Dnoryt

niby zakazano nam istnieć, jednak odnajdujemy się

w podgwarach, w absurdalnych tekstach ("Epitafium dla

Kim Kardashian", "Językator", "Elegia okołocelebrycka")

dostrzegamy swoje zniekształcone imiona.

 

powinienem się cieszyć, że — bytność! koegzystencja!

niestety, to idzie w złym kierunku, zaczynam sądzić,

że każdy rodzaj miłości ma w sobie za dużo

z gry, w zasadzie to rodzaj teatru, gdzie przypada

najpośledniejsza z ról, stoi się w trzecim rzędzie

Chóru Kontestatorów. że lepiej rozciąć się samemu,

 

włożyć palce tam gdzie nie trzeba, docisnąć kulkę

pełną karbów, niemal wyrwać plastikowy dżojstik

i patrzeć, jak wypływają piksele, świetlne fale,

szum leje się, kaskada za kaskadą.

 

że może powinienem obrosnąć wypustkami,

ponad setką brzuchów, w których przelewałoby się

nie najlepiej pachnące sadło, zniekształcić się

do tego stopnia, by nie móc. choćby pomyśleć.

 

kuczę, ileż mam w sobie goryczy!

normalnie jest ze mnie człowiek zaprzeszły,

własny przodek, pradziadzio-słomianka,

zubożały Sarmata, co patrzy na świat z wysokości

strzechy, zabobonny i nieprzekonywalny szeptuch

bortający poglądy na kołowrotku (czemu ciągle

potwornieją, zamiast lnu obraca się coś suchego

i z kolcami, materia, której nie dotknąć?),

po prostu wybijak!

 

rozświetliłbym się, na bogato i współcześnie,

ale jak? okiennice same się zamykają,

sneakersy, za sprawą czaru, zostają zmienione

w łapcie z łyka, panele podłogowe — w polepę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania