Do pracy, rodacy!
Based on a true story.
***
Jak już wiecie, życie pisze najlepsze scenariusze, a więc pokrótce opowiem Wam, jak to się dziś wybrałam na rozmowę w sprawie pracy.
Zakładowe "INICJAŁY" zostały zmienione na potrzeby owego filmu, każda zbieżność z rzeczywistymi jest zupełnie przypadkowa. Jednakże w razie wątpliwości zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą (albo inną, niedorzeczną osobą... instytucją) gdyż każda literka niewłaściwie stosowana może (ale nie musi) zagrażać Twojemu życiu lub zdrowiu.
Dziś wybrałam się na rozmowę sprawie pracy i owszem – odbyłam ją, ale jakaż to była rozmowa... No jprd, takiej jeszcze nie miałam (a dużo w życiu przeszłam, widziałam, "prześmiałam").
A więc...
Wsiadam do autobusu i jadę na... drugi koniec miasta, a właściwie to poza miasto. Czas "trwania" – ponad godzina, ale pal licho.
Jadę i mulę, mulę i jadę, końcu przy akompaniamencie narzekań osób starszych (i nie tylko) na DOSŁOWNIE WSZYSTKO i kisząc się jak ogór w słoiku, dojechałam. Wysiadam na jakimś zadupiu. Najpierw trzysta dziewięć tysięcy przecznic (pojechałam przystanek za daleko i zatoczyłam koło, bo przecież nie mam nic lepszego do roboty) i gdzie ja, do cholery, jestem?!
Idę, i idę, i idę i widzę... budynek (O MAMO, CYWILIZACJA!), a w budynku... kanciapie... kurczę – portierni, do cholery – dwie baby (banan, dwa jabłka, cztery kanapki, dwie kawy i coś tam jeszcze) – tak się przepracowywać to grzech. A zresztą, mam to w dupie, niech se żrą!
Staję w progu i pytam:
– Gdzieś tu przyjmują do pracy do pakowania, widzą panie może, gdzie?
Na to baby... baba... jedna:
– A do której firmy?
Więc się spowiadam:
– Do "PD".
Na pakowanie?
– Tak.
– A może ona chce tam, a może tam? Ale nie, na pewno tam, tam też biorą, to na pewno chce tam... – Rozpoczyna się iście błyskotliwa, bardzo praktyczna i jakże pomocna mi w tej chwili dyskusja, bo co one, biedne? Przecież nie powiedziałam, jakiego zakładu szukam, więc skąd mogą wiedzieć?
NO ŻESZ!
– Ale tu są trzy firmy, to na pewno na śrubki? – W końcu przestały mędrkować.
– Tak, na śrubki, do "PD".
– Ale na pewno do "PD"? Tu biorą też z tego i z owego, i z ch... wie jeszcze, jakiego, do pracy (znów mi podaje nazwy stu trzydziestu ośmiu zakładów, które są mi w tej chwili bardzo potrzebne) – może krzywo i ułomnie wyglądam, przytrzymana jakaś jestem, czy jak? Na zewnątrz, w pizdu, osiemset stopni Celsjusza, a ta pierdoli, co jej ślina na język przyniesie (może te jabłka nie były pierwszej świeżości?).
NO ŻESZ KUR... JEGO W DUPĘ WYJ... MAĆ! TAK, "STARA TORBO" – przeżułam w myślach – do "PD", NIE ROZUMIESZ, BABO, PO POLSKU, CZY MAM WADĘ WYMOWY?!" – Mało brakowało, żebym jej tak wyjechała. No tępa jak powojenna siekiera, widać OSTREGO rżnięcia jej brak (do tego nie trzeba używać mózgu!).
Pokierowała mnie (W KOŃCU) na jakiś pierdolnik
– Tam, pójdzie pani w prawo, taki duży biurowiec, widać go stąd. – Pokazuje paluchem, ale, kurwa, nic nie widać, bo zasłania go budynek.
No i pięknie, kroczę więc, dygu, dygu, dyg. Wylazłam zza winkla (według sugestii wkurwiającego blond drogowskazu) i szukam DUŻEGO biurowca. Nie ma! po lewej tylko dwupiętrowy, długi budynek z cegły, a sto metrów dalej droga się kończy. To gdzie, kurde, ten biurowiec? Czyżby podziemna aglomeracja?
KLĘKAJ, DUBAJU! POLSKA NASZA JUŻ NIE ODSTRASZA, hehehe.
Ale się nie poddaję i idę dalej. Nagle patrzę – stoją jakieś wredne (widać po ich dość kwaśnych minach) cyce, na oko laseczki, że HO, HO, HO... (Merry Christmas), takie żywcem w stylu "przygodnej pani" (nie znam ceny, ale pewnie można negocjować), tylko z tą różnicą, że nie wiem czy więcej makijażu, czy "Pani"?
– Sorry, dziewczyny, gdzie tu jest jakiś biurowiec? Szukam PD – nawijam.
– Minęłaś go. Drugie drzwi, takie szare, przy samochodach (a ktoś, gdzieś, kiedyś powiedział: "DUŻY biurowiec" – najwyraźniej mam dziwnie pojęcie tego słowa). No cóż...
Wbijam zadowolona, bo już palić grzeje, do... BIURA!
HURRA! Włażę do... BIURA – ciemno jak w dupie, jak one tu pracują? A może to nie biuro? (co w pewnym stopniu wyjaśniałoby wygląd spotkanych dziewcząt).
– Dzień dobry. Ja w sprawie pracy, z urzędu. Czy to do pań? – pytam starej i młodej laski. –
Proszę za mną – piszczy młodsza i po chwili prowadzi mnie na – UWAGA! – HALĘ PRODUKCYJNĄ! (a myślałam, że czasy wojny i przymusowej pracy minęły).
O BOOOOSZ!
Kanciapa metrów góra osiem na osiem, w której siedzą dziewczynki od lat dziesięciu do stu dziesięciu (w tym wieku się chyba nie zatrudnia, nie?) i pakują sobie śrubki (gorąco jak w piekle).
– Do tamtej pani przy biurku – pouczył "przewodnik" i sobie poszedł... poszła.
Podchodzę do (chyba brygadzistki) która siedzi i wpierdala kanapkę (nawet jak ze mną gadała, to przeżuwała, dacie wiarę?) No i zaczyna się rozmowa.
Nie chcąc skłamać, powiem, iż była to bardzo wyczerpująca konwersacja (z przerwami na przełknięcie), babsko dowiedziało się o mnie wszystkiego, co musi wiedzieć pracodawca na temat kandydata (była wręcz wściekle zainteresowana moimi kwalifikacjami i umiejętnościami).
UKHMM... PRACODAWCA?! Ale co tam dla niej? Ma kanapkę i z tym jej dobrze.
No, ale jedźmy dalej.
Żadnych pytań typu... no wiecie, jak to w rozmowie, tylko po przedstawieniu żałosnej (bardzo żałosnej) stawki godzinowej i oczywiście, możliwych NADGODZIN zapytuje, czy odpowiada mi praca i od kiedy mogę zacząć? (Bo po co pytania? Więcej pytań, mniej kanapki, nie warto!).
Powiedziałam więc, że tak (ponieważ nic innego w tej chwili nie ma).
– To proszę przyjść w poniedziałek na szóstą.
I widzicie? Nawet nie musiałam ćpać, a TAAAKIEEEE wywaliło mi oczy (szukajcie częściej pracy, zaoszczędzicie na prochach).
O, KURWA, W ŻYCIU JESZCZE TAK SZYBKO NIE DOSTAŁAM PRACY! CHYBA NABYŁAM W TEJ KWESTII SUPER MOCY, UMIEJĘTNOŚCI, LUB BYĆ MOŻE TAKI JEST PO PROSTU MÓJ UROK OSOBISTY (a jeśli żarłok prócz kanapek preferuje jakieś inne rzeczy... czyny?!)
O, MAAAMOOO!
I tyle z ROZMOWY KWALIFIKACYJNEJ, przeprowadzonej przez do bólu kompetentnego, WYKWALIFIKOWANEGO PASIBRZUCHA, zapewne Prezesa Zarządu (chyba narządu, tego w okolicach pępka), odpowiedzialnego za rekrutację.
Ciekawe, ile ma fakultetów? (czy można zrobić takie na zapychanie bębna?).
Sorry, nie było pytania, w końcu mamy XXI wiek :)
No! I to by było na tyle z mojej wycieczki krajoznawczo-zapoznawczo-edukacyjnej, czyt. "Co ja, kurwa, tutaj robię i którędy najbliżej na ten cholerny przystanek?".
DO PRACY, RODACY!
Komentarze (6)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania