LBnP 01_ Autodestrukcja – Schody do piekła

Tak, to ja, istnieję. Wiem, bo czuję, widzę, działam; chcę i potrzebuję, daję i czerpię... pragnę. Kocham i jestem kochana. Bezpieczna, spokojna, bez pesymizmu, bez lęku i fałszu, bez czających się zewsząd, złowrogich cieni, mających zamiary – przepiękny entourage, w całym swoim ”ja” niezakłócony, krystalicznie czysty i dobry…

 

A teraz stoję, zatrzymałam się w miejscu, nieczynna. Bez powietrza, bez przyszłości, bez marzeń. Beznadziejna, mała, nic nie znacząca "ja”, zagubiona, ukarana, zduszona. Jeden dotkliwy epizod, aby zabić wszystko, roztoczyć ciężką chmurę desperacji, okupującą radosny uśmiech mgłę zakrywającą wszystko, całą przyszłość, której po prostu nie będzie.

Przeszywający cios, nieoczekiwany, niepożądany, znienawidzony finał. Bezczelna, wredna pięść losu uderzająca prosto we mnie, w dziesiątkę, w ten najczulszy punkt, jakim jest szczęście.

Ale przecież to nie tylko oni, przecież to wszyscy... wszyscy... kiedyś... Każdy, bez wyjątku, kolorowy czy szary, błyszczący lub skryty, tyci i olbrzymi… każdy!

Więc dlaczego to tak boli, czemu tak kurewsko boli?!

Żadnych odpowiedzi, jedynie złośliwy uśmiech opatrzności.

 

Tkwię więc jak posąg, pokonana, zablokowana, urwana jak niedokończony epicki film – zepsuty projektor beztroskiego życia.

Obrałam kurs. Wolno idę stopniami w dół, zatrutą drogą zatracenia, delektując się spływającą po duszy ulgą. Coraz szybciej i szybciej, zachłanniej, kroki dają ukojenie, spokój, sen…

I nagle znów staję. Mur wzniesiony miłością i troską zatrzymuje mnie, trzyma mocno, więzi, bezczelnie nie pozwalając mi wznowić podróż.

Dotykana zewsząd, popychana, ruszyłam wolno, ale dokąd? Nie wiem, dokąd, nadal się jednak poruszam, niemalże stojąc w miejscu. Każdy krok jest trudniejszy od poprzedniego, nogi ciążą niczym ołów, lecz idę dalej. Bez celu, bez przekonania, bez złudzeń...

 

Lecz znienacka wita mnie przeszkoda, zapora, dokładnie przede mną, jakby dla mnie stworzona. Cały czasu tu była, czaiła się, perfidnie czekała na mnie, na moje najmniejsze wahanie.

Poślizgnęłam się.

Szklana pułapka na drodze moich niezmotywowanych, nieporadnych prób, aby odebrać nieodzyskaną jeszcze do końca równowagę i znowu pchnąć w dół.

 

Staczam się. Spadam, coraz niżej i niżej, robiąc czasem nic nie znaczące przystanki, krótkie, oklejone bezpłciowymi nadziejami postoje.

Lecz po co, w jakim celu? Bezsensowne, złudne działanie.

Wciąż opadam, a po drodze tylko same niespodzianki, i w końcu jedna!

Oszałamiające panaceum, fantastyczny lek, lepszy, bardziej satysfakcjonujący, efektywniejszy, wypełniający podły, drażniący niedosyt.

Klucz fałszywy, haniebny, lecz jakże piękny w swej niegodziwości...

Sumienia nie ma, już dawno przepadło.

 

Osuwam się z hukiem, wściekłym tempem, tempem, któremu nikt nie potrafi sprostać. Uciekam coraz szybciej i szybciej, i nikt nie jest w stanie mnie dogonić, złapać, uratować…

Dotoczyłam się do celu – głęboka, olbrzymia przepaść, makabryczna dziura, w której czeka mnie tylko ciemność.

 

Upadłam i leżę. Leżę, upodlona, zeszmacona, jak gnijący kawał ścierwa, nadal mimowolnie płynąc w stronę otchłani, ciągnięta niewidzialnymi łapskami nałogu.

Jestem coraz bliżej... już.... prawie... zaledwie kilka oddechów więcej, aby dojść na skraj.

Ciemność mnie zachęca, nęci, namawia, obiecując.

 

Przekroczyłam próg i wpadam... wpadam, lecz nie spadam. Coś mnie złapało, ścisnęło i trzyma. Godnie walczy, zaciskając się mocno na mojej suchej dłoni.

Coś… ktoś… jest... jest tu... teraz!

Ale skąd wiedział, jak mnie zauważył, odszukał? Nie, nie szukał, jedynie potknął się o mój wrak, mój zdychający byt, resztki mojego zdezelowanego ja.

 

Dziura ciągnie mnie bez litości, ale on nie puszcza, nadal sumiennie trzyma, otulając ciepłem całą mnie, to, co ze mnie zostało.

Szarpnięcie. Ciągnie mnie za rękę, aby po chwili unieść i pchnąć w przestrzeń jak zdmuchnięte piórko.

Płynę. Ogarnięta błogim spokojem lewituję, lekko podążając w jaśniejszą stronę.

Chłód odmętów się oddala...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Bajkopisarz 03.03.2020
    „pozwalając mi wznowić podróż.”
    Raczej: wznowić podróży

    Bardzo ciekawa opowieść o upadku. Upadek wcale nie jest taki prosty, jakby się niektórym wydawało, ale też nie jest taki skomplikowany, jak chcieliby inni.
    Nie jest prosty, bo dookoła znajdują się mniej i bardziej bezinteresowni ludzie, którzy postawili sobie za cel ocalenie. To sprawia im jakąś perwersyjną przyjemność, jest dla nich swoistym fetyszem, by pogubionych, upadłych, pełzających po dnie wyciągać, odnawiać i przywaracając im godność, przywracać ich społeczeństwu. Czasami tychże altruistów daje się jakoś obejść i w spokoju dokonać dział upadku, ale często ich motywacja by ocalić kogo jest mocniejsza niż występujące u tego kogoś pragnienie samozniszczenia.

    Istnieją też osoby, które upadek, najchętniej własny, bo otoczeniem to w sumie nie są specjalnie zainteresowani, widziałyby jako proces żmudny i skomplikowany. To trochę jak z króliczkiem, z którym chodzi o to, żeby go gonić, a nie złapać. Upadek w takiej sytuacji nie jest celem samym w sobie, ważniejszy jest proces upadania, droga na dno i związane z nią przygody. Wedle upadającego proces ten powinien trwać długo, dając szansę na zaznanie maksymalnej ilości upodleń, porażek i nieszczęść. Są to osobowości, które szczęście zaznają jedynie wtedy gdy są nieszczęśliwe, a im bardziej czują się źle, skarżą się i narzekają, tym bardziej czują że żyją. Żyją przez samoniszczenie, za pomocą którego mogą pokazać otoczeniu jacy są nieszczęśliwi. Celem tego działania nie jest jednak społeczeństwo lecz dopompowanie swego ego. Droga ta jest zgubna, gdyż ten żmudny i skomplikowany proces nieustannego upadania kończy się zazwyczaj szybko, czasem już na drugim-trzecim wiraży i następuje już zupełnie nieskomplikowany, szybki i gwałtowny lot w dół, w czeluść, na samo dno. Tak szybki, że nie można już skorygować misternego, obliczonego na wiele etapów planu, zaś osoby postronne nie mają szans zareagować, chyba że przez przypadek – na przykład jak w tej opowieści, ktoś akurat przechodził i się potknął, co zaowocowało jakimś pozytywnym impulsem.
  • Writer'sWife 13.03.2020
    Życie. Dzięki za odwiedziny.
  • Anonim 08.03.2020
    Już chciałem napisać, że tekst jest przegadany metaforami, za bardzo napuszony, ale nastąpiło zakończenie, które kupiło mnie całkowicie.
    Bardzo dobry punkt zwrotny. Nawet ta monotonia całego tekstu pasuje, bo tworzy jakby szarość, z której wyrywa ją wybawca.

    Tak więc podobało mi się.

    Pozdrawiam.
  • Writer'sWife 13.03.2020
    Metafory dają odpowiedniego kopa, dlatego nie można ich żałować. Dziękuję.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania