalewam sobie z czajnika, zaparzoną, świeżo mieloną. Pachnie pięknie jak w kawiarni na Kościuszki. Zaglądam do lodówki, światło wypełnia ją po brzegi. Na drzwiczkach tylko mleko, ketchup, i piwo, cztery piwa upchane ściśle rzecz ujmując. Sięgnąłbym po nie, ale nie sięgam. Coś mnie powstrzymuje. Czy to strach? Nie wiem, nie rozkładam uczucia tego na czynniki pierwsze, nie mam ochoty na zabawę w analityka teraz. Słońce wschodzi. Przebija się przez mrok, mordując gwiazdy. Zegar elektroniczny na kuchence wskazuje siódmą. Poranek jesienny zapowiada się pięknie. Bez kaca, bez rauszu. Ze słońcem. Trzeźwy jak świnia sypię płatki znalezione w górnej szafce obok koniaku. Corn Flejksy zalewam mlekiem, wcześniej poddanym testowi świeżości. Niuchnąłem ostrożnie i równie ostrożnie jakby obawiając się zatrucia arszenikiem zamoczyłem usta. Werdykt – świeże, napis na mleku nie kłamie.

Siadam przy wyspie, na wysokim, jakby barowym stołku, płatki popijam kawą. Siedzę w milczeniu, patrzę na nią jak czyta. Jest pracowita, stwierdzam, będzie dobrym lekarzem. Jem powoli przeżuwając dokładnie, kawa mi smakuję. Patrzę przez duże balkonowe okno na świat, w po trosze szafirowe, po trosze błękitne niebo. Czy jest Bóg? Nie mam bladego pojęcia. Nie wydaje mi się.

Zegarek na kuchence wyświetla w punkt ósmą. Niebo zupełnie zbłękitniało, dojrzało jakby. Muzyka dawno przestała grać, teraz gromko wybrzmiewa cisza. Przerywa tą ciszę klaps wywołany zamknięciem książki w twardej oprawie.

- Skończone – słyszę z jej ust – wiedziałeś, że Dostojewski stał przed plutonem egzekucyjnym i w ostatniej chwili karę zmniejszono – pyta nagle jakby piorun z nieba – zmniejszono do czterech lat katorgi.

- Ciekawe co gorsze.

- Po zesłaniu napisał tą książkę – unosi dzieło Rosjanina ku górze – więc wyszło mu wszystko na dobre.

- Jemu, nie wiem jak wyszło, tobie jako czytelniczce na pewno na dobre jak mniemam.

- Połowa mojej klasy wolałaby, aby go wtedy rozstrzelali, druga połowa, aby nie wrócił z zesłania.

- To głupcy. Głupie szczenięta.

- Widziałam cie wczoraj – zmienia ni stąd, ni zowąd temat – widziałam bez ręcznika, duży jesteś.

Zamurowało mnie na chwilę, murarza zamurowało, dobre. Zatkało jak gówniarza. Widziała mnie nago i co z tego. Przełykam ślinę. Odganiam wstyd.

- Widziałaś i co z tego?

- Nic. Widziałam też jak na mnie patrzyłeś wczoraj – oznajmia ze spokojem, zmierzając w stronę sofy.

- Niby jak? - pytam i udaję niewinnego jednocześnie, nie odrywając od niej wzroku.

- Wiesz dobrze jak – słyszę jej głos już zza kanapy – ty chcesz mnie – kontynuuje - to tylko prymitywna żądza, instynkt, przyjemny jak diabli, ale ciągle instynkt.

- Ciekawe – mówię zdziwiony, jej bezpruderyjną postawą.

- Chodź do mnie – słyszę, i widzę te słowa, jakby uderzenie fali obezwładniającej me ciało, i umysł – ty potrzebujesz bliskości, widzę to, potrzebujesz przytulenia.

Waham się chwilę nad niezwykle kuszącą propozycją. Moje fantazje i pragnienie może się za chwilę ziścić. Wstaję, otwieram szafkę, gdzie znalazłem płatki, sięgam bo butelkę z koniakiem. Przez chwilę wiszę nad tą butelką, „cognac” czytam, czyli oryginalny. Odkręcam, biorę łapczywy haust, alkohol wykręca mi mordę. Podjąłem decyzję.

 

Wyszła. Do szkoły poszła zweryfikować swą wiedzę ze Zbrodni i Kary, uprzednio rzucając przed drzwiami, że wróci o pierwszej z obiadem, pytając jeszcze czy lubię chińszczyznę, i nie czekając na odpowiedź wyszła. Mam pilnować interesu Łukasza, czekam więc w niepewności aż zacznie się dziać cokolwiek co tego interesu ruchem będzie. Ach jak dobrze mi. Posłuchałbym skrzypiec. Gdzie mój telefon? Gdzie moje ubrania śmierdzące? Albo uprane, albo w śmietniku. Rozglądam się po mieszkaniu. Przeszukuję wzrokiem pokoje. Na komodzie w pokoju, którym dzisiaj spałem leżą telefon i klucze. O papierosach już wczoraj nie omieszkałem zapomnieć, w końcu produktem są pierwszej potrzeby w moim mniemaniu. Reszta to zbędny dodatek. Telefon rozładowany, i dobrze z jednej strony, że rozładowany. Z drugiej muzykę tam mam, w środku tego diabelskiego, genialnego wynalazku, bez którego ludzie nie wyobrażają sobie sensu kontynuacji swych marnych żywot. Ubrania wiszą moje wilgotne i pachnące ciągle na suszarce. Dobrze niech schną, dres Łukaszowy wygodny bardzo, już się zdążyłem przyzwyczaić.

Domofon wyje jak oparzony, mało nie spadnie ze ściany. Ekran ma ten domofon, więc widzę klienta swego potencjalnego. Rozgląda się nerwowo na wszystkie strony jakby bał się czegoś, na przykład, że go policja obserwuje, paranoik jednym słowy. W czapce z daszkiem stoi zagląda w kamerę. Nie wygląda dobrze. Wpuszczam go bez słowa, bez zapytania, bez zweryfikowania kim jest. Czekam niecierpliwie, aż wejdzie, nie wiem na którym piętrze mieszka Łukasz i ja mieszkam chwilowo, dość wysoko z tego co okna mówią. Nasłuchuję kroków. Cisza. Drzwi pewnie szczelne, to nie komuna. Nowy apartamentowiec zbudowany dobre dziesięć lat temu, teraz już nie budują, odkąd rynek się nasycił. Odkąd kryzys przyszedł wraz z zarazą. To wszystko już przeszłość. Wszystko nie ma znaczenia, jak znaczenia nie mają nasze życia. Kto miał zarobić zarobił, kto stracić stracił i tyle. I ten pieprzony świat się kręci. Kręci się bo ten nasz Bóg miłosierny wyposażył nasze puste głowy w instynkty, zwłaszcza samozachowawczy, bez którego już dawno, dajmy na to w antycznej Grecji zorientowawszy się, że to wszystko, że te nasze życia, nasze cierpienia, i nasze przyjemności, miłości, przyjaźnie i zdrady, wszystko nie ma najmniejszego kurwa sensu, byśmy sobie w te puste łby postrzelali. I mydlimy sobie oczy chwilową dobrą życiową passą, chwilowymi zwycięstwami, sukcesami, miłościami i zachwytami. I słyszymy i mówimy: och jak tu wspaniale, albo: och jaki tu pięknie, lub: jesteś najwspanialszy na świecie. Sam dzisiaj dałem się uwieść, kobiecie i alkoholowi. I wczoraj. Zaraz zwymiotuję. Spokój. Spokojnie.

Pukanie. Otwieram, zapraszam do środka. Pytanie słyszę gdzie Łukasz. Odpowiadam, że wyjechać musiał pilnie i go zastępuję chwilowo. Jestem pełniącym obowiązki. Koleś w czapce uśmiecha się. Pytam co trzeba. Słyszę, że białego trochę na pobudzenie, bo spać nie może ostatnio dobrze, a pracować musi. Firmę prowadzi transportową, ludzi ogarniać trzeba, przewozy. Kiwam głową z udawanym zrozumieniem. Gówno mnie to naprawdę obchodzi. Daję mu towar on mi daję kasę. Mówi, że pogadałby chętnie, ale pies w samochodzie. Kurwa! Pies. Zasrał mi chałupę na bank. Jak mogłem zapomnieć, pytam, sam siebie pytam z niedowierzaniem. Poczekam na Melanię. Melania mi pomoże, wyprowadzi psa, ale co dalej? Kilka godzin mnie nie zbawi. Pies dawno nie jadł, to i srać za bardzo mu się nie chce. Przez tą sukę Andżelę mam same problemy. Powiedziałem suce na pewno w miłosnym zatraceniu, że kasy trochę mam, ze spadku. Nie jakoś dużo specjalnie, ale kurwa to kurwa, łasa na pieniądze. Czekam. Zawieszę się na chwilę w powietrzu, w przestrzeni i zaczekam. Jestem liściem jesiennym, wirującym swobodnie w powietrzu z wolna, lecz bardzo wrażliwym na podmuchy z zewnątrz. Podmuchy zmieniają kierunek mego lotu. To raz poderwą do góry, to raz do boku, jednego słabiej, drugiego mocniej. W końcu spadnę. Dotknę podłoża, jeśli zmoknę zostanę tam na zawsze i zwiędnę. Wchłonie mnie ziemia, bym już nigdy nie wrócił. Ziemia zrodzi następnego takiego jak ja, ale innego jednocześnie. Będzie rozwijał się, będzie rósł i piękniał wśród innych, aż przestanie go to cieszyć i odłączy się od reszty by latać w powietrzu, by być wolnym, aż spadnie i podzieli mój los. Wcześniej połączy może losy z innym liściem, by je potem rozerwać. Jak połączył nasze, mój los i Łukasza los. Połączyło coś nas najpierw podczas studiów medycznych. Nie same studia nas połączyły, raczej życie akademickie. Nasze życie akademickie nie polegało na nauce ściśle. Polegało na życiu wieczorowym, na piciu wieczorowym i ćpaniu. Łukasz dostęp do ćpania miał niemały, alkoholowe źródło zasysałem ja. I trwaliśmy obaj i nie tylko obaj w tym naszym studiowaniu wieczorowym, by wszystko zaprzepaścić, by zaprzepaścić coś czego jeszcze na dobre nie zaczęliśmy. By nasze młode życia zaprzepaścić. I zaprzepaścić naszą przyjaźń narkotykową. I by spotkać się po latach, diler narkotyków i murarz. Wcale nie chciałem go spotkać, zapomniałem już o nim. On o mnie nie zapomniał na nieszczęście lub szczęście moje. Na szczęście w nieszczęściu i nieszczęście w szczęściu.

Znów domofon dzwoni i znów, i znów, i znów. Nie mogę się położyć, nie mogę się wysrać, nie mogę się zdrzemnąć, ani pomyśleć przez chwile. Zapierdol jak w mięsnym. Każdy wchodzi, oznajmia beznamiętnie co chce i wychodzi. Pięć gram tego, trzy tego , jeden tego, znów pięć tego. Był jakiś rastuch z dredami co się gibał jakby dopiero co z drzewa zszedł, był jakiś pedał z zaciśniętymi pośladkami i fajna laska z dużymi cyckami, choć wory pod oczami miała jakby nie wiedziała co to sen, był jakiś stolarz, chłop palce obcięte miał, po jednym z obu dłoni. Jeden wyglądał jak ksiądz, a drugi jak lekarz, klienci, nie palce. Jeden jak bezdomny, to ten z dredami chyba. Spokój. Nikt nie dzwoni. Chwila spokoju.

Dzwoni. Żałuję, że się zgodziłem. Ekran, wzdycham z ulgą i zachwytem jednocześnie. W ekranie na szczęście Melania. Jej twarz zuchwała i loki. Nie patrzy w kamerę, patrzy wszędzie, ale nie w kamerę. Przekracza próg mieszkania Łukaszowego dostojnym krokiem, w dzwonach dżinsowych i żółtym płaszczu z kapturem. Trzyma w rękach torebkę papierową, pachnie jedzeniem, dobrze bo głodny jestem. Mówię o psie moim, że w domu został, że dobrze byłoby go wyprowadzić, mówię spokojnie.

- Psa w domu zostawiłem – mówię spokojnie, nie udaję spokoju, Melania mnie uspokaja, tak na mnie działa uspokajająco – dobrze byłoby go wyprowadzić.

- Jak się wabi? – pyta zaciekawiona psem - jest duży? Rasowy? Jaka rasa? Miałam kiedyś sznaucera, ale go rozjechał sąsiad. Pieprznięty był, ganiał za samochodami.

- Nie wiem – odpowiadam.

- Czego nie wiesz? Nie wiesz jaka rasa? Może mieszaniec?

- Nie wiem jak się nazywa mój pies.

- Serio? Nie wiesz jak do niego się zwracasz? Jak go wołasz?

- Pies...? Psie...? Nie wiem. Nie pamiętam - mówię zdziwiony bo nie pamiętam naprawdę.

- Mówisz do swojego psa – psie?

- No a jak mam mówić? Kocie? - gram, udaję głupszego niż jestem – pomożesz mi czy nie?

- Pomogę – mówi opierając zgiętą rękę w łokciu o biodro, pozuje jak modelka, przemądrzała modelka - ale jeśli sądzisz, że sama go mam wyprowadzić i sama mam posprzątać jego kupę w twoim domu, a na pewno nie wytrzymał i się zesrał, bo jak dobrze liczę to mieszkasz tu dobre dwadzieścia godzin to się grubo mylisz. Dość użalania się nad sobą. Jedziesz ze mną!

Zrozumiałem z tej jej mowy tylko jedziesz ze mną, ale przekonała mnie.

6.

Nie pytam jej o nic. Nie pytam skąd umie prowadzić, skoro nie ma prawa jazdy. Nie pytam skąd wzięła takie auto. Nie pytam skąd ma taką zaślepiającą urodę i wdzięk. Nie pytam dlaczego mi pomaga. Nie pytam o nic. Ale pytania te rodzą się w mej pustej głowie, i wirują w niej jak bęben w pralce, mieszają się z moimi brudami, z mymi brudnymi problemami gwałtu i rzekomego ojcostwa i poszukiwania przez policję i połowy miasta już pewnie, bo ludzie gwałcicieli i dzieciorobów i alimenciarzy nie lubią. Ludzie gwałcicieli, dzieciorobów i alimenciarzy chętnie widzieliby gwałconych upokorzonych i spłacających swe należności krwią i katorżnicza pracą. I najważniejsze, chcieli by ich widzieć wyśmianych. A ja nie dam się wyśmiać, nie dam się upodlić. Prędzej dopadnę sukę i zabiję ją za te kłamstwa, zwłaszcza o ojcostwie, a potem siebie zabiję, żeby uniknąć tych wszystkich nieprzyjemności. Nikt z Józefa nie będzie się śmiał. Józefa wystarczająco wyśmiano.

Stoję przed autem, podziwiam jego subtelne piękno. Jest zgrabne, czarne, wielkie maślane, żabie oczy łypią na mnie hipnotycznie, zgrabny tyłek, aż chce się go dotknąć, pomacać, więc macam nieskrępowany. Jest cholernie stare, ale witalne jakby zeszło dopiero co z linii produkcyjnej. W środku wszystko z poprzedniej epoki, której nie mogę pamiętać. Melania przekręca kluczyk, silnik pracuje głośno, ale równo. Ruszamy z ciągnącym się w nieskończoność piskiem tylnych opon spod bloku. Cuchnie paloną gumą, za nami dym kłębi się jakby z rozpalonej wiosennej, suchej na wiór łąki. Mieliśmy nie zwracać na siebie uwagi, przypominam jej. Całe miasto na nas będzie się gapić. Mimo to siedzę wygodnie, w bardzo starym Porszaku. Siedzę ubrany w dres Łukaszowy ,trzy białe paski znaczą mój bok od kostki po szyję, na głowie baseballówka Łukasza, tak dla niepoznaki, ja nigdy w takich czapkach ani dresach nie chadzałem, Melania mnie ubrała, Melanii się taki podobam. Dotykam tapicerki, jest przyjemna, dotykam pokręteł, i wajch, nie kręcę i nie przesuwam, boję się, że coś popsuję. Skupiam się na nierozpoznaniu. Staram nie rozglądać się na boki, nie ruszam głową, tylko oczyma ścinam obraz do granic możliwości ruchowej gałki ocznej, aż czuję bolące napięcie mięśni skośnych i prostych oka. Melania pyta czemu nie pytam o auto. Każdy pyta. Ja nie pytam. Ja nie jestem każdy.

- Ja nie jestem każdy – mówię dumny prawie ze swojej postawy.

- I tak ci powiem. To jest Porsche 911 z 1987 roku.

- Tyle się domyśliłem w sensie, że jest takie stare i że Porsche. Ma ponad czterdzieści lat...

- Zabawka tatki, to w nimi lubię, że lubi klasyki – mówi z zadowoleniem w głosie – bo i ja lubię.

- Daje ci prowadzić?

- Sama sobie daję prowadzić – mówi szeptem – tatko nic nie wie, tylko wiesz ja nie lubię kapusiów – przejeżdża palcem wskazującym po swej młodej, gładkiej szyi, którą okala srebrny cienki jak nić opięty łańcuszek, w geście podrzynania gardła przejeżdża.

- Wiem, wiem.

- Józefie, więc to jest Porsche mego tatki, Porsche 911 z 1987 roku, - mówi jakby mnie oprowadzała po salonie, prezentując auta, kawy bym się napił proszę pani i koniaku – pojemność skokowa silnika – kontynuuje, a ja popijam koniak oglądając auta – trzy tysiące dwieście centymetrów sześciennych, rodzaj paliwa jaki wlewamy to ben – zy - na – sylabizuje jak przedszkolanka – moc dwieście siedem koni mechanicznych, co przy tej masie i tylnym napędzie... - wciska gaz pchając fotele z dziką siłą przed siebie w nieznane, w przyszłość – co przy tym napędzie robi właśnie tak.

Przejeżdżamy przez całe miasto. Zanim Melania przestała wciskać z taką uporczywością pedał gazu, siedziałem w ciągłym napięciu trzymając się kurczowo kolan. Złapałbym za rączkę pod sufitem, ale takowej zabrakło. Nie zabrakło za to policji na ulicach wprawiającej moje wiotkie, zgalareciałe cialo w zimne dreszcze. Ale nie szukali mnie o dziwo. Zabezpieczali skrzyżowania przed przejeżdżającym konwojem wojskowym. Hummery, a w nich czarnoskórzy i nie czarnoskórzy, rośli żołnierze świadczą, że to amerykanie, o których tak się trąbi. Mają tu stacjonować, bronić swego sojusznika, odstraszać, odgrażać i łypać czy coś w tym stylu na wroga w interesach. Nikt tylko nie wie za co lub za ile. Rodziny z dziećmi stoją wzdłuż ulic szczerząc się do amerykanów, machają pustymi dłońmi i nie pustymi też. Trzymają małe flagi lub proporczyki z dumną flagą zjednoczonej ziemi amerykańskiej. Witają bohaterów, wyzwolicieli ich strachu przed nieznanym wrogiem, który czeka gdzieś zaczajony w krzakach, albo go w ogóle nie ma.

Podjeżdżamy pod mój stary, dobry blok. Rozglądam się z podejrzliwością przestępcy po podwórku, ale nic nie wygląda podejrzanie. Idziemy w stronę klatki, ja w dresie Melania w żółtym płaszczu z kapturem, dobrana z nas para. Kryminalista i nastolatka z uprowadzonym autem. Moje kroki są ociężałe, jakbym przykute miał kule do nóg, jakby wicher wiejący mi w twarz nie pozwalał mi iść na przód, jakby za chwilę miał zmieść mnie z powierzchni ziemi, boję się. Boje się, że utracę swoje dotychczasowe życie, że to się wszystko źle skończy, mój strach jest nonsensowny, bezzasadny, bo nie cierpię swojego dotychczasowego życia, widocznie nie było takie złe skoro się boję.

Stoję pod blokiem, stoimy pod nim. Stoję w lekkim rozkroku, dres luźny powiewa na mych chudych konarach, stoją cierpliwie, chciałyby uchwycić tą chwilę, konary by chciały, moje nogi, wpełznąć pod ziemie jak korzenie i zostać, przynajmniej do jutra kurczowo się tej ziemi trzymając.

Patrze w górę. Blok zasłania mi horyzont. Rozciąga się ku górze jak pas startowy, tyle że dla rakiet ten pas. Równe szeregi okien łypią na mnie, wszystkie naraz, bez wyjątku . Łypią nie jakoś intencjonalnie, nie złowrogo, łypią po prostu, łypią bo do tego zostały stworzone, przez ich bogów modernistycznych, najętych przez mężów ówczesnych. Dwanaście metrów wysokości z betonu, stali, papy i okładziny mozajkowej. W imię urbanizacji, w imię postępu w imię ojców Le Corbusiera i Gropiusa. Mój kochany La Maison du Fada, maszyna do mieszkania, chociaż nie. Nie przypomina go za nic, już prędzej to liceum z Noniewicza, tak..., zdecydowanie. Zakryli mozajkę z białego grysu, zakryli styropianem i tynkiem sylikonowym. Zakamuflował się. Gawron przeleciał mi nad głową, albo wrona, albo jedno i to samo, otwory wentylacyjne, pod linią dachu osadzone, dawno zabezpieczone, zabrali wronie schronienie ekskluzywne w modernistycznym wronim apartamencie.

 

Wchodzę, wchodzimy, weszliśmy, jesteśmy na klatce. Pokonujemy pierwsze schodki na górę. Drzwi się otwierają, skrzypią jak diabli, sąsiad wychyla głowę zza winkla, staruch, dziadek.

- A nie mówiłem sąsiedzie – słyszę skrzekliwy, znajomy, natarczywy głos – a nie mówiłem, że przyjadą. Będą się tłukli jak nic panie sąsiedzie. Będą miotali kulami jak szaleńcy, zobaczy sąsiad.

- Mówił sąsiad – mówię – mówił, że będą.

- Bo ja panie sąsiedzie widziałem wojnę, nie jedną widziałem wojnę – łypie swymi wyłupiastymi oczyma, na mnie łypie - i wiem jak te wojny się zaczynały niewinnie. Ludzie też jak te durne barany machali proporcami i szczerzyli te swoje tępe gęby, a potem tylko płacz i zgrzytanie zębów.

- Ile pan ma lat? – Melania wychyla się z zza poręczy, opierając się o nią swym młodym brzuchem – widział pan wojnę? - pyta zaciekawiona naturalnie, ciekawością jaka przystoi nastolatce.

- Nie liczę już tych moich marnych lat, panienko. A widziałem obie wojny, obie światowe, w obu z karabinem biegałem, nie siedziałem biernie, nie chowałem się jak mysz – mówi głośno, krzyczy prawie - W pierwszej z Kropatschkiem biegałem, bo dla ruskich się biłem, z Portugalii przywiozłem egzemplarz, piękny był pierwszy mój napędzany nitrocelulozą, a w drugiej to nawet z malutkim Vis'em parę łbów faszystowskich dało radę przetrącić. Zacinał się czasem, ale jaki się nie zacina panienko. Ale nie tylko oczywiście z takich waliłem, było ich wiele. Oj wiele. Ale trupów ile, ile krwi, nie chcecie wiedzieć. Ale widziałem wszystko i wszystkich. I z muszkietów gładkolufowych waliłem do francuzów. I z Arkebuza z zamkiem lontowym ze stu metrów do dzikusów, oj to były czasy panienko, wyprawy zamorskie w nieznany świat.

- Ktoś o mnie pytał? – przerywam starcowi jego wspomnienia krwawe, ten gapi się zdziwiony jakby porażony – ktokolwiek o mnie, czy widział mnie pan i takie tam?

- Gdzie? W Ameryce? - szczerzy swe białe, o dziwo pełne uzębienie - Ja tam nic nie wiem, a nawet jakby pytał to bym nie powiedział przecież, co ja kapuś jestem panie? - mruga okiem do Melanii, ta odwzajemnia mrugnięcie uśmiechem – ja przepraszam, że ja w ogóle zaczepiłem sąsiada, nie wiedziałem, że sąsiad z panienką, że sprawa może będzie z tego – śmieje się dziad, po dziadowsku chichocze – najmocniej przepraszam panienkę, że staruch głowę zawraca. Ale muszę jeszcze powiedzieć wam o jednej rzeczy, ostrzec muszę was – zmienił ton głosu, szepce - te kopalnie co tu otwierają, co tu kopać będą te surowce, nie wiadomo do końca jakie, to zobaczycie, o tą kopalnie to będzie się krew lała. Moskwa Gierkowi nie pozwoliła kopać, może nie umieli, może nie wiedzieli jak i co z tym zrobić, ale teraz wychodzi na to wiedzą już jak. Może jaką bombę się da z tego zrobić, albo inne ustrojstwo, ale krew mówię wam, będzie się lała.

Cisza. Cisza nastała złowroga. Staruch zniknął za swymi głośnymi drzwiami. Odszedł nie czekając na jakąkolwiek reakcję. Spoglądamy na siebie w osłupieniu. Melania wybucha śmiechem, jest piękna.

 

Otwieram stare, pożółkłe drzwi mego mieszkania, lęk przeszywa me ciało, boję się co zastanę za chwilę, boję się że będzie tam nasrano po sufit i utoniemy w morzu gówna, boję się, że czeka tam na mnie policjant. Siedzi pewnie bezczynnie na kanapie z gazetą, której nie czyta, czeka na gwałciciela, policjanci potrafią czekać godzinami, jak psy czekają cierpliwie, jak psy węszą, jak psy gonią, jak psy tropią, jak psy gryzą, jak psy są łaszą na smakołyki i jak psy są podatni na przekupstwo. Nie bez powodu nazywają ich psami. Za dużo się boję ostatnio. Pies, ten prawdziwy szczeka jakby zbawiciela zobaczył, skacze pod sufit w euforii popuszczając przy tym bursztynowe krople, przecieka. Jestem zbawicielem jego wnętrzności i zwieraczy, psina nawykami wykształcona nie tak łatwo popuści mimo tylu godzin bez spaceru, mimo ciągłego cierpienia dochodzącego z próbującego wydostać się na świat wytworu trzewi. Krzywię się od smrodu. Melania się krzywi, jakby cytrynę zjadła i popiła denaturatem. Cuchnie okrutnie, ale nie widzę nigdzie przyczyny tego cuchnięcia. Otwieram okna, robię przeciąg, pryskam old spicem w areozolu zmieniając skład powietrza, z dwu-pierdzianu na di-old-spajson, żarty się mnie trzymają, dobrze. Melania zgodziła się wyprowadzić psa.

Teraz ja muszę być psem. Muszę wytropić śmierdzący towar, zatruwający powietrze. Zaglądam pod kanapę, w jeden kąt, w drugi, w trzeci. W kuchni, za lodówkę, pod stołem, w szafce, śmieci też śmierdzą, ale to nie to. Śmieci przy tym smrodzie to francuskie perfumy. Old spice przestaje działać. Pryskam raz jeszcze. Szukaj, szukaj, wydaję komendę sobie, szukam, jestem psem. Za bieżnią, na parapecie, za telewizorem, pod telewizorem, nad telewizorem, pod kanapą, na kanapie, pod dywanem, nie ma nic. Cuchnie. Szukam w kocu, w pościeli, w łóżku, na regale z książkami, pod i za regałem, w książkach. Koszulka moja z Jokerem na podłodze leży. Podnoszę ciężką koszulkę, zbita ciężka, ciemno-brązowa masa uderza z plaskiem o podrapane, przetarte linoleum, rozbryzguje się tworząc wielkiego gównianego kleksa, potwora z bagien.

Schodzimy schodami, schodząc znów dziad nas atakuje. Pokazuje na mnie palcem, pokazuje palcem, żebym się zbliżył. Zbliżam się by powiedział coś na ucho. Nie odgryź mi ucha sąsiedzie. Szepce, ledwo dźwięk wydobywa się z jego ust. Szepnął mi krótkie, zwariowane zdanie, jak na wariata przystało.

 

- W ramach rewanżu robimy Józefie... – mówi Melania do mnie do Józefa – to znaczy ja robię imprezę u Łukasza, a ty z wdzięczności i w poczuciu odpłacenia swego długu wobec mnie będziesz milczał jak grób. Czuj się zaproszony.

- Solidna to odpłata – mówię – będę milczał – godzę się, nie wiedzieć na co do końca się godzę.

Wracamy. Pies wyprowadzony, wypróżniony jednocześnie. Jeść mu nie zostawiłem, tylko wodę, bez jedzenia wytrzyma i tak ma nadwagę. Muszę przeczekać jeszcze kilka dni, a później zobaczymy, może wyjadę. Wyjadę i nie wrócę. Wyjadę za ocean. Starczy mi na bilet. Nie. Wyjadę do Gruzji, tam mnie nie znajdą. Tam tolerują polaków, nauczą mnie języka, będę żył jak wśród swoich, jak swój. Może starczy na jakiś domek w górach na Kaukazie. Kupię kilka owiec czy co tam w górach hodują, z głodu nie padnę. Mogę sam zbudować dom. Wymurować, albo z drewna, z pala. Znam się na budowie, jestem budowlańcem. Chirurgiem budowlanym, poradzę sobie ze wszystkim. Z bala będzie wspaniały, piękny, wielki, albo nie, mały, skromny domek. Dla mnie tylko. Chyba, że kobietę znajdę to ciut większy. Piękną Gruzinkę z włosami jak węgiel czarnymi. Albo blondynkę, w Gruzji nie ma blondynek. Melania jest blondynką. Za młodą blondynką. Z marzeniami, z perspektywami, z planami, za młodą blondynką. Będziemy pili słodkie gruzińskie wina o niewymawialnych nazwach. Ale nauczę się wymowy, będę recytował wszystkie odmiany i szczepy na głos, pijany i szczęśliwy.

- Chciałabym pojechać na wakacje – przerywa mi Melania, przerywa moją kontemplację - do Gruzji chciałabym, widziałam na Virtual Google, no wiesz w wirtualnych okularach możesz zwiedzać, ale to nie to samo, to nie jak na żywo. Pięknie tam jest, musi być pięknie – wzdycha Malania.

- Co? - gorąco mi, czuję ogień, wypala coś w mych trzewiach, w mych flakach.

- Nic. Byłeś w Gruzji? - pyta.

- Nie – przełykam ślinę, dużo śliny – wybieram się, na dniach się wybieram, wyjeżdżam na stałe – oznajmiam jakby to było postanowienie przemyślane przez lata.

- Wspaniale! - cieszy się, aż podskakuje - Będę mogła cię odwiedzić w czerwcu? Powiedz, że będę mogła.

- Skup się na drodze – odbijam lekko od tematu, aby zaczerpnąć powietrza, aby odnaleźć gdzieś resztki pewności siebie, głęboko gdzieś skryte w szpiku kostnym, aby złożyć propozycję – będziesz mogła – nie znalazłem, nie złożyłem propozycji, nie powiedziałem: wyjedź ze mną, wyjedź ze mną teraz.

- Wspaniale! Kochany jesteś – daje mi causa w policzek, śpiesznego całusa, ale szczerego. Bo nieszczerego bym nie chciał. Nie chcę nieszczerych gestów, ani nieszczerych uczuć – po co jedziesz, co będziesz tam robił?

- Będę zaczynał od nowa – mówię, odtwarzam na głos swoje myśli sprzed chwili – najpierw zbuduje dom, potem będę hodował barany, albo będę budował innym domy, będę pił wino, tańczył i śmiał się. Planuje być szczęśliwym.

- Romantyk z ciebie Józefie, niepoprawny. Brzmi to wszystko wspaniale, beztrosko.

 

Milczymy. Melania milczy z zadowoloną buzią, milczy o imprezie, którą za moment rozkręci, milczy o wakacjach, nie wiem o czym bardziej, ja milczę o Gruzji, przekonałem sam siebie o słuszności mego szalonego skądinąd pomysłu. Nie trzyma mnie nic, nie mam rodziny, przyjaciół, nie mam perspektyw, wręcz mnie odpycha siła jakaś niesprawiedliwa, zwodnicza, oszukańcza, wrabiająca mnie w precedens, odpycha stąd, z tego miasta, z tego państwa zepsutego, skażonego cywilizacją ukierunkowaną na autodestrukcję. Jestem wyrzutkiem społeczeństwa, niechcianym śmieciem, nieudanym produktem tej nowoczesnej fabryki życia, odpadem produkcyjnym niemieszczącym się w normach zgodnych z deklaracją zgodności. To moja szansa, nigdy nie byłem niczego tak pewny jak teraz, wykorzystam to, tylko nie dać się złapać. Tylko nie daj się złapać Józefie.

 

7.

Muszę się odlać, wchodzę do kibla, tam dwie nastolatki w wannie siedzą suchej, bez wody, lecz nie na sucho. Siedzą ze szklankami do martini w dłoniach, Cin Cin bianco pusty wala się po podłodze, potykam się o niego wywołując szklany hałas. Rozmawiają zadowolone z pełnią życia w swych młodych głosach, rozmawiają Bóg wie o czym i sam Bóg wie z czego się śmieją. Nogi im tylko z tej wanny wystają, długie jeszcze nie kobiece i już nie dziewczyńskie. Mówię, że za potrzebą przyszedłem, że potrzebuję chwili prywatności, że życzyłbym sobie intymności, której rozbawione dziewuchy nie dadzą mi za cholerę i wiem już doskonale, że ich nie przekonam choćbym plakat miał z podpisem Podsiadły, którego mają z całą pewnością za starca jak i mnie mają, który z anemicznego, wrażliwego łamacza dziewczęcych serc, przemienił się w zapijaczonego neo punka, Podsiadło oczywiście, nie ja. Dziesięć lat temu ich rówieśniczki dałyby się pokroić choćby za dotknięcie jego buta. Sikam więc przy nich, one rozanielone mym sikaniem i tanim wermutem krzyczą jakby właśnie podczas osiągnięcia szczytu na trasie rollercostera zaczęły raptownie spadać w dół. Sikam przy nich bo tani wermut rozanielił i mnie. Strzepuję resztki kropel bursztynowych i zostawiam dzierlatki same na swym wannianym pokładzie mijając kolejną przybyłą dzierlatkę w drzwiach łazienki.

Muzyka dość gęsto wypełnia salon, mimo to znajdzie się niewiele, choć wystarczająco przestrzeni do rozmowy. Garstka osób w centrum prywatki wykręca swoje kończyny i młode, wilgotne ciała syntezując momentami z pozornie kakofonicznymi dźwiękami. Nie wierzę, lubią jazz i to taki. Nie jestem typem tancerza, omijam ich szerokim łukiem trafiając na jedno z wielu kółko dyskusyjne omnibusów. Podchodzę ze szklanką czegoś mocnego, na dobrą sprawę nie mam pojęcia czego.

- Co z tego, że się tu urodziła... – mówi jeden z omnibusów, kręcone, krótkie, czarne włosy, okulary, bluza dżinsowa, typ pryszczatego samca alfa, o ile można być samcem alfa w liceum – co z tego, skoro tylko siedem lat tu mieszkała, jest czym się chwalić, na prawdę. Nie chce mi się pisać o Konopnickiej człowieku, ej.

- Napisz, że była lesbą... – mówi drugi w czapce z daszkiem na bakier, typ ministranta z meszkiem pod nosem – wiesz jaka jest Sikora, nienawidzi facetów, sentymentalna feministka, stara panna, opiszesz Konopnicką dostaniesz na start piątkę. Zinterpretuj Rotę, albo Sierotkę Marysię, napisz kilka bzdetów z jej życia, i miasta, i tyle – robi dziwny zapewne młodzieżowy gest dłonią, imitując jakby eksplozję – boom!

- Nie o to chodzi, stary – daje odpowiedź niezrozumiany pryszczaty samiec alfa – nie rozumiem po prostu idei jarania się znanymi ludźmi, którzy urodzili się w naszym czy w jakimkolwiek mieście, bo to pisarzyna wielki, chuja tam wielki, a jedyne co ta Konopnicka u nas mogła zrobić to zesrać się w pieluchę i bawić się klockami. Jak miała siedem lat człowieku, to spierdoliła stąd. Nic więcej, koniec, amen. Pomników jej nastawiali zakompleksieni idioci, rozumiesz?

- Nie rozumiem Cię – mówi jakby z niepewną śmiałością, z nieśmiałością w głosie ministrant – chcesz dostać dobrą ocenę czy spełniać swoje ambicję?

- Nie chcę być lizusem – kwituje samiec alfa – to wszystko.

- Lizusostwo... – mówi trzeci, do tej pory przysłuchujący się tylko omnibus, dość tajemniczy, aktualnie pewny siebie, za sprawą krążących promili we krwi, dużo starszy od pozostałych, znaczy się to ja mówię, moja lekko podpita skromna osoba - ...lizusostwo czy inaczej wazeliniarstwo to straszna cecha, niżej widnieje w mojej hierarchii niż prostytuowanie się – mówię udając arystokratycznym tonem głosu wywyższającego się inteligenta, erudytę - dlatego doskonale cię rozumiem chłopcze. A co do twych słów o zakompleksionych idiotach co pomniki stawiają to muszę przyznać, przywróciłeś mi tymi słowami nadzieję w ludzkość, nadzieję w młodzież. Jesteś spostrzegawczy – podnoszę szklankę do toastu – za młodzież, za was! - stukamy się szklankami, koło omnibusów.

- Mam dla ciebie ciekawszą osobistość, a od Konopnickiej po stokroć ciekawszą – ciągnę tym swoim, nie wiedzieć po co pretensjonalnym tonem – słyszałeś mój drogi o takim osobniku jak Awraham Stern? Nie mówię o tym Sternie wynalazcy, skądinąd również polskim żydzie, ale o Sternie terroryście urodzonym dokładnie tak, na naszej parszywej ziemi.

- Nie słyszałem – mówi zdziwiony samiec alfa.

- Ani ja nie – przeczy ministrant.

- Tak jak myślałem – mówię zaspokojony swą trafnością – niechętnie się wspomina czarne owce. Stern – ciągnę dalej swój pretensjonalny wywód – jest bohaterem Izraela, mimo że terrorystą to bohaterem. No taki nasz Piłsudski, wiecie albo dla ruskich Trocki.

- Bohaterom zapomina się ich występki – zatwierdza mą myśl ministrant, trochę bełkocząc od alkoholu.

- A zapomina się, zapomina – zgadzam się w zupełności z ministrantem – ale ja nie zapominam. Przejdźmy na balkon panowie, zapalimy jak ludzie, i opowiem wam co nieco. Nie lubię palić w pomieszczeniach i właściciel tego sobie nie życzy jak mniemam.

Częstuję moich interlokutorów papierosami. Odpalamy, palimy ochoczo. Ministrant chwieje się wstrzemięźliwie. Ciągnę swą manieryczną opowieść.

- Więc niejaki wielce czcigodny Abraham Stern, urodzony na naszej ziemi i przemilczany przez naszych, jak ich nazwałeś – zwracam się do samca alfa pokazując nań palcem - zakompleksionych idiotów, lub jak ja ich nazywam, lizusów to polski żyd urodzony na naszej ziemi. Mniej znany jako poeta, ale przede wszystkim znany jako założyciel bandy Sterna. Jako młodzieniec niezły amant i amator kobiecego piękna, zaślepiał panienki swym urokiem osobistym, wierszami i elegancją, był wręcz dandysem – zerkam z ironią na swój dres. Ach – wzdycham teatralnie, jednocześnie przerywając opowieść - skończyła mi się wódka – zaglądam do wyschniętej jak studnia w Kenii szklanki - czy cokolwiek to było.

- Ja przyniosę – mówi chwiejący się wyraźniej ministrant, na którego papieros widocznie źle zadziałał, być może doprawdy z misją służenia zgłosił się na ochotnika.

- Zuch! - aprobuję ministranta – zaczekam na ciebie z opowieścią, spokojnie.

Milczymy, ja milczę i samiec milczy. Palimy, smakuje mi papieros jak nigdy, humor mam jak nigdy, gadać mi się chce jak nigdy, teraz milczę. Zapytam o imię. Nie. Nie obchodzi mnie jego imię. Liczę się ja. Tylko ja. On jest tylko nastoletnim pryszczatym samcem alfa, a drugi smarkatym ministrantem. Ale opowiem im o ciekawym człowieku, bo słyszą w szkole same nieciekawe bzdury od swych nieciekawych na wpół umarłych belfrów. Wraca ministrant, na patenie niesie moją słabość, moje pogrążenie się, ale i moje katharsis, do jutra . Dziękuje mu.

- Dziękuję tobie – mówię – więc jak już mówiłem Stern urodził się w naszej guberni w podległym wówczas Królestwie Polskim, podległym od ruskich imperialistów, ale u nas. Mieszkał i żył na naszych ulicach pod naszym niebem, mimo że trochę ruskie to niebo było, a nawet bardziej ruskie niż polskie. Ojciec jego był dentystą miejscowym, matka jego miejscową położną. Jak wcześniej wspomniana Konopnicka nie pomieszkał tu długo bo wojna rodziców niespełna siedmioletniego Sterna wystraszyła i uciekli na wschód, pod Wilno. Gdzieś tam dalej na wschodzie, daleko dalej za Wilnem, mały Abraham się włóczył samotnie opuszczając rodziców. Włóczył się i żył sobie samodzielnie, aż wojna się skończyła i wrócił mały Abraham do matki i ojca już do niepodległej od władzy imperialistów ruskich Polski, wrócił do nas, na naszą ziemię. Uczył się pilnie w żydowskim gimnazjum, poezję uprawiał tamże, być może za sprawą poezji uprawiał co innego z dziewuchami miejscowymi. Do harcerstwa się zapisał syjonistycznego, jako przywódca się zapisał, a syjonistyczny to taki który myśli o własnym państwie żydowskim, który ma dość zniewag i prześladowań, który jak sądzę ja osobiście, chciałby odpłacić zemstą za wszystkie te upokorzenia, za wszystkie począwszy od Egipskich faraonów, do teraz włącznie. Abraham jeszcze odpłacać nikomu nie chciał, odpłacanie miało narastać w nim z wiekiem. Na nieszczęście czy szczęście dla młodego Abrahama zamknięto jedyne miejscowe żydowskie gimnazjum i młody Abraham chcąc się edukować zmuszony został wyjechać, ściślej wypłynąć do Palestyny. I wypłynął młody Abraham do Palestyny, gdzie uczył się pilnie, ale i nie tylko uczeniem pilnym się zajmował, bo postanowił wstąpić w szeregi Hagany, w której zajmował się rzetelnie pilnowaniem pod patronatem Brytyjczyków ulic Jeruszalaim. I pilnował porządku, pilnował żeby żaden arabski delikwent porządku tego nie zakłócał, a zakłócać niejeden bardzo chciał, jak wszyscy wiemy z historii, bo z kolei Palestyńscy Arabowie nie chcieli i nie zamierzali oglądać w spokoju i z miłosierdziem rozzuchwalonego żydostwa na ulicach Palestyny, które wbrew oczekiwaniom Arabów napływało z nazistowskiej Europy jak tsunami. Więc Arabowie w przypływie miłosierdzia do boga swego Allaha, i przypływie nienawiści do zbłąkanych żydowskich owieczek zarzynali te owieczki w ofierze bogu swemu jedynemu prawdziwemu. I to zarzynanie i ofiarowanie i bierność przeklętych Brytyjczyków wcale się Abrahamowi nie podobało. Ów młody panicz Stern nie do końca zadowolony z apatycznego, defensywnego wręcz stanowiska Hagany wstąpić postanowił do Irgunu, stowarzyszenia nie tyle obronnego i pilnującego porządku, co jakbym to delikatnie określił, potrafiącego ukąsić za włochatą nogę islamskiego pobratymca. Jeśli zaś miałbym określić to dosadniej, to chodzi o zwyczajne wysadzeniem araba w powietrze. Stern co prawda nikogo póki co nie kąsał, ani nie wysadzał, ale dokonywał wbrew pozorom okropnych rzeczy, mianowicie propagandy dokonywał. Pisał nieźle, zagrzewał do boju swoich braci w wierze słowami, tu cytuję: jesteśmy żołnierzami bez imion i mundurów, towarzyszą nam tylko strach i śmierć. Czy jakoś tak to było, dokładnie nie pamiętam. Wszelkie plany naszego bojownika, jakiekolwiek by nie były przerwała wojna. Trafił nasz bojownik do więzienia, ale jakiego i z jakiej przyczyny, zabij, a nie przypomnę sobie. Bądź co bądź plany legły w gruzach i Irgun w gruzach legł. Ale jak to w świecie bywa coś się kończy, coś zaczyna. I z tych Irgunowych gruzów Abraham zbudował nowy twór, bandę Sterna, inaczej Lechi, niezależną od herbatopijców, wręcz herbatopijcami gardzącą. Myślę, że słusznie, bo nigdy nic dobrego nie wynikało z układów z tymi fałszywymi, wyspiarzami. Pamiętacie, druga wojna? I tam już Abraham nie pierdolił się w tańcu. Napady na banki, pułapki, zasadzki, wybuchy, krew lała się jak u starego, dobrego, świeć panie nad jego duszą, Tarantino. Tak mu zależało na wyzwoleniu swego ludu, że próbował dogadać się z samym wielkim Adolfem, ale Adolf w zwyczaju nie miał dogadywania się z podludźmi za jakich uważał naród Mojżeszowy. Więc się nie dogadali. Stern, jak to mówi stare polskie przysłowie: kto mieczem wojuje od miecza ginie, dokonał żywota swego idealistycznego i romantycznego ugodzony śmiertelnie podstępem z kulą w głowie. I zapisał się w historii Izraela nasz rodak, choć z innej kultury i innej religii i w ogóle wszystko miał inne ten nasz rodak zapomniany z tej naszej małej, biednej ojczyzny – Opróżniam szklankę.

Samiec gapi się na mnie z otwartą buzią, z opadniętą koparą się gapi, ministrant nie wytrzymał ciśnienia alkoholowego i puszcza pawia łaskawie za balustradę balkonu, całe szczęście trafia za nią nie w nią.

- Wspaniała opowieść - słyszę Melanię, moją małą Melanię, bije brawo rozpromieniona.

- Podsłuchiwałaś? - pytam lekko pijany. Melania siedzi na parapecie otwartego okna dzielącego salon z balkonem.

- Nie wolno tu siedzieć? - replikuje z sarkazmem w podkręconym alkoholem głosie – nie chciałam ci przerywać opowieści, nie wiedziałam, żeś taki krasomówca.

- W takim razie zwracam honor – szepczę, w tle słychać wymiotującego ministranta. Ona szepcze mi do ucha:

– Zatańczymy?

Zgadzam się na taniec, mimo że nie tańczę. Nie dbam o to teraz, o to moje nietańczenie. Tańczę jak nikt nie widzi, a tak to nie tańczę. Wracam z balkonu, Melania chwyta mnie za dłoń, odchyla głowę w moją stronę, wygląda na szczęśliwą. W mieszkaniu pachnie marihuaną, ktoś podaje skręta Melanii, Melania podaje go mi. Tańczymy. Tańczymy przytuleni do siebie, odurzeni stymulantami, muzyką i sobą nawzajem, jest niższa ode mnie, niewiele niższa. Mogę powąchać jej ciemieniowe, blond włosy. Wącham, pachną przyjemnie, słodko, mimo wszechobecnego dymu. Ktoś coś gotuje w kuchni, zapach przypraw próbuje nieudolnie przebić się przez dym. Ktoś formuje na stole białego długiego węża, ktoś krzyczy, że tyle nie da rady wciągnąć. Ktoś wciąga wszystko i pada na kanapę, ktoś się śmieje, ktoś skacze, ktoś formuje kolejnego węża, dłuższego niż poprzedni, ktoś chce pobić rekord. Ktoś przechodzi obok tego wszystkiego obojętnie, w znajomo wyglądającej peruce.

- Dlaczego nie przyszedłeś?

- Nie przyszedłem gdzie?

- Nie przyszedłeś do mnie, na kanapę gdy cię zaprosiłam do siebie, no wiesz.

- Uznałem, że jesteś za młoda.

- Czy za głupia? W sumie na jedno wychodzi.

- Ty to powiedziałaś. Nie jetem taki. Nie chcę tak. Nic z tego dobrego nie wynika.

- Podobasz mi się. Lubię cię. Lubie cię co raz mocniej. Nie miałam tak z nikim. Nikt mi nie odmówił. Nikt nie...

- Nie musisz się tłumaczyć. Nic nie musisz jesteś wolna. Może trochę młoda, zagubiona, ale wolna.

- Alę chcę. Chcę..., ach. Pierwszy raz coś czuję, coś dziwnego dzieję się ze mną, mięknę na twój widok Józek. Ja się boję.

- Czego?

- Nie wiem. Że znikniesz.

- Cicho.

Jestem zły, zły do szpiku kości. Nie wiem skąd czerpię moc by te zło hamować. By nie dać się skusić, by grać w altruistyczną grę. Może to nie gra wcale. Może po raz pierwszy nie chcę myśleć o sobie jak egocentryk. Mój świat rozleciał się, eksplodował w wielkim wybuchu, tworząc nowe życie. Nie mam pępka. Zniknął. Nie jestem pępkiem. Może. Może to chwilowe jak wszystko, ulotne jak podgrzewany alkohol. Może nie warto grać altruisty. Może miała rację, może potrzebuję miłości. Może warto chwytać okazję. Carpe diem. Varium et mutabile semper femina.

- Wyjedź ze mną – mówię na głos, mówię do niej, patrząc w jej przekrwione, stęsknione oczy – wyjedź ze mną – powtarzam, w chwili uniesienia, chwytam tą chwilę szybując w niej jak sęp wiszący nad kominem termicznym.

- Wyjadę – szepcze ledwo, szepcze jakby ubezwłasnowolniona i bezsilna, niezdolna się przeciwstawić, szepcze i tonie w mym objęciu bezwładnie, traci świadomość.

 

8.

 

Nazywam się Łukasz i jestem sprzedawcą. Nazywam się Łukasz jak ten ewangelista i jestem sprzedawcą szczęścia i ukojenia. Handluję narkotyczną ewangelią. Sprzedaję ewangeliczne narkotyki. Mirrę, kadzidło i zioło, czekoladę, koks, włada, mefedron, grzybki, piksy i inne dobra również sprzedaję. Handluję tym dobrem i jadę teraz po dostawę zesłaną przez mego rasta boga, lub zesłaną przez ludzi z dalekich krain. Mijam Passata, facet zajada kanapkę zawiniętą w połowie pazłotkiem. Jadę pierwszy raz, sam. Busem jadę, Fiatem ojca firmowym, dla niepoznaki, dla kamuflażu, Mercedes mój za bardzo w oczy się rzuca. W torbie kasę mam, pod siedzeniem, szukam, macam, sprawdzam czy jest, czy nie wyparowała cudownie. Kuriera mego psy zawinęły. Morda z niego dobra, ziomka nie wystawi. Nikogo nie wystawi, bo tak się przyjęło, że wystawianie ziomków jest wiecznie passe nie? Trójki słucham w aucie, w drodze do Rzeszowa po towar, audycja hip-hopowa leci, umila mi podróż wschodnią autostradą, nową autostradą, drogą na południe. Oddali do użytku ją w tamtym roku. Z budową się paprali kupę lat. Jak zwykle się paprają z budową dróg w naszym kraju nie? Droga dobra bo nie buja, nie dziurawa. Jadę lewym pasem, tir mi przed maskę, przed twarz samą zjeżdża, wyprzedzać się zachciało drugiego tira. Trwa to i trwa w nieskończoność. Co mu to da? Zwyczajne nic. Mniejsza z tym i z tamtym. Na liczniku moim sto trzydzieści, nie szarżuję, nie brawuję, bo wiadomo wypadki, ale i w płuco dałem delikatnie, małe bongo rozpaliłem, to i reakcja słabsza. Palić można uważam, ale świadomie to robić trzeba. Jak prowadzisz ziomuś auto i chcesz przyjarać sobie, w płucko dać, to z głową wszystko, a nie z wiadra zioło palić. A jak już się zapomnisz i za dużo w płuco wejdzie to skonsumuj snikersa, kawą zapij, jak nie pomoże to małego węgorza, ale kurwa małego nie? Bo wystrzelony też niedobrze jeździć. Nie jeden ziomek przez to w kryminale, pod celą. A zatem jadę słucham neorapu, nie jak ten kiedyś murzyński rap, teraz dzieciaki o grach, o emocjach, o tańcu, o miłości między chłopami nawijają. Czasy się zmieniają, zmieniają się priorytety, parytety i kabarety. Trójka się zmieniła, bo sam rap ten dziwny grają, ale i stary rap jest, uliczny, z lat dziewięćdziesiątych, co mnie jeszcze na świecie nie było, bom na millenium się urodził, na nową erę. Ryśka Peję puszczają w radiu. Dziesięć lat temu nie do pomyślenia, żeby "Życie kurewskie " w południe w rozgłośni państwowej usłyszeć nie? Nie do pomyślenia. Kurwa już przestaje być przekleństwem. Już w radiu kurwa to normalne. Dalej lewym jadę, mruga mi długimi wariat, frustrat jakiś. Mruga i otacza mnie, me lusterka z każdej strony, raz z jednej raz drugiej. Mrugaj, mrugaj sobie panie pospieszalski. W końcu zjeżdżam, daje mu przejechać, Lexusa ma to może więcej. Palant. Wpadam w myślenie kompulsywne po zapaleniu, dobrze mi się myśli, ale świadom jestem, znaczy mam kontrolę, nad życiem, nad sytuacją mam i kierownicą. Nadzieję mam, że Józek, mój ten kolega ze studiów, których obaj nie skończyliśmy dość szybko, pilnuje mi interesu. Józek był dobry chłop, uczyć się naprawdę chciał, nie to co ja. Ja na medyka szedłem z zamiarem łatwego dostępu do prochów, ojciec mój miał znajomości, wiedział gdzie oliwić i szło jakoś. Józek faktycznie zdolny był, sam zapracował na siebie, sam, wszystko sam. Sam dostał się na uczelnie, bez niczyjej pomocy nie? Nie, nie będę dzwonił sprawdzał czy wszystko okej, bo Józek jest konkretny. Co poszło nie tak, że zawalił studia? Może przeze mnie. Przez wpadnięcie w moje niedobre towarzystwo. Józek miał rozum, był konkretny chłop. I te nasze imprezy w akademiku. O tak to były czasy. Można by było powtórzyć. Wrócę to powtórzymy. Melanię namówię, i się powtórzy nie? Te nasze słoneczka, albo trójkąty, i kwadraty, swingi, i inne konfiguracje. Jak wtedy tą jedną, jak jej tam, Weronika chyba, z Titanica, jak żeśmy ją we dwóch wtedy, i śnieg z niej braliśmy, i sól z brzucha po Tequili. Ja z tyłu Józek z przodu i piąteczka przybita, i śmiechy, i podmianka. Ona tylko z nami dwoma chciała, tylko z dwoma, ale przyszedł Szczepan, brzydki był, pewnie nadal jest, ginekologiem chciał być, pewnie jest, a nie widział jeszcze nigdy na żywo obiektu swej specjalizacji przyszłej, i szepczę do Szczepana, żeby Weronika nie usłyszała, bo nie chciała nikogo innego niż nas dwóch, i szepcze żeby Szczepan patrzył, i on patrzył, aż okulary mu zaparowały na pryszczatej twarzy, i pytam go szeptem czy chce zobaczyć z bliska, on że chce macha głową. Więc zajrzał tam, zajrzał, przez te swoje zaparowane okulary, których nie zdjął z przejęcia, a ja pytam go czy chce się zamienić, on przerażony patrzy jak zahipnotyzowany, kiwa, że chce i zamieniamy się, a Weronika nic, nie zorientowała się w ogóle. Józek płakał ze śmiechu i ja płakałem. Długo to nie trwało, bo to pierwszy kontakt Szczepana był z jego obiektem specjalizacji i Szczepan zawstydzony szybko uciekł. Teraz płaczę ze śmiechu, aż zwolniłem żeby nie wjechać w barierkę, nie zginąć, czy coś nie?

Jadę.

Spryskiwacze uruchamiam, szybę myję.

Mijam stację paliw.

Gwiżdżę.

Rapuję, znam kawałek.

Kolejna stacja.

Restauracja.

Zgłodniałem.

Zamułka mnie dogania.

Sto trzydzieści.

Nie przeocz zjazdu.

Tir.

Bmw.

Lexus.

Laweta z oklejonymi białą folią Nivami. Łada ciągle nieśmiertelna.

Wojsko. Całe stado. Kolumna, kolejka do jednej bramki. Coś się zacięło, za wąska bramka bodaj na te pancerniaki.

Płacę dwadzieścia. Szlaban. Siedem pasów. Dwa pasy z powrotem.

Tir, tira.

Mnie Audi.

Ja Passata.

Spryskiwacze.

Zamuła.

Z daleka znak M, jak wieża kontroli lotów.

Zjazd. Zjeżdżam.

Staję. Parking.

Zatrzymuję się na parkingu pod McDonaldem przydrożnym. Bongo wyciągam ze schowka, bo zamułka łapie nie? Wody ciut się ulało, to nic. Nadziewam do cybucha garść suszu, rozpalam. Dzban wypełnia się barwnym, gęstym jak zsiadłe mleko dymem. Woda wrze jak w gwiżdżącym czajniku, czas zalać herbatę, puszczam sprzęgło, całe mleko mam w płucach. Nie kaszlę. Pluszowe imadło gniecie mą głowę. Idę się odlać. Leję. Patrzę w lustro w swe tłuste odbicie, przestaje mi się podobać to odbicie tłuściocha, ale nie jestem gotów by zrobić z tym cokolwiek. Trzeba coś zjeść. Pyta czy coś podać, pyta mnie w czym pomóc, co chcę zjeść. Ciężkie powieki mam, ołowiane chyba. Cztery cheesburgery, frytki i colę. Powiedziałem cztery? Pięć. Kasia pyta czy to wszystko, a ja nie wiem. Pani Kasiu niech pani mi chwilę da. Dobrze daje mi chwilę, dostaję chwilę do namysłu. Myślę, obserwując podświetlone plansze z ofertą, problem poważny, wybrać, wskazać cokolwiek, bo muszę coś wybrać najwidoczniej, może nie chcę, ale muszę. Już muszę. Lody i kawę pani Kasiu. Kasia mi się przedstawiła swoim identyfikatorem imiennym, taka nasza znajomość. Kasia w czym mogę pomóc. Pyta to mówię. Że cztery cheesburgery, znaczy pięć, i frytki, i kawę, i lody. Muszę zbić fazę jedzeniem, przesadziłem z paleniem. Myśli mam rymowane już nie po raz pierwszy dzisiaj. Pełną gębą żuję kanapkę, kotleta zdechłego, smaczny jest, bo nietrzeźwym smakuję go zmysłem nie?

Oj przesadziłem, przesadziłem, bez węgorza się nie obejdzie. Wciągam kreskę przez zwiniętą dwudziestozłotówkę, zatoki rozsadza mi ogień, płaczę. Wylizuję pazłotko z drobinek, więcej nie mam, to wszystko. Mogę jechać.

Dwa pasy.

Tiry.

Auta.

Rapy i tańce.

Gibanie głową.

Śpiewy i krzyki.

Wyprzedzam dziadów, ślimaków.

Minuty.

Sto trzydzieści.

Godziny.

Rzeszów.

Rzeszów Główny.

Podchodzę do skrytki dla podróżnych. Obserwują mnie na milion procent. Skrytka 105 szyfr 4479. Wstukuję w ekran dotykowy. Bez nerwowych ruchów. Zamiana toreb. Szybka akcja. Zaufanie mamy do siebie, znaczy ja muszę mieć, oni ufają sprawdzając nie? Interes robimy wiele lat, wiele lat z ukrycia w tajemnicy. Widać działa, nie trzeba, nie można się afiszować nie? Zamykam skrytkę. Uzbrajam kodem ponownie, skrytka gotówkę przyjmuje więc wrzucam dwa piątaki. Drugi wypada z powrotem, ustrojstwo przeklęte, pocieram z obu stron, wrzucam, przyjęło.

Ciężką torbę wrzucam pod siedzenie. Jak zechcą znajdą wszystko. Żadnych nerwowych ruchów podczas kontroli rutynowych, czy przekraczania prędkości. Na autostradach nie ganiają. Droga bezpieczna, bezpieczny kanał. Wyjechać z miasta tylko, to się liczy, opuścić miasto. Ciekawe co kurier mój były odstawił, że go zamknęli. Może przypadkiem, zawsze przypadkiem zamykają nie?

Zatem jadę przez miasto z nieco drżącymi gaciami, przez Rzeszów z drżącymi gaciami. Strach nie jest mi obcy, a tylko głupcy się nie boją. Strach jest potrzebny do trzeźwej oceny sytuacji. By nie dać wpakować się w paszczę lwa, trzeba działać trzeźwo mimo strachu, trzeba go kiełznać, chwytać za gardło, spojrzeć w oczy, powiedzieć dzięki za ostrzeżenie i spierdalaj. Autostrada wschodnia, niedawno oddana do użytku, z którą tak się paprali jak zwykle, upragniona autostrada do domu, do spokoju. Znów znak „M” jak wieża kontroli lotów, znów parkuję, wyciągam torbę spod siedzenia, grzebię, przewalam, szukam niecierpliwie, klnę prawie, zagryzam wargę raz z jednej, raz drugiej strony zagryzam, metal czuję, metaliczność na języku. Potrzebuję kokainy, potrzebuję jej pewności, jej trzeźwości, jej spokoju. Znajduję, rozrywam pakunek, żeby nie pomylić, żeby przypadkiem mefa nie zaaplikować, bo co ja ubogi jestem? Mefedron to koks dla ubogich. Będę ćpanie dla ubogich wciągał? No chyba nie, nie? Nie ma mowy. Wciągam z dłoni, z garści, dwiema dziurkami naraz, całym nosem, całym sobą wciągam, tak swoich najgorszych klientów wyobrażam sobie na głodzie, ćpuny. Wciągam całym sobą tą pewność w proszku, trzeźwość i spokój, wszystko w proszku, rozlewa się po mnie ta pewność jakby z krwią z żył i tętnic wylała się z zamknięcia w moje ciało w moją każdą komórkę, każdą kosteczkę i chrząstkę i szczelinkę i bruzdkę.

Idę z pewnym, zmarszczonym nosem, idę po kolę, bo muszę ugasić pragnienie. Znów pani Kasia, znów pyta mnie plakietką w czym pomóc, znów mówię że kolę, i że cheesburgera tylko jednego albo dwa, niech sama zdecyduje, tylko nie więcej niż pięć, a kolę to dużą, największą jaką mają, jaką są w stanie zrobić, jaką są w stanie unieść, jaką pani Kasiu, jaką pani uniesie. I pytam już szeptem, pytam, podsuwam się do niej z wolna, podsuwam do jej ucha zdziwionego swoje usta, ale ciągle zawodowo spokojnego, uśmiechniętego, pytam bez skrupułów, bez owijania w bawełnę, bezpretensjonalnie, bezpruderyjnie, pytam spokojnie czy zrobi mi loda, pani Kasiu zrobi mi pani loda, szepczę jej w ucho, szepczę, a ślina cieknie mi na myśl, że pani Kasia mi loda robi, i widzę, zauważam uważnie, że krople śliny mojej trafiają z tego szeptu na jej ucho i policzek. Mówię, że jak nie chce bezinteresownie to zapłacę, sowicie wynagrodzę, jak się spisze oczywiście, żeby nie było, że jałmużna czy coś nie?

Wychodzę, opuszczam przydrożną restaurację z pewnością, z wielką kolą, z cheesburgerami, z uśmiechem od ucha do ucha, i z płonącym policzkiem. Czas do domu. Wsiadam w busa, w wana, w auto. Jem w aucie, zajadam, żrę jak wieprz, świnię, syfię, brudzę. Wszystko w sosie upaprane, w ketchupie, w musztardzie. Wycieram siebie i wszystko w chustki, chustki chłoną sosy, i musztardy, i ketchupy, i tłuszcze, żyją w symbiozie w moim samochodzie, w mojego ojca furgonetce, takiej kurwa europejskiej, że do wyrzygania. Torba z resztkami, śmieciami po mojej świńskiej wyżerce ląduje za oknem, na parkingu, na kostce na bruku. Na siedzeniu towar nieschowany, nieukryty, na wierzchu, rozsypany jak mąka przy lepieniu pierogów. No kurwa, noż kurwa, ogarnij się chłopie, muszę w lustro spojrzeć. Spojrzenie na siebie, w siebie, oddaje rozum, harmonię oddaje nie? Ale tu brak wstecznego lusterka. Ni ma i już, przez okno boczne próbuję, ale przestaję nim zacząłem, przestaję, bo to głupie zwyczajnie wyginać się przed lusterkiem bocznym jak modelka. Wyciągam z kieszeni złożonego smartfona. Dotykiem palca rozkłada się automatycznie, autonomicznie od mojej energii kinetycznej, sam się zwyczajnie rozkłada, zerkam mu prosto w ekran, i widzę siebie, wyglądam jak ja, zwyczajnie jak ja, tylko nos upaprany mam, biały jakbym pączki jadł, a nie kotlety w bułce. I cóż, sprzątam towar z siedzenia, wszystko skrupulatnie zbieram co do ziarnka, co do pyłku. No i co? I co, i co. Myślę. Cykam, cmokam, jakieś onomatopeje wydziwiam. I co. Cyk, cyk. I co... Sypię kreskę na lustrze smartfona, na zamułkę nie?

 

9.

Wdech bryzy czarnomorskiej odurza, gorąc od słońca piecze skórę mą i jej. Spisuje się jako sternik, z rozwianymi włosami steruje naszymi ciałami, naszą łodzią, naszą chwilą, nie szczędzi węzłów. Przecinamy spokojne morze, błękitne jak niebo, mimo że czarne, a jednak błękitne. Przecinamy morze, powietrze i świat cały. Wszystko to odbija się w naszych różowych, wielkich okularach, łącznie z światem całym. Zlewamy się z tym morzem, ze sobą nawzajem, ze słońcem i szczęściem. Posejdon jest łaskawy, obdarza nas spokojem tego morza, i spokojem ducha obdarza nas Dionizos. Białe wino chłodzi, wsiąka we mnie, chłodząc ciało me, i me zmysły. Koi. Och jak koi. Teraz wsiąka szybko. Wsiąka szybko w me usta, coś za szybko. Chcę więcej i więcej. Podaje mi wino swymi ustami w moje usta, wchłaniam je za mocno, za bardzo, nie zdążę nawet poczuć jego smaku, nie mogę go uchwycić, jest suche jak saharyjski piach. Jest suche tak, że nie mogę ruszyć językiem, nie mogę powiedzieć, że ją kocham, nie mogę nic.

Otwieram oczy zlepione jakby pszczelim kitem. Jakbym rodził się na nowo, jakbym błony płodowe wszelakie, grubościenne musiał przebić, by dostać się na ten nowy świat. Odgłosy straszne, bo nowe, bo nieprzygotowanym na nie jestem noworodkiem. Odgłosy wrogie, nieprzyjazne, nie wróżące nic dobrego.

Krzyk, wrzask, grzmot, szkło, porcelana, metaliczność sztućców, przekleństwo słowne, wszystko to przenika moją wrażliwą, wyczuwającą choćby najmniejszy impuls elektryczny mózgu nabrzmiałą głowę. Oj. Och. Ach. Stękam, sapię. Odwracam tą swą ciężką jak grzech pierworodny głowę, i otrzymuje odpuszczenie, chrzest otrzymuje bo widzę Melanię, leży obok mnie, pochrapuje lekko i niewinnie jak niemowlę. Dalej krzyk, dalej wrzask, dalej szkło i przekleństwo słowne. Drzwi do sypialni walą o ścianę, jakby z buta wjechała odsiecz. Bo wjechała, Łukasz się nazywa.

- Gdzie towar? - pyta krzykiem prawie - Gdzie towar kurwa? - teraz krzyczy definitywnie, bezsprzecznie jest to krzyk.

- Sprzedałem jak kazałeś - dukam z siebie ledwie, próbuję wstać bezskutecznie - mam kasę twoją, w szkatułce jest, w kuchni.

- Wszystko sprzedałeś? - dopytuje dalej nie obniżając głosu choćby o ton, oczy ma przekrwione jakby nie spał od dawna, jakby ćpał noc całą - Nie ma chuja że sprzedałeś, gdzie forsa i gdzie prochy ja się kurwa Ciebie pytam, odpowiadaj! - rzuca we mnie puszką na przyprawy, zasłaniam się, nie trafia we mnie, trafia w Melanię, w jej śpiącą głowę. Spała mimo krzyków, już nie śpi. Pachnie tymiankiem od puszki rzuconej – nie ma nic kurwa, ani kasy, ani towaru rozumiesz ćwoku?

- Nie nazywaj go tak – chrypie Melania wyrwana puszką ze snu, próbuje odkaszlnąć, naprawić struny głosowe, trzyma się za głowę – nie nazywaj go tak grubasie – powtarza bardziej gładko, głośniej nawet.

- Zamknij się suko puszczalska – krzyczy na nią - wytrzymać nie możesz bez bolca dnia jednego, nie!? – zwraca się do niej tocząc pianę z ust, z niesłusznym, niesprawiedliwym oskarżeniem się zwraca – a ty kurwa wisisz mi pięć patoli, Józek ja nie żartuję – patrzy na mnie, ledwie już stoi, chwieje się – oboje mi wisicie, wszystko jedno, które odda, a z tobą suko jeszcze się policzę po swojemu, za te twoje puszczalstwo kurwa i nieposłuszeństwo.

Mógłbym go zdmuchnąć gdybym chciał, i uciekłbym z Melanią. Ale jestem idiotą i spłacam swoje długi, dałem ciała, i nie da się tego ukryć, jestem dłużnikiem. Małolaty przećpały towar, resztę może zawinęły, może nawet sam ministrant zawinął.

- Uspokój się Łukasz, uspokój się, nic między nami nie było – tłumaczę, łagodzę sytuację, staram się łagodzić ze względu na dawne czasy, na pomoc jego, ze względu na swoją słabość, na brak przypłwu agresji.

- Nie obchodzi mnie ta suka, przez nią mam same problemy, i to przez nią, założę się o te pięć patoli co mi wisicie, jest ten syf w domu, jak po tajfunie kurwa, pukaj sobie ją ile chcesz, mam to gdzieś. Niech tobie sra do gniazda.

- Nie mów tak o niej! - wybucham mikroeksplozją.

- Ktoś tu widzę się zabujał, nie? - szczerzy się do mnie i do Melanii – gołąbeczki się zakochały – szydzi wyraźnie, patrzy raz na mnie, raz na nią, porusza nosem kompulsywnie jakby węszył, jakby psem był – uważaj na nią Józek – zmienia ton na konspiracyjny - wisisz mi przez nią kasę.

- Wyjeżdżamy – mówi stanowczo Melania – wyjeżdżam z Józkiem jak najdalej od ciebie grubasie – rzuca w niego puszką, odrzuca jakby grała w dwa ognie, nie trafia.

- Hola, hola, nie tak prędko gołąbeczki, najpierw siano, a później możecie jechać i na Kamczatkę, nic mnie to nie obchodzi, żeby było wszystko jasne, ja nie żartuję, zrozumiano, nie?

Milczymy.

- Józek, widziałem twoje zdjęcie na Onecie, nie zmuszaj mnie.

 

10.

 

Szantaż jest podłą rzeczą, ale bardzo skuteczną w osiąganiu celu. Szantażysta jest bezwzględnym człowiekiem, na pewno gorszym niż złodziej, może równie złym co zabójca w hierarchii złych ludzi, jeżeli takowa hierarchia w ogóle istnieje. Istnieje przypuszczalnie gdzieś zapisana w katechizmach kościoła,w paragrafach kodeksu karnego, w kodeksach Hammurabich, ale kim oni są, ci katabasi i urzędnicy, i Babilonczycy żeby mówić nam co jest dobre albo złe. Ale czy bez praw granica dobra i zła nie zostanie zatarta? Granica nie jest stała, wszystko można przesunąć, wszystko można zniszczyć i odbudować, przeinaczyć, przepisać.

O czym ja myślę do cholery, mam ważniejsze problemy. Wychodzę z mieszkania swego z plikiem gotówki w kieszeni. Nie mam całej sumy, brakuje mi dwa tysiące. Melania czeka na mnie, czeka u mojego przyjaciela, byłego przyjaciela gotowego mnie sprzedać. Czeka jak zakładniczka, jak rzecz. Kurwa.

 

- Wie sąsiad - mówi starzec, łypie swymi wielkimi szaleńczymi ślepiami - już się wszystko wyjaśniło. Już ja wszystko wiem. Nie o żaden przesmyk tu chodzi - mówi z pewnością w głosie tak wielką jak śmierć. - Nie o przesmyki, ropy czy diamenty, a o Mesjasza. Tak, nie dziw się pan tak, o Mesjasza właśnie. Że się urodzić ma jak Jezus niechciany w stajence. - Żegna się, znak krzyża robi. - O Mesjasza właśnie. Obiecali że wróci, i wraca rozumiesz pan!? Zbawi nas od zła wszelkiego.

- Kto obiecał? - pytam.

- Paweł, a kto? No Janek też, ale Janek nie był normalny. Pawła lepiej znałem. Zadawał się z tymi faryzeuszami co prawda, ale któż w młodości głupot nie robił? Niech pierwszy kamień rzuci. Niechaj się nikt nie łudzi! Jeśli ktoś spośród was mniema, że jest mądry na tym świecie, niech się stanie głupim, by posiadł mądrość, to słowa Pawełka sąsiedzie. I te nasze wspólne podróże po Azji. Bez paszportu sąsiedzie się jeździło, co prawda długo jak cholera, dupa bolała od tych rzymskich wozów pocztowych i w krzyżu łamało, ale radę daliśmy. Pieszo żeśmy przeszli w sandały obuci tyle, że jak pomyśle tylko o tym to nogi moje powykręcane zaczynają boleć okrutnie. Ale czym dla Pawła naprawa nóg była panie, błahostką. Ale cośmy widzieli, cośmy przegadali to nasze. Inny świat panie sąsiedzie, inny świat. Ale to opowiem sąsiadowi jak sąsiad czasu będzie miał więcej. Bo widzę, że sąsiad niecierpliwy. Idźże młodzieńcze, idźże wyczekiwać mesjasza.

Wariat. Wariat dalibóg. Dziad zwariował na starość. Wszystkich nas to czeka, to wariactwo, może to i dobrze. Lepiej racjonalnie nie myśleć, bo nie warte to świeczki na smutną starość.

Dlaczego pozwoliłem na to by Melania zaczekała na mnie z kasą? Dlaczego się uparłem, że to moja wina, i to ja, tylko ja zapłacę? Dlaczego jestem takim głupcem, że w ogóle za to płacę, a płacę szantażyście? Bo to wszystko moja, zasrana wina. Bo jestem głupcem. Ech..., Co za debil ze mnie. Nie, to nie ja jestem winny. Nie ja. Wszystko przez tą kurwę, co mnie o gwałt, o dziecioróbstwo oskarża. Nie ja jestem winien, nie ja.

 

Wychodzę z klatki, z bloku mego, wychodzę i nie patrzę nań mimo iż wiem, że go nie zobaczę już więcej, a przynajmniej zobaczyć go nie zamierzam. Zamierzam wyjechać, choć żal jakoś się robi tego życia mojego, mojego fotela skórzanego i moich podróży komunikacją do roboty, do picia kawy z Rudzielcem i z recydywą. Nie istotne, istotne teraz są pieniądze i to co czuję, a czuję wkurwienie na Andżelę. Pójdę, idę do niej na Wojska Polskiego mieszka chyba Wojska Polskiego 27, tam gdzie kurwa pomnik Wajdzie postawili dobrą dekadę temu. Kurwa. Czy oni wszyscy poszaleli z tymi pomnikami? Kiedyś papież, później prezes partii rządzącej, teraz bolszewikom znów zaczną stawiać bo takie nastroje. Ale ja nie o tym, ja o Andżeli, o prostytutce co mnie wrabia, co przez nią to wszystko, co przez nią mnie policja i gazety szukają.

Odskakuję naglę od ulicy mało nie wpadając pod wojskową ciężarówkę, pod całą kolumnę zielonych ciężarówek, którym chyba kurwa śpieszno, które przewalcować mnie chętne. Macham na nich ręką, żeby się kurwa jeździć nauczyli, a ci trąbią na mnie i cieszą te swoje amerykańskie przebrzydłe facjaty. Tfu. Co oni kurwa? Słychać głośne burczenie samolotu, ale nigdzie go dostrzec nie mogę. Bombowiec jaki czy co? Nie istotne, teraz istotna Andżela, a kurwa mam z kurwą do pogadania o tym i owym. I już widzę ten kurwa pomnik z autografem i już wiem, że tym razem nie odpuszcze, bo wkurwienie narasta we mnie z każdym krokiem zbliżającym mnie do konfrontacji z nierządnicą.

- Co wy kurwa świnie pieprzone myślicie, że wszystko wam wolno, facetom świniom, wszystko?! - pyta retorycznie wrzeszcząc – że wy kurwa jak ruskie sobie zabierać co chcecie możecie i wchodzić w cudze życie z buciorami? - Przełyka ślinę ze łzami zmieszaną - Jak litwiny kurwa zabierać i rozbierać ze sklepów naszych, moich sklepów kurwa, z kauflandu? Gówno, możecie. Ja kobietą jestem i nie pozwolę. I wolności chcę. Do aborcji bynajmniej chcę – mówi niepoprawnie, nawet ja wiem, że niepoprawnie.

- Bo mnie chuju zgwałciłeś! I ja nie chcę tego bachora! - cięgnie zabeczana. Kłamie.

- Sama mi dupę wystawiłaś – bronię się, bronię się zaciekle – sama mi dupsko swoje grube wypięłaś i to nie za darmo, a teraz wmawiasz wszystkim, że to gwałt był jakiś. Gwałciciela ze mnie robisz. Nie pozwolę. Nie pozwolę kurwa na to. Chcesz gwałtu? - pytam – chcesz? - powtarzam pytanie. - To zrobię ci taki gwałt, że ci dupsko pęknie.

Uśmiecham się. Uśmiech mój szaleńczy. Uśmiecham się i uderzam ją pięścią. Nie wytrzymuję tego. Nerwy mi puszczają. Puściły mi nerwy. Uderzam ją w szczękę. Upada na podłogę jak nieprzytomna. Dobry cios. Sierpowy chyba, nie znam się za bardzo. Ale tak, sierpowy. Tyson tak uderzał. Oglądałem kiedyś walki jego na youtube. Unik, jeden, potem drugi i cios sierpowy z zaskoczenia, z partyzanta. Przeciwnik leży. Sędzia liczy. Może ucho jej by odgryźć. Nie odgryzam w końcu. Kasy nie mam. Kasy potrzebuję. Przeszukuję szuflady komody. Wyrzucam z niej wszystko, bieliznę, majtki, różne majtki. Figi, stringi, pończochy. Lubi się stroić kurwa jedna. Ale kasy brak. Po co mi ta kasa, już mnie i tak nie ma. Ale szukam. Słoiczek z antydepresantami, nie potrzebuję. Pod telewizorem w szafce szufladka mała. Koperty ładnie poukładane, listy jakieś z gazowni chyba lub z wodociągów. Nie ładnie czytać cudzą korespondencję. Ale przeglądam koperty. Jest jedna grubsza, kurwa papierów napchane, jakieś pierdoły z banku. Kolejna gruba. Radość. Jest kasa. Siedem stówek, niby nic, ale zawsze coś. Czuję ból silny na plecach i aż te plecy moje się gną i aż mnie z nóg zwala. Kolana się uginają, podpieram się o szafkę. Telewizor chwieje się na wąskich nóżkach. Odwracam się powoli, na ile pozwala mi moja teraz otępiała od uderzenia głowa, mimo że plecy nie głowa ucierpiały. Odwracam się zachwiany jak pijak o dziesiątej z rana. Trzyma ona oburącz nad głową metalową rurę. "Skąd ona kurwa ma rurę", zdążę pomyśleć, powiedzieć już nie zdążyłem, ani zasłonić się lub jak Tyson uniku zrobić nie zdążyłem. Głowa boli jak cholera. Pomimo bólu trzeźwieję z tego zachwiania. Rzucam się na nią, i ta upada na podłogę. Łapię za rurę. Ciężka jest. Ciężko uderzam w jej głowę. W jej twarz. Niszczę tkankę łączną jej twarzy. Wpadłem w amok. Jestem wikingiem na grzybach.

- Zapierdolę cię! – krzyczę z pianą w ustach, a ta piana cieknie na jej twarz. I chyba to zrobiłem. Zapierdoliłem ją. Na śmierć. Jej twarz to breja. Leczo węgierskie tylko składniki zblendowane chyba. Papka dla starców lub dzieci. Trzeźwieje od spadku adrenaliny. Wymiotuję na podłogę. Nie mogę na to patrzeć. Na jej twarz i na moje rzygi. Widzę sam siebie klęczącego na podłodze, podpartego dłońmi. Trzęsę się. Wyję jak wściekłe zwierze. Stoję obok i widzę jak klęczę. Stoję obok i słyszę jak wyję. Trzęsie mną. Na podłodze leży słoiczek. Odkręcam bez wachania i łykam garść tabletek.

 

Niepokój czuję, napięcie, jakby nie z powodu tego co przed chwilą się wydarzyło, co ja wydarzyłem, to nie niepokój z wewnątrz się wydobywa, to dochodzi do mnie z zewnątrz. Stoję przed kamienicą, stoję na ulicy jak słup i dławi mnie ten niepokój w powietrzu. Objawia się on ciszą złowrogą, która nie może zwiastować nic dobrego, która zaczyna wpełzać w moje nozdrza, we wszystkie otwory w mym ciele po kolei w każdy jeden otwór, każdy, o którym czytałem w podręcznikach anatomii, począwszy od tych nozdrzy, poprzez jamę ustną, odbyt, skończywszy na smutnej cewce. Pory moje w skórze chłoną tę ciszę, która nagle zmienia się z niepokoju w spokój tak błogi, słodki i cudowny, że za chwilę zasnę. Raptem przytłaczający dźwięk w powietrzu, co raz głośniejszy, co raz bliższy, dźwięk jak wirująca pralka, tylko bardziej doniosły, przywołujący znów lęk i niepokój. Głowa boli przez to jeszcze mocniej. Wariuję chyba, nie wiem sam. Widzę kota pod ogrodzeniem. Nadstawia uszu, zamiera na moment z łapą w górze, w pół kroku zamiera. Nagle zryw, ucieka w popłochu jak spłoszona wystrzałem antylopa lub kot spłoszony zwyczajnie. Śmigłowce to pewnie, jak sądzę. Koszary są rzut beretem od miejsca gdzie stoję z krwią na rekach, wiec pasowałyby śmigłowce. Do mojej krwi i do hałasu.

 

Wybuch w oddali słyszę, potężny, zaraz drugi, mocniejszy. Szyby w kamienicy za skrzyżowaniem powypadały z ram, na raz wszystkie. Kucam instynktownie, albo od odrzutu. Jednak instynktownie. W wojenny instynkt mnie ewolucja wyposażyła. Ja pierdole, wojnę mamy jak nic. Myśliwiec niebo przedzielił na pół. Halas taki, że gdyby nie wcześniejszy wybuch, to i tak szyby by poleciały. Zaraz stado helikopterów przelatuje nad mą głową. Zastanawiam się czy to po mnie, ale jakim cudem po mnie? Trzeba uciekać, kryć się, bo wojna, bo nalot. Tylko gdzie? Na horyzoncie, na skraju ulicy tli się zielony rozmazany obraz, zbliża się w moja stronę. Kształty się wyostrzają, kontrast jest bardziej wyraźny. Wojsko, cały pluton idzie w mą stronę. Nie wyglądają jak nasi żołnierze, nawet nie jak amerykanie. Stoję sparaliżowany, trzęsę się już teraz z innego powodu, niż chwile temu. Zimno mi. Podskakuję zaskoczony. Zza mych pleców wyskakuje niespodzianie mój sąsiad. Dziad. W rękach trzyma stary, zabytkowy karabin.

- Zabiłeś go? - pyta – zabiłeś?! - krzyczy.

Milczę.

- Zabiłeś mesjasza nienarodzonego? Oni już wiedzą, idą po ciebie, idą po bogobójcę,

- Co ty pierdolisz staruchu? - krzyczę na niego.

- Ta kobieta, co żeś ją skrzywdził, nosiła w sobie mesjasza. Oni go chcieli zabrać, wykorzystać, do swoich celów, oni już wiedzą jak. Może i dobrze się stało sąsiedzie żeś się zbrodni dopuścił. Może to i dobrze, nie byliśmy gotowi, nie byliśmy. A teraz uciekaj, spowolnię ich.

- Zwariowałeś staruchu?

- Może i zwariowałem, nie czas na pogaduszki. Czekaj czekaj już wszystko rozumiem – zadumał się dziad drapiąc się kolbą po brodzie ciesząc przy tym swą parszywą, wariacką gębę – toś ty! - krzyczy – toś ty nas wyzwolił ode złego! Niezbadane są Twe wyroki Panie – spojrzał ku niebu kiwając głową. - Cudownie będzie widzieć jak wali się świat, ha! A do tego jeszcze mogę przedziurawić paru skośnookich. Już czas.

- Nie rozumiem, ja nic nie rozumiem.

- Spierdalaj! - popchnął mnie jak kukłą, jakbym nic nie ważył – spierdalaj bo cię zabiją! A z resztą...

Przeładował swój zabytkowy karabin, zaczął walić z niego w stronę wojskowych, na oślep. Uciekam.

Biegnę przed siebie, biegnie mi się ciężko, na bieżni było prościej, lżej. Ten asfalt jest ciężki klejący jakby, przyciągający mnie do siebie. Oglądam się, dziad schowany za winklem ładuję karabin, zieleń zbliża się. Znikam za rogiem budynku, oddech mój ciężkim jest. Znów wybuch w oddali, głośniejszy od poprzedniego, wszystko drży jakby to ruchy tektoniczne były, ale nie są. Staję na moment by złapać tchu, muszę się rozebrać, wtedy będzie lżej, głupi pomysł. Niebo grzmi jakby miało za chwilę pęknąć na pół i spaść mi na głowę. Nie spada póki co, spada tylko pył ceglany. Biegnę, uciekam nie wiem przed kim, nie wiem przed czym, nic nie wiem. Muszę opuścić to miasto, którego nienawidzę, lecz już za nim tęsknię. Chcę je opuścić i chcę to zrobić z nią, z Melanią, ona też tego chce, po to mam pieniądze przecież, po to Andżelę stuknąłem i cała reszta po to chyba. Tak, chyba czuję szczęście, myśl o Gruzji z Melanią przy boku, może dziecko, trójka dzieci, może dom w górach, albo nad morzem, albo w lesie i te dzieci rozbawione, radosne jak skowronki wiosną, będą krzyczeć z podwórka tato! I usłyszę to wołanie siedząc w domu, ale nie odpowiem, bo zajęty będę swą żoną, Melanią. A teraz będę biegł tak długo jak będzie to konieczne. Pieniądze. Pieniądze mi z kieszeni wypadły, rozsypały się na wszystkie strony jak kopiec suchych liści poderwanych mocnym podmuchem wiatru. Chcę się zatrzymać, pozbierać liściaste złotówki, ale podmuch mi nie pozwala. Zniknął dźwięk, tylko pisk słyszę jednostajny jak w filmowym kardiomonitorze, nic więcej tylko pisk. Asfalt jest coraz bardziej miękki, jakby błotem był, lecz ja przyspieszam nagle mimo tego. Vivaldi gra koncert. Wiosna. Na horyzoncie unosi się wielki grzyb, a ja tonę w świetle. Unoszę się w powietrzu, wysoko i z wysoka tego widzę ludzi malutkich jak lalki, ale na tyle dużych, żeby nie pomylić ich z niczym innym co na ziemi w tym momencie dostrzec mogę, a dostrzegam wiele, między innymi płonące wozy wojskowe, wbity w kamienicę helikopter, złamane drzewo i pozrywane druty wysokiego napięcia i ludzi widzę jak mówiłem, tylko ci ludzie leżą nieruchomo z powykręcanymi kończynami ułożonymi w całkiem śmieszne figury. Dostrzegam nieruchomego sąsiada, starca z karabinem, którego imienia nawet nie znam, który dziwnym był człowiekiem i w dziwnej pozie wykręcony leży. Przez dziurę w dachu widzę Andżelę moczącą głowę w kałuży krwi, z góry wygląda dobrze, spokojnie, a ja nie czuję do niej złości o nic, wybaczam jej i niech ona mi wybaczy. I widzę ciebie Melanio jak jedziesz przerażona i zatroskana i jednocześnie piękna i rozglądasz się nerwowo w poszukiwaniu czegoś, może kogoś, jak błądzisz w kraciastej dzielnicy i krążysz w kółko nie wiedzieć czemu. Czy ty szukasz mnie Melanio? Uciekaj kochana. Już wiem, że nie mogę cię mieć, już nie potrzebuję niczego bo jestem wolny i opuszczam to miasto i świat cały opuszczam.

Vivaldi gra co raz mocniej, co raz głośniej i w tym graniu słyszę i widzę jak świat znika w ogniu.

 

K O N I E C

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • cos_ci_opowiem 16.01.2022
    Kurczę, strasznie długie i niewygodnie się czyta na telefonie, ale wciąga. Mógłbyś podzielić utwór na kilka części, pojedyncze "szoty" łatwiej się czyta, no i w ten sposób bardziej przywiązujesz do utworu czytelnika, który jest ciekaw, co będzie dalej.

    Jeszcze nie doczytałem do końca, jestem gdzieś w połowie, jak już napisałem wyżej, wciągnęło, czyli jest dobrze. Pozdrawiam.
  • Kariyash 16.01.2022
    Do tytułu wkradł się błąd.
    Poprawnie brzmi : Dlaczego Józef O. nie chciał syna, czyli prowincjonalna historia świata.
  • cos_ci_opowiem 16.01.2022
    Można edytować.
  • A moim zdaniem tytuł powinien brzmieć tak jak brzmi, taki zabieg stylistyczny i całkiem nieźle to wygląda. A poza tym mam wrażenie, że pasuje do stylu Autora.
  • Kariyash 17.01.2022
    Dzięki za sugestie. Błękitnypłomień super, że wyłapałeś ten "zabieg stylistyczny" którego ja jako autor świadom nie byłem ;). Możecie podzielić się swoimi odczuciami, wrażeniami, cokolwiek?
  • Kariyash Wiem, że "płomień" to chłop, ale ja baba. Z tym "zabiegiem" to taki skrót myślowy - wiesz, coś na zasadzie "miłe złego początki", "Bema pamięci rapsod żałobny"... itd, czyli niestandardowy szyk wyrazów.
    Odczucia, wrażenia, cokolwiek - masz ciekawy styl, taki niesztampowy, przez co fajnie się czyta, poza tym dbałość o szczegóły, realizm. Generalnie same pozytywy z mojego punktu widzenia. Aczkolwiek nie jest to tekst dla niewymagającego czytelnika :). Ale im bardziej wymagający czytelnik, tym tekst lepszy. Mogę się jednak zgodzić z pierwszym komentarzem, że w częściach byłoby lepiej zamieścić. Ja też nie umieściłam w porcjach i też długi, a lepiej było w odcinkach.
  • Kariyash 18.01.2022
    błękitnypłomień Wybacz za to płciowe faux pas. Jeśli chodzi o inwersję, to stosuje ją swiadomie (choć weszła mi w krew), po prostu niedostrzeglem jej w tytule wpisując błędnie " prowincjonalnego", co świetnie dostrzegłaś Ty, za.co dziękuję - bo fakt - brzmi nieźle.
    Z tymi odcinkami chodzi o to, że więcej osób przeczyta, oceni, czy są jakieś inne tego korzyści?
  • Z odcinkami to chodzi właśnie o to, co wymieniłeś. Trudność może być taka, że trzeba zdecydować w których momentach pociąć.
    Też czasami lubię inwersję, uważam, że jeśli jest jakieś narzędzie to trzeba z niego skorzystać. Oczywiście wiedząc jak i kiedy. Pozdrawiam!
  • PS. Właśnie wyczytałam, że inwersja nazywa się inaczej "hyperbaton" - wiedział ktoś? :) Ja nie, człek do śmierci uczniem życia...
  • Cicho_sza 19.01.2022
    błękitnypłomień jeśli mogę coś podpowiedzieć na temat historii w częściach to jest z tego trochę korzyści i dla autora i czytelnika. Opowi to takie specyficzne miejsce ?, dlugasne teksty raczej nie znajdują wielu czytelników, bo ściana tekstu zniechęca. Lepiej podzielić na krótsze (u mnie cześć ma max 3 strony A4 ciągłego tekstu z 1,5 akapitem). Poza tym, jeśli cześć zaciekawi, czytelnik wraca i komentuje, co ważne dla samego autora. Może się dowiedzieć, że jest do dupy, albo wprost odwrotnie. Albo, że jest i tak i tak. Częstszy feedback daje więcej możliwości rozwoju.

    Ps: A teraz najlepsze. Możecie obydwoje edytować wrzucane teksty. Wejdzcie w zakładkę publikację na swoich profilach i tam obok każdego Waszego tekstu jest taki żółty ołówek. Klikając w niego możecie edytować tekst i części jeszcze mogą się pojawić ?

    Pozdrawiam
  • Ja się zgadzam, nie wiem jak inni.
    Dzięki za zaczarowany ołówek - szukałam kiedyś, ale się skubaniutki schowił. Poszukam znowu.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania