Dom podzielony

Szosą od latarni morskiej nadjeżdżał podejrzany wehikuł — coś w rodzaju zbitego z pięciu desek koryta, osadzonego na drewnianych osiach i ciągniętego sękatym dyszlem, u boku którego stąpał wymizerowany koń, wyraźnie zmęczony wspinaczką na nie tak znowu strome wzniesienie. Woźnica ściągnął lejce, aby wyminąć wojskowy gazik stojący na skrzyżowaniu, a wówczas zza rosnących przy drodze drzew wyskoczyła trójka żołnierzy z automatami w rękach i długich po kolana płaszczach zgniłozielonego koloru.

— Stać! — zawołał jeden z nich.

— Wy dokąd? — zapytał stojący obok.

Woźnica obrzucił żołnierzy obojętnym wzrokiem, jakim patrzył przed chwilą na rosochate pnie, za którymi się skryli, po czym wskazał ręką przed siebie.

— Papiery macie?

Zapytany, nie wypuszczając lejców, sięgnął za pazuchę i podał żołnierzowi jakąś pomiętą kartkę.

Żołnierz rzucił na nią okiem i drapał się długo po czole, aż rogatywka z dwoma belkami nad lśniącym daszkiem zjechała mu na tył głowy.

— Co wy? To tylko jakiś kwit podpisany przez niejakiego Skoppa, czy jak mu tam…

Pozostali żołnierze zajęli się w tym czasie inspekcją ładunku wiezionego furmanką: dwóch płóciennych worków z paszą dla konia i kartoflami oraz stertą rozmaitych gratów przykrytych brezentową plandeką, a pochodzących zapewne z szabru — tak przynajmniej spekulowali żołnierze.

— Jakiego tam szabru — oburzył się woźnica. — To wszystko poniemieckie…

— No, dobra — przerwał kapral i przyjrzał się mu uważnie.

Mężczyzna nie miał jeszcze czterdziestu lat, chociaż nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż kilkudniowy zarost na ogorzałej twarzy i poplamiony kaszkiet postarzały go nieco. Wyglądał na onieśmielonego obecnością żołnierzy i unikał ich wzroku, a wyblakło-szarymi oczami wodził po czubkach leszczyny wytyczającej kierunek dalszej drogi. Zdawało się, że myślami błądzi gdzieś daleko stąd, zbyt daleko, by uchwycić powagę sytuacji, w jakiej się znalazł przez czysty przypadek. Ten beztroski nastrój udzielił się dowódcy patrolu, który już przyjemniejszym tonem wypytał przejeżdżającego kim jest, gdzie mieszkał przed wojną, jaki ma stosunek do władzy ludowej i co zamierza robić dalej. Na końcu, wyraźnie usatysfakcjonowany zdawkowymi odpowiedziami i przytakiwaniem, dowódca rzekł:

— Jedźcie dalej tą drogą, ale jakiś kilometr za następną krzyżówką skręćcie w prawo na Kasimirsburg. W dole przy drodze zobaczycie dom i możecie tam zostać na noc. Zabezpieczcie mienie i miejcie baczenie na grasantów. Trzeba umacniać socjalizm — zakończył z uśmiechem na ustach.

Siedzący na wozie mruknął coś pod nosem, a następnie wydał dziwny dźwięk, podobny do kumkania żaby, na co koń zastrzygł uszami, wyprostował kark i bez dalszych ponagleń pociągnął wóz ze zdwojoną energią.

— Uważajcie na dziury! — krzyknął za nim kapral, ale woźnica nawet się nie poruszył i pędził drogą przed siebie.

 

Ostrzeżenie kaprala nie było bezpodstawne, gdyż zaraz za miejscem gdzie gościniec się rozgałęzia, wóz skręcił w podrzędną drogę o nierównej nawierzchni, która opadała łagodnie skosem do zbocza. Koła podskakiwały na bruku, w którym brakowało wielu kamieni, aż jedno z przednich kół ugrzęzło w głębokiej dziurze wypełnionej błotem, przekrzywiając wóz dyszlem w dół i na bok. Koń zarżał z wysiłku i stanął w miejscu, jakby chciał oznajmić całemu światu: „Dalej, kurwa, nie jadę!” Woźnica po szczegółowych oględzinach uszkodzenia uznał, że dalsza jazda jest wykluczona. Odprzągł konia, zarzucił na jego grzbiet worek z owsem oraz kilka innych niezbędnych rzeczy i pomaszerował niebawem drogą, prowadząc konia za uzdę.

 

Dom widać było jak na dłoni, ale gdy tam dotarł, zaczęło się ściemniać. W zapadającym zmroku kontury zabudowań zlewały się z otoczeniem, uniemożliwiając bliższy przegląd. Pod końskimi kopytami zachrzęścił żwir i po chwili, omijając jakiś murowany budynek, mężczyzna wszedł na podwórze przed domem. Okien domu nie rozświetlał najbledszy promyk światła, a wokół panowała głucha cisza. Wprowadził konia do stajni, który parsknął radośnie na widok innego konia stojącego w środku. W żłobie było wystarczająco dużo pachnącego siana, aby przytaskany worek owsa zostawić na później. Mężczyzna obszedł dookoła podwórko, zaczerpnął wody ze studni, zajrzał znowu w okna domu, ale przezorny wolał nie wchodzić do wewnątrz. Wrócił do stajni, wspiął się po drabinie na strych wypełniony aż po okap słomą i tam wyczerpany całodzienną podróżą szybko zasnął.

 

Nazajutrz poderwał się na nogi wczesnym rankiem. Niebo zdążył rozjaśnić brzask, ale podwórze i stojące przy nim budynki chowały się we mgle, jako że chłód październikowej nocy zawisł nad rozgrzaną wciąż letnim słońcem ziemią. Drzwi do domu były zamknięte, wobec tego nieproszony gość chciał je wyważyć łomem znalezionym w szopie, ale po namyśle zmienił zamiar i zajął się reperacją wozu stojącego na drodze w tym samym miejscu, w którym go porzucił. Naprawa zabrała pół dnia. Zanim skończył, mgła rozpłynęła się w promieniach słońca, a w powietrzu dało się wyczuć przyjemnie pulsujące ciepło. W sadzie za domem kołysały się na gałęziach spóźnione jabłka i śliwki, lecz na ziemi pod drzewami nie znalazł wielu owoców, jakby ktoś zdążył je uprzątnąć. Nie namyślając się wiele wybił szybę i wślizgnął się przez okno do środka. Oś domu stanowił uwieńczony kominem piec kaflowy, zainstalowany w ten sposób, żeby ogrzewać każdy z czterech pokoi, ale tylko po jednej stronie sieni. Druga część domu była nieogrzewana, widocznie służyła za sypialnię, bądź letnią rezydencję. Cały dom lśnił wzorowym porządkiem; pomieszczenia były dobrze przewietrzone, a w żelaznej kuchni żarzyły się jeszcze resztki brykietów. Z podwórka dochodziło meczenie bydła i chrząkanie świń, które na pierwszy rzut oka wyglądały na dobrze wykarmione. Mężczyzna zajrzał w każdy kąt domostwa, a następnie wszedł schodami na poddasze. W chybotliwym świetle lampy naftowej podskakiwały na podłodze płócienne worki wypełnione fasolą, kaszą i ziarnem różnych zbóż. Wzdłuż ścian stały na półkach rozmaite dzbany i słoiki, z krokwi zwieszały się pęczki zasuszonych ziół: dziurawca i podbiału oraz innych bylin, których nie potrafił zidentyfikować. Nagle w samym rogu coś się poruszyło i ujrzał za zasłoną z prześcieradła niewyraźny cień przyklejony do ściany. Odsłonił prześcieradło, a wówczas jakaś postać odłączyła się od ściany i rzuciła biegiem do wyjścia. Zagrodził jej drogę, a wtedy postać się skurczyła i jednym susem odskoczyła w bok. Zamajdały w powietrzu długie warkocze o kolorze dojrzałej pszenicy, związane na końcówkach różowymi kokardami, a pośrodku schodzące się w prosty przedziałek nad gładkim czołem i figlarnie zadartym noskiem. Warkocze wykonywały rozpaczliwy taniec, dopóki mężczyzna nie przyskrzynił ich w tym samym narożniku, z którego wyskoczyły, a wtedy spod groźnie zmarszczonych brwi spojrzały na niego błękitne oczy, bardziej zaintrygowane, aniżeli przestraszone. Zdumiony mężczyzna zamarł w bezruchu, a niewydarzona postać przybrała postawę osaczonej ofiary, gotowej się bronić wszelkimi sposobami i żeby w to nie wątpił, zawołała po niemiecku:

— Nie zbliżaj się do mnie!

Mężczyzna zrozumiał ją w lot, bo cofnął się o metr i uniósł dłonie z rozwartymi szeroko palcami na znak, że nie ma wobec niej złych zamiarów.

— Jeszcze jeden krok, a zarżnę cię jak wieprza! — Dziewczyna wyciągnęła rękę, w której zabłysło ostrze noża.

— Spróbuj tylko — ostrzegł ją spokojnie mężczyzna. — Niedługo przyjedzie tu sołtys z wojskiem robić spis i jak im wytłumaczysz obecność mojego trupa?

Mówił to bezbłędnym niemieckim z lekkim akcentem, bo pięć lat spędził w niemieckiej niewoli, ale ona oczywiście nic o tym nie wiedziała. Obrzuciła go ponownie wzrokiem i zapytała z nikłą nadzieją w głosie:

— Jesteś Niemcem?

— Jestem Polakiem, a w istocie polskim więźniem i gastarbeiterem…

— Bandyta! Wynoś się, to mój dom.

Ale na nim te słowa nie zrobiły żadnego wrażenia.

— Jeśli to twój dom, gdzie jest w takim razie twoja rodzina?

— Nic ci do tego — odparła, potrząsając nożem.

— Lepiej mi powiedz, zanim ktoś mniej cierpliwy będzie chciał cię wypytać. A więc?

— Wyjechali. Nie mogli tutaj zostać. Taki dostali rozkaz.

— A ty, czemu nie uciekłaś razem z nimi?

Nie chciała powiedzieć. Dopiero gdy zagroził, że wykąpie ją w gnojówce aż po te różowe kokardki, wyśpiewała wszystko jak na spowiedzi:

— Nie miałam serca zostawić zwierząt, żeby nie zabito ich na mięso. Zresztą rodzice wkrótce tutaj wrócą. Führer szykuje kontrofensywę i za kilka dni was przepędzi. Dlatego mówię: zwiewaj, pókim dobra, bo jak nie, sama cię zastrzelę.

Mężczyzna słuchał tego w milczeniu i zastanawiał się, czy dziewczyna mówi prawdę. Potem patrzył na jej jasną głowę, niewinne oczy i dziewicze usta, które pewnie jeszcze nie skosztowały grzechu. Jak taka nieskazitelna osoba mogłaby go zastrzelić? Ona również wpatrywała się coraz śmielej w jego piękną twarz, której powściągliwy uśmiech dodawał nieodpartego uroku. To nie była twarz grabieżcy, a tym bardziej mordercy. Słońce zaświeciło przez wąskie okienko w dachu i pozwoliło im się przyjrzeć dokładniej. Dziewczyna miała na sobie sukienkę koszulową seledynowego koloru z białym kołnierzykiem i mankietami. Krój sukienki dobrze podkreślał zgrabność jej figury, choć wiedziona instynktem starała się w tej chwili to ukryć.

— Jak masz na imię?

Dziewczyna się wyprostowała i odrzekła dumnym głosem:

— Helena… Helena Wirth.

A on się zapatrzył w jakiś punkt pod sufitem, tym samym wzrokiem co wczoraj, jadąc szosą wysadzaną leszczyną.

— Słuchaj, Helena… Słuchaj mnie uważnie — zaczął mówić ściszonym głosem. — Twój führer jest kaput. Wojna dobiegła końca. Twoi rodzice nigdy tu nie wrócą. Jesteś zdana wyłącznie na siebie.

— Łżesz polska świnio! — wykrzyknęła przez łzy. — Wojna nie jest skończona, my nie możemy przegrać tej wojny.

— Ale przegraliście i dziękuj bogu, bo w przeciwnym razie twój wódz posłałby na front takie smarkule jak ty.

Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyciągnął miętowego cukierka. Takimi cukierkami miał wypchane obydwie kieszenie, gdyż pomagały mu rzucić nałóg palenia, którego się nabawił w obozie. Poczęstował dziewczynę, ale gdy odmówiła, rozwinął papierek i włożył cukierek do buzi.

— My również przegraliśmy. Mój dom spalony, rodzina wyrżnięta, nie mam dokąd wracać.

Słysząc to dziewczyna popatrzyła na niego nieco inaczej, jakby z lekkim współczuciem.

— Kto mógłby zrobić coś tak okropnego?

— Czy ja wiem… Byłem w obozie jenieckim, później pracowałem na farmie u waszego bauera, kiedy się to stało. Pewnie UPA lub chłopcy z SS.

— Nasi żołnierze nie mordują bezbronnej ludności… — zaprotestowała blondynka, ale urwała w pół zdania na widok reakcji wywołanej tymi słowami.

Mężczyzna pokręcił głową.

— Co ty możesz o tym wiedzieć? Przesiedziałaś całą wojnę na łące z krówkami. Dookoła sielanka, bukoliki i myślisz, że tak było wszędzie.

— A czy to moja wina? Czy to ja rozpętałam wojnę, żebyś teraz zabierał mi dom?

— Nie zabiorę. Jeśli nie chcesz, żebym tu siedział, pójdę gdzie indziej, ale nie zapominaj: okolicę przeczesują Sowieci, a oni już dopilnują, żeby samotne dziewczyny się nie nudziły, zwłaszcza takie krasawice jak ty.

— A ty wierzysz, że ich powstrzymasz?

— Nie muszę wierzyć. Wystarczy jeśli powiem, że jesteś moją córką, bo na żonę wyglądasz za młodo.

— Żonom i córkom też to robią.

— Tak, ale z barbarzyńskich pobudek żołnierzy podbijających terytorium wroga. Teraz takie postępowanie jest karane, inaczej normalne życie nigdy tu nie wróci.

— Dla mnie normalne życie nie wróci dopóki tu będziesz.

— To jesteśmy kwita. Oboje ofiary bezsensownej wojny.

Skończył ssać miętusa i odszedł, niewzruszony nożem, który wciąż ściskała w ręku.

— Jak mam się do ciebie zwracać? — zawołała za nim.

— Nazywam się Michał Lizakowski, po waszemu Michael, ale staraj się mówić do mnie po polsku, bo teraz tutaj jest Polska.

 

Michał się mylił — Polski jeszcze tutaj nie było; ziemia nie należała do nikogo poza bandami rabującymi miasteczka, ale nawet bandy nigdy się nie zatrzymywały na długo w jednym miejscu. Uprawy wzywały nadaremnie ręki rolnika, podobnie jak bezpański inwentarz. Życie budziło się powoli niczym chwast rosnący na gruzach — zajmowało coraz większą przestrzeń, zapuszczało coraz głębiej korzenie, wypijało wszystek sok pozostały w ziemi, lecz nie dawało w zamian nic poza smutkiem i goryczą. Michał i Helena zamieszkiwali jeden dom, ale poza tym wszystko ich dzieliło: język, różnica wieku i tradycje, wspomnienia rodziny i horror wojny, dla każdego oznaczający coś odmiennego. Do najbliższego miasta trzeba było jechać ponad dwie godziny rowerem; żyli na pustkowiu, przez nikogo nie niepokojeni, z wyjątkiem rzadkich odwiedzin: ktoś z władzy przyjechał na lustrację, elektryk doprowadził prąd, weterynarz zaszczepił krowy przeciw jakiejś zarazie. Helena zajmowała lewą część domu, w której zamykała się na noc. Michał spał w pokoju po drugiej stronie, do którego wniósł żeliwny kocioł z blaszaną rurą, żeby przetrwać wyjątkowo mroźną zimę. Szyby pokrył gruby szron, przez który nic nie było widać, a krzaki czerwonych porzeczek koło domu zamieniły się w białe kopuły od padającego dzień i noc śniegu. Podczas odwilży Helena wychodziła na wzgórze, skąd widać było skrawek sinego morza unoszący się nad ciemniejszym pasmem sosnowego lasu. Siadała pod drzewem na stołku używanym przy dojeniu krów i wypłakiwała oczy w ślad za bladym słońcem wskazującym drogę do dalekiego miejsca, gdzie jej rodzina mogłaby się osiedlić, gdyby nadal żyła.

 

W marcu ocieliła się Gryzelda i to zdarzenie zbliżyło ich ku sobie — obydwoje kochali zwierzęta. Michał wracając z niewoli widział wiele ciał zabitych ludzi, lecz nic go tak nie poruszało, co widok rannego konia lub zdychającej krowy. „Ludzie przynajmniej wiedzą dlaczego nieszczęście ich spotyka” — powtarzał, ubolewając nad losem cierpiących zwierząt. Uruchomił prowizoryczną masarnię i wkrótce mogli skosztować własnych wędlin, a czego nie byli w stanie zjeść, sprzedawali lub wymieniali na maszyny i narzędzia pilnie potrzebne podczas siewu i żniw, które tego roku przyszły wcześniej niż zwykle. Układając snopki na ściernisku Helena zaniemogła, a po kilku dniach okazało się, że jest w ciąży. Michał nigdy jej nie wspominał, że w wiosce nad Dniestrem zostawił trzy córki: najstarsza miała dziewięć lat, a najmłodsza była jeszcze niemowlęciem, kiedy szedł na wojnę w mundurze ułana. Helena też go o to nie wypytywała, bo jego przeszłość była ostatnią rzeczą, którą się martwiła. Zamiast tego myślała o nowym życiu ze starszym o piętnaście lat mężczyzną mówiącym innym językiem, który powoli udało jej się opanować, by brzmiała jak rodowita Polka i nie wyróżniała się w żaden sposób. Tylko nieliczni znali jej prawdziwe pochodzenie, ale mieszkali daleko i nigdy jej nie przeszkadzali.

 

Następnej wiosny urodziła chłopca, któremu dali na imię Stanisław — wyjątkowo polskie imię. Dwa lata później Stanisław doczekał się brata — Jacka. Ojca rozpierała duma: nikt mu teraz nie przygani, że jest damskim krawcem. Niedługo po szóstych urodzinach Jacka mieli niespodziewanych gości. Cztery kobiety, jedna starsza, pozostałe w wieku podlotka, wysiadły z autobusu, który przystanął na krzyżówce. Rozejrzały się niezdecydowanie na wszystkie strony, usiadły odpocząć na walizkach, a po chwili podniosły bagaże i zaczęły schodzić węższą drogą prowadzącą do domu Michała i Heleny. Pierwszą, która ich dostrzegła była Helena. Wyszła im naprzeciw do żywopłotu z równiutko przyciętego grabu o liściach zabarwionych na czerwono-pomarańczowy kolor i zdążyła nawet zamienić z nimi kilka słów.

— Jakaś kobieta z córkami idą do nas! — zawołała na Michała, który właśnie był zajęty na podwórku wlewaniem betonu do przygotowanej wcześniej formy na słupki do ogrodzenia. — Mówią, że to twoja rodzina. Chodź tutaj, prędko.

W głosie Heleny można było wyczuć podekscytowanie, czemu sama się dziwiła, a które wynikało z wrodzonej ciekawości: „Kim jest ta postawna kobieta w pstrokatej chustce zawiązanej na kruczo czarnych włosach? A te obok niej — wydają się trochę młodsze ode mnie i wyglądają tak zabawnie w tych staromodnych butach i przydużych paltach, zupełnie jak na rodzinnej fotografii”.

Michał odłożył szpachelkę, wytarł ręce szmatą i spojrzał na kobiety stojące przed nim.

— Teoś, to ty? — wyszeptał, nie wierząc własnym oczom.

Przyglądał się jej dłuższą chwilę: te same pulchne policzki, te same śmiejące się oczy, to ona! Potem przeniósł wzrok na stojącą obok, ale patrząc na nią absolutnie nic nie czuł: nie mógł jej rozpoznać; była to obca osoba, podobnie jak pozostałe dwie. Jedna z kobiet trzymała w ramionach dzieciątko owinięte w koc, co tylko wzmogło jego zdezorientowanie. Dziecko było jego wnuczką, ale skąd mógł o tym wiedzieć? Pochował swoją rodzinę dawno temu i teraz patrzył na nich, jak na jakieś duchy nawiedzające go ni stąd, ni zowąd, przed jego domem — przestronnym domem, pięknie otynkowanym domem, bogatszym niż jego dawny dom lub dom któregokolwiek z jego sąsiadów we wsi. Stał tak przez długi czas bez słowa i tylko kręcił głową z niedowierzaniem, mamrotał coś, czego nie można było zrozumieć, aż zabrał się z powrotem do wykańczania słupków.

 

Tego dnia zjedli obiad w powiększonym gronie, wspólnie z gośćmi, a właściwie już nie gośćmi tylko dopiero co odnalezioną rodziną, dzięki staraniom żony Michała i pomocy Czerwonego Krzyża. Dwa stoły połączone ze sobą i nakryte odświętnie, zastawiano potrawami — cokolwiek można było przygotować na poczekaniu, lecz posiłkowi towarzyszyła drętwa cisza, uprzyjemniana jedynie wesołym głosem Heleny:

— Nalać więcej barszczu?

— Czy szczupak nie za suchy?

— Kto ma ochotę na gulasz z kurzych serduszek?

Michał się nie odzywał. Siedział markotny i patrzył tępym wzrokiem w talerz, z którego prawie nic nie jadł.

— Gdzie jest Natalia? — spytał nie podnosząc głowy, a gdy nikt mu nie odpowiedział, raz jeszcze zadał pytanie: — Czemu nie siedzi z nami?

— Położyła się zdrzemnąć na chwilkę — wyjaśniła Teodora. — Była bardzo zmęczona… Ach, co my żeśmy przeszły…

Michał nie miał ochoty słuchać długiej historii i wstał od stołu, aby pójść do pokoju gdzie leżała najmłodsza córka. Miała piętnaście lat, ale w nieco dziecinnej twarzy widać było urodziwą kobietę o zielonkawych oczach i jasnych jak len włosach. Michał odpiął pasek od spodni, złożył go w pół i nagle, bez żadnego uprzedzenia zaczął nim bić córkę z całej siły gdzie popadnie. Natalia obudziła się i otworzyła szeroko oczy, a widząc Michała okładającego ją wściekle pasem pomyślała, że to jakiś zbój chce ją zabić. Zawyła z bólu i zakryła głowę rękami, podkurczyła nogi, ale on nie przestawał bić, a gdy wreszcie wyszedł wzburzony z pokoju, ugryzła się w dłoń, trzęsła z nerwów i szlochała cicho. Potem wybiegła na podwórko i ukryła się w oborze. Siedziałaby tam całą noc gdyby matka jej nie znalazła i nie zaprowadziła do domu. Tak oto Michał stracił córkę, zanim zdążył ją poznać, lecz było mu wszystko jedno. Często wydawał jej polecenia trudnym do zrozumienia polsko-niemieckim łamańcem:

— Bring mi sznel opałki!

A ona nie potrafiła odgadnąć czy chodzi o zapałki, czy o wiązkę słomy do rozpalenia ognia, czy o coś innego i była bita od nowa, i tak za każdym razem. Nie miała odwagi jak jej siostry przeciwstawić się zapędom ojca i przyjęła rolę wiecznie pokrzywdzonej.

 

Helena nie wiedziała co o tym myśleć, ale na wszelki wypadek wolała się nie wtrącać i wraz z dwójką dzieci wycofała się do zimniejszej części domu, którą niegdyś zajmował Michał, gdy nie sypiali jeszcze ze sobą. Czuła się coraz bardziej samotna i odizolowana, lecz najbardziej bolała ją myśl o usługiwaniu innej kobiecie we własnym domu, którego już nie rozpoznawała. Michał wrócił na łono rodziny, bardziej z obowiązku niż autentycznego uczucia i nie zwracał na Helenę większej uwagi. „On tylko tak udaje” — wmawiała sobie, ale kiedy życie stało się nie do zniesienia, postanowiła poznać kogoś, kto się o nią zatroszczy i zapewni przyszłość jej dorastającym synom. Tym kimś został Modrzej, rówieśnik o miłym obejściu i nienagannych manierach, którego Helena spotkała na potańcówce w remizie podczas długiego, jesiennego wieczoru. Dano zapowiedzi na wesele i wkrótce fräulein Wirth stała się panią Modrzejewską.

 

Michał przyjął ślub Heleny z ulgą — przynajmniej jego stosunki z dwiema kobietami będą takie, jakie powinny być, ale z drugiej strony ogarnął go niepokój: Co się stanie z ogromną posiadłością? Granica nie kończyła się na sieni: biegła teraz środkiem podwórka, w poprzek świniarni, dalej wzdłuż polnej drogi wznoszącej się i opadającej w rytmie łagodnych wzgórz, aż do szerokiego na dwa metry rowu odwadniającego. Wskutek symetrycznego podziału obora znalazła się po stronie Michała, stodoła po stronie Modrzeja i każdy budynek należało udostępnić sąsiadowi. Michał jadący z furą siana do stodoły, zderzał się z Modrzejem wytaczającym bryczkę z wozowni, stanowiącej część obory. Modrzej nabiera wody ze studni; Michał musi czekać cierpliwie z pustym wiadrem. Nie wszystko dało się podzielić, jak choćby rozłożystej gruszy ocieniającej ganek, a wierzchołkiem przewyższającej komin na dachu. Spadające gruszki zbierano skrzętnie do worków, aby później sprawiedliwie się podzielić, ale spór zażarty toczył się o te kilka gruszek co dyndały wciąż na gałęziach i każdy mógł je sobie uszczypnąć po kryjomu. Nie mówiąc już o tym, że drób zlekceważył kompletnie plan podziału: kury krążyły swobodnie po całym gospodarstwie w zależności od pory dnia oraz gdzie dostaną więcej pokarmu; podobnie kaczki i gęsi. Teodora złapała czarnego koguta, omotała mu łapy sznurkiem i niosąc pod pachą, poszła do obory, żeby odrąbać mu głowę. Helena widziała wszystko przez okno, lecz gdy tam przyszła kogucia głowa z oklapniętym grzebieniem leżała w misce, a resztę kuraka Teodora sparzyła wodą i skubała z piór.

— To mój kogut! — podniosła głos Helena. — Czemu go zabiłaś?

— Jadł moje nasiona. Dziobał moje kury.

— Kury muszą być dziobane, a twój kogut do niczego się nie nadaje.

— Nie nadaje? Mój kogut bzyka dwa razy tyle kur co ten szwabski łysielec.

Na tę odzywkę Helena poczerwieniała ze złości.

— Ty podła Ukrainko, zapłacisz mi za to!

Odwróciła się plecami i ruszyła do wyjścia, a wtenczas Teodora złapała za siekierę i rzuciła z całej siły w odchodzącą. Chciała ją tylko uderzyć drewnianym trzonkiem, ale źle wymierzyła i topór wbił się ostrzem równo między łopatki. Helena rozłożyła ręce, a z jej ust dobiegło przeciągłe rzężenie.

— Matko, ratuj mnie!

Po tych słowach padła bez życia na ziemię.

 

Modrzeja nie było w pobliżu. Michał skoczył co tchu do stajni, zaprzągł konia i wrzucił nieprzytomną Helenę na furmankę. Zaciął konia batem i pognał drogą na Mścice. Kopyta stukały miarowo, zgniatając orzechy laskowe spadające obficie z drzew; koła dudniły po kocich łbach: „prędko, prędko”. A Michał im wtórował: „Jeszcze nie jest za późno, jeszcze zdążę”, ale za Kazimierzem zorientował się, że Heleny już nie ma i wiezie tylko jej zwłoki. Od tego dnia zdziwaczał i prawie w ogóle przestał mówić. Całe dni spędzał w polu, bo zajęte pracą ręce odpędzały złe myśli, ale i tam nie mógł zaznać spokoju: nie miał siły patrzeć na błękitne chabry kwitnące z rzadka wśród kłosów żyta, bo przypominały mu oczy Heleny. W takich chwilach zrywał się pędem na wzgórze, to samo, na które wchodziła kiedyś Helena wypatrując swoich rodziców, tylko zwracał twarz w przeciwną stronę, na dom. „Czemu tam się zatrzymałem? Czemu nie pojechałem dalej? Przecież w Kazimierzu też są ładne domy, kolorowe, z ogródkami…”

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (14)

  • https://m.youtube.com/watch?v=A8d3QBMWUgs
  • Narrator rok temu
    słone paluszki

    Dziękuję? za odnośnik do piosenki.?
  • Dekaos Dondi rok temu
    Narratorze↔Tekst brzmi autentycznie. Prawdziwie. Bez żadnych ugłaskań. Nie żałuję, że przeczytałem.
    Pozdrawiam?:)
  • Narrator rok temu
    Dekaos Dondi

    Przeciętnemu czytelnikowi ten tekst zabiera około 15 minut. Poświęcić tyle czasu nieznajomej osobie, to dużo, więcej niż wypada oczekiwać, dlatego jestem niezmiernie wdzięczny. ?
  • Marian rok temu
    Smutne, ale prawdopodobne.
    Pozdrawiam.
  • Narrator rok temu
    Marian

    W każdej zmyślonej historii jest odrobina prawdy. ?

    Dziękuję za odwiedziny i również pozdrawiam. ?
  • Agrafka rok temu
    Ciekawe i wciągające.
    Być może "nie na takie znów strome" można zapisać prościej .
    Co do wiązanki wymawianej przez konia, chyba zbyt wspólcześnie. Chyba że to celowy zabieg, by zaznaczyć swoją (narratora) obecność, który nie do końca jest anonimowy i obiektywny.
    A potem się za bardzo wczytałam ;)
    pozdr.
  • Agrafka rok temu
    "wspinałem się nie na takie znów strome" - mógłby pomyśleć nawet i zmęczony koń.
    - nawiązując do zakończenia.

    W bajce pt Gęsiareczka nawet odcięta glowa konia mądrze gada.
    "Zwracał twarz w przeciwną stronę, na dom".
    Możnaby jeszcze z tym pokombinować, przynajmniej ja tak widzę w scenariuszu;) Ludzie po wielu przeżyciach nie zawsze ufają temu, co widzą.
    pozdr
  • Narrator rok temu
    Agrafka

    Można napisać: „łagodne wzgórze”, ale intuicja mówiła mi coś innego, a ostatnio lubię się kierować właśnie pierwszym impulsem. ??

    Co do rozterek konia: w powieści „Popiół i diament” są podobne zwroty, więc oczytany koń mógłby tak pomyśleć, tym bardziej jeśli był głodny i zmęczony. ?

    Dziękuję za przeczytanie i ciekawy komentarz. ?
  • Szpilka rok temu
    'To nie była twarz grabieżcy, a tym bardziej mordercy.'

    Dobre sobie, Hitler też nie wyglądał na potwora w ludzkiej skórze, a potworem był.

    Gdy brak umlautów zapisujemy tak - fuehrer ?

    Dlaczemu Michał bił najmłodszą córkę?

    Ekstra pisanie, piątak ??
  • Narrator rok temu
    Szpilka

    Hitler nie był mordercą w potocznym znaczeniu (takim co napada na ludzi w ich domach), gdyż własnymi rękami nikogo nie zabił, ale również nie miał na tyle pięknej twarzy, żeby się w nim zakochać od pierwszego wejrzenia, chociaż Ewa Braun coś w nim widziała i to więcej niż urodę zewnętrzną. Dla mnie Hitler miał zimną twarz pokerzysty, bo tym był naprawdę — hazardzistą gotowym postawić dobro całego narodu w szaleńczej grze o niemożliwą stawkę. Podobnie uważał Tomasz Mann, który miał szczęście (bądź nieszczęście) poznać Hitlera osobiście.

    Umlautów ci u nas dostatek, gdyż wciąż używam niemieckiej klawiatury, ale byłem niekonsekwentny: umieściłem w „fräulein”, lecz pominąłem w „fuhrer”. Może powinienem zapisać „firer”, bo przecież piszemy „Miller”, ale to ostatnie jest spolszczonym nazwiskiem, a führer zbytnio polski nie jest. Muszę się nad tym zastanowić: „führer”, „fuehrer”, czy „firer” — co sugerujesz?

    Czemu Michał bił najmłodszą córkę tego nie wiem; nie miałem szansy zapytać go o to, zresztą i tak by mi nie powiedział, bo był małomówny i unikał rozmowy na takie tematy, ale że ją bił i to często nie wątpię, gdyż dowiedziałem się o tym od Natalii, gdy byłem już dorosłym człowiekiem.

    Cieszę się, że przeczytałaś chociaż tekst zszedł z głównej strony. Jesteś solidna firma, na którą zawsze można liczyć. ?
  • Szpilka rok temu
    Narrator

    To zobacz, jaką Hitler miał bogatą mimikę, szczególnie gdy się zapluł i zacietrzewił:

    https://www.youtube.com/watch?v=FJ3N_2r6R-o

    Napisałam, że był potworem w ludzkiej skórze, zlecając morderstwo innym, nie przestaje się być mordercą ?

    Firer mi się skojarzył z fajoską piosenką Arthura Browna:

    https://www.youtube.com/watch?v=NOErZuzZpS8

    Można zapisać 'firer', gdy wyraz uległ spolszczeniu, ale nie uległ, dlatego wg mnie oryginalny zapis albo z 'ue' ?
  • Narrator rok temu
    Szpilka

    Dobrze, niech będzie: führer.

    Hitler uczył się mimiki i gestów od Mussoliniego, który miał duże powodzenie u kobiet i nigdy od nich nie stronił; zobacz jego przemówienie w Taranto 7 września 1934 roku:
    https://www.youtube.com/watch?v=GAHg-vnfxyg

    Hitler to nawet nie wiadomo, czy w ogóle coś umoczył, czy tylko sobie kompensował coraz większymi armatami w czołgach. ??
  • Szpilka rok temu
    Narrator

    Hitler był pieniaczem, pieniactwa nie da się nauczyć, jakoś Merkel nigdy nie wrzeszczała do mikrofonu, bo to flegma urodzona ?

    Duce może być, ale nie mój typ, strasznie wielką twarz miał jak Lonia Breżniew ?

    Nie wiem, co tam Dolfi w łożnicy wyczyniał, chyba sekretny temat to był wtedy, pewnikiem cienko mu szło, bo się fama jak za Duce nie niosła.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania