Dokąd kolejka ta...
Dawno, dawno temu… Może jednak nie tak dawno.
To może od początku:
Nie wszyscy pamiętają, ale były kiedyś dość ciekawe czasy i spróbuję o tym opowiedzieć. Kiedy byłam małą dziewczynką, chodziłam do sklepu po zwykłe zakupy i po te wyjątkowe: przyjemności. Wtedy za piątaka z rybakiem (były dwa rodzaje piątek, ale tylko ta z rybakiem się liczyła) można było nakupić całą torbę cukierków i objadać się razem z rodzeństwem z błogością wymalowaną na pyzatych obliczach. W tamtych czasach owego piątaka można było zdobyć dosyć łatwo. Raz ze starszym bratem sprzedaliśmy naszą młodszą siostrę za wspomniany pieniążek. Nasz sąsiad chciał ją kupić, uznał, że przydałaby mu się taka mała dziewczynka (strasznie lubił małe dzieci, jego córka była za duża, a wnuków nie miał jeszcze). Dobiliśmy targu, kasę zainkasowaliśmy, a potem cap dziecko i w nogi. Dumni i bladzi wróciliśmy do domu, chwaląc się, że dokonaliśmy takiej udanej transakcji, nie straciwszy siostry. Skutkiem tego była ogromna sympatia owego pana i mojej siostry do końca jego życia (niestety nie żyje już od dawna). Podróże do sklepu owocowały różnymi naszymi dziecięcymi doświadczeniami społecznymi, przezwiskami itp. Po drodze spotykało się różnych ludzi, którzy mówili każdy swoim językiem i często dość ciekawe rzeczy. Od tamtych czasów na przykład mam świadomość długości swoich nóg, po wykrzyczanym spontanicznie przez znacznie starszą dziewczynę zapytaniem: „Długonoga! Gdzieś ty była?”. Swojego pierwszego focha dziecięcej obrazy też pamiętam, gdy zimą zasuwaliśmy do sklepu poubierani w grube palteczka z miśka. Starszy pan skomentował wtedy, że jesteśmy „grube”. Z wysokości swojej urażonej, pięcioletniej dumy odpowiedziałam, że my nie jesteśmy grube, tylko grubo ubrane. I odwróciwszy się na pięcie, nie zaszczyciłam pana już nawet spojrzeniem.
Potem jakoś, najpierw niepostrzeżenie, później już bardziej wyraźnie czasy się zmieniły. Wyprawy do sklepu nabrały zgoła innego charakteru. Nagle wszystko było na kartki, po wszystko trzeba było stać w kilometrowych kolejkach, czasem po kilka razy w tej samej, bo towary były reglamentowane.
W tym przejściowym okresie moje wyprawy do sklepu uległy zawieszeniu, bo nie zdążyłam już pójść na swoją pierwszą zbiórkę zuchów. Wylądowałam w szpitalu i przez kilka lat co jakiś czas tam wracałam. Odwiedziny wtedy jeszcze były bardzo ograniczane. I o ile dorośli przeżywają takie pobyty dość ciężko, dzieci radziły sobie znacznie lepiej. Przynajmniej ja tak to pamiętam. Poza oczywistym celem pobytu, bólem, zabiegami itp. ja wspominam przede wszystkim zabawę. Robiliśmy wyścigi po korytarzach na balkonikach, dokąd siostra Ala nie zamknęła nam ich za karę w zabiegowym. Mój kolega Piotruś urządzał nocą polowania na karaluchy, prawie jakby to było safari. Łapał je do pudełeczka po szczotce do zębów, a potem urządzał wyścigi. Maleńkie dzieci płaczące na wyciągach zabawiałam, udając nurka i chowając się pod łóżeczka. Działało. Za każdym razem przywoziłam z tego szpitala wszy (i to jest poza bólem średnio przyjemne wspomnienie). Było to raczej nieuniknione, bo sale były ośmioosobowe a łóżka pozsuwane jedno przy drugim. Jak ktoś miał wszy – to mieli je wszyscy.
Zakupy w tym czasie dotyczyły mnie w znikomym stopniu. Pamiętam, że raz (nie wiem jakim cudem) udało się mamie zdobyć dla mnie pomarańcze i czekoladę. No i po półgodzinie już ich w mojej szafce nie było. Ukradli. Irek, żeby mnie pocieszyć, rysował mi wtedy komiksy. Żałuję, że nie znam go teraz, bo miał niesamowity talent. Miał jakieś osiem lat a rysował jak Lutczyn.
Potem powoli wracałam do zwykłego życia i stania w kolejkach. Kto żył wtedy – pamięta absurdy totalne. Nigdzie nie było papieru toaletowego, za to wszędzie chusteczki higieniczne w pudełkach (znacznie bardziej przyjazne dla odwrotnej strony człowieka). Nie było pomarańczy, ale wszędzie były grapefruity, których nikt nie kupował. Moi rodzice na szczęście tak i żarliśmy je namiętnie przekrojone i posypane cukrem. Były obrzydliwe cukierki anyżowe i wyroby czekoladopodobne. Mój tato z pracy przywoził tzw. kuwerturę, której nikt z nas nie lubił. Były kartki na wszystko, najbardziej absurdalne chyba kartki na buty. Pamiętam, że sama stałam w kolejce popychających się ludzi po zimowe buty dla mnie i siostry. W aptekach kłębiły się wielkie kolejki, gdy „rzucili” środki higieniczne. Kiedyś stałam cztery razy w jednym ogonku po materiał na pościel. Chciałam sobie kupić kreton na sukienkę, ale mama pozwoliła dopiero za czwartym razem, jak już na pościel było tyle ile trzeba. Niestety za czwartym razem już nie było na sukienkę. Chociaż to nie był aż taki duży problem, bo mama nam szyła. Zabawki, pościel, ubrania. Mieszkałam na wsi, co wiele ułatwiało. Niektóre kartki mnie nie obchodziły. Choćby kartki na masło. Masło to ja robiłam sama regularnie. Była mąka ze swojego zboża, mięso z hodowanych zwierząt.
Pamiętam ze szkoły jedną dziwną sytuację. Przyszła tam pewnego razu bardzo brzydka i bardzo smutna, choć uśmiechnięta starsza pani. Była szczupła, szaro żółta na twarzy. Poinformowała mnie, że jest moją ciocią (nie znałam jej, nie widziałam nigdy przedtem) i przyniosła mi buty. Popatrzyła na mnie ze smutnym uśmiechem i poszła. To były takie klasyczne, skórzane pantofle, bordowe i bardzo porządne. Jedyny problem polegał na tym, że były trochę za małe, ja przy swoim wzroście i długości nóg siłą rzeczy miałam raczej duże kopyto. Mimo ciut przymałego rozmiaru nosiłam je dość długo i pamiętam do dziś bardzo dokładnie, jak wyglądały.
Panią widziałam jeszcze kilka razy w życiu. Jakoś szukała kontaktu. Rodzice potwierdzili pokrewieństwo.
Znacznie później zrozumiałam, że była smutnym, samotnym człowiekiem, który bardzo potrzebował bliskich. I że była dobra. Szkoda, że nie mogę spotkać jej jeszcze raz, tym razem już z tą wiedzą.
Chciałabym. Bardzo. Może uśmiechnęłabym się do niej inaczej.
Komentarze (26)
tekst bardzo fajny, wspomnieniowo-historyczny, o ile można tak nazwać. Wszystko to pamiętam i ja. Rekord pobiłem chyba, gdy rodzice wysłali mnie po żółty ser, a ja nie wiedząc, który to, spytałem ich jak wygląda: taki żółty z czerwona skórką. Poszedłem więc do sklepu i poprosiłem o 30deko sera czerwonego. Po niezrozumieniu i dopytkach, dostałem biały, a co! :)
Ale brakuj mi w tym tekście lepszego osadzenie postaci ciotki. Bo w zasadzie to jedyny element, który wywołał we mnie jakiekolwiek emocje. A ja, i prawie wszyscy czytelnicy, uwielbiam emocje w tekstach.
Pozdrawiam.
To był TW bardzo brzydka kobieta i za ciasne buty.
to napisz więcej o tej nieosadzoności, moim zdaniem. A może o jakichś skojarzeniach z nią...
Pozdrawiam
Bardzo dziękuję i pozdrawiam też.
Hih nie jestem aż tak stara, zeby tylko wspomnienia spisywać, ale czasem sie zdarzy i lubię ten kawałeczek swojego pisania.
Pozdrawiam.
To były inne czasy. Chyba bardziej takie... prawdziwe jakby. No nie wiem.
Fajnie to opisałeś. Nawet brak dialogów mi za bardzo nie przeszkadzał:)→Pozdrawiam:)→5
Miło mi, że jesteś :-)
Sorry, ale w takim wydaniu ten tekst do mnie nie przemawia.
W niektórych miejscach za dużo zamków osobowych się nawarstwiło. Zaznaczam, że to tylko moja sugestia.
Pozdrawiam ciepło
Piosenka dnia Jedynki to jeden z bardziej znanych utworów z repertuaru Krystyny Prońko. Powstał w 1980 roku jako materiał muzyczny do musicalu „Kolęda nocka” w reżyserii Krzysztofa Bukowskiego. Musical ten był o Polsce, o Polakach, opowieść o losie narodu. Był hymnem walki na tamte czasy. :)
-- nie mówić "cześć" Wacławowi Kasprzykowi;
- nie siadać w ławce z Wacławem Kasprzykiem;
- nie dawać odpisywać prac domowych Wacławowi Kasprzykowi;
- nie wybierać Wacława Kasprzyka do swoich drużyn na wuefie;
Rozpisałem się. Miło powspominać, dziękuję za ten tekst :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania