Dom, w którym mieszkam

Sara wracała jesiennym popołudniem z zajęć. Odkąd opuściła budynek szkoły, towarzyszył jej chłodny wiatr. Pogoda była dość zuchwała jak na tę porę roku. Słońce powoli dogorywało, chmury roztaczały się za horyzontem, nie pasował tylko ten złowrogi podmuch powietrza. Podrażniał Sarę, jakby chciał wybudzić ją z pięknego snu.

Idąc w kierunku domu nie spotkała nikogo. Całe miasto wiało pustką. Jedynie niewielkie śmieci, jednorazowe reklamówki unosiły się na wietrze. Miała ochotę je złapać, nawet spróbowała, ale zbyt szybko wzniosły się poza jej zasięg. Droga do domu zajmowała jej dłużej niż zwykle. Miała wrażenie, jakby ktoś przedłużył ulice. Przez chwilę zapomniała gdzie jest. „Czy ja się zgubiłam? Nie, przecież to niemożliwe” – pomyślała. Wracała tą samą drogą setki, jak nie tysiące razy.

Już zbliżała się do domu, kiedy nagle zgłodniała. Wiedziała, że w okolicy Pani Flint piecze najlepsze maślane bułeczki. Nie mogła przegapić takiej okazji. Pora była idealna, bo właśnie teraz powinna wyciągać kolejną porcję z pieca – jej świeżych, maślanych bułeczek. Gdy już znalazła się przed wejściem i nie poczuła zapachu wypieków, rozczarowała się. Zadzwoniła, zapukała kilka razy, ale nikt nie otworzył. Przez szybę dostrzegła tylko panujący mrok. Spróbowała wejść do środka, ale bez skutku. Drzwi były zamknięte.

− Nie do pomyślenia! - zdenerwowana krzyknęła. - Jak Pani Flint mogła zamknąć produkcję moich maślanych bułeczek, kiedy jestem taka głodna!

Piekarka nie zostawiła żadnej wiadomości, co tym bardziej zaniepokoiło dziewczynę. Mocno wkurzona i coraz bardziej głodna udała się w stronę domu. Nie mogła się doczekać spotkania z Lucky'm, swoim ukochanym Labradorem.

Resztkami młodzieńczej energii dobrnęła przed rodzinny dom. W nim dorastała i wspólnie z mamą, tatą, młodszym bratem oraz Lucky'm stworzyła tak wiele wspomnień. Była już zmęczona, jeszcze bardziej głodna, a nawet trochę smutna, tylko nie wiedziała dlaczego. Wiatr nagle stał się porywisty. Sara myślała jedynie, żeby wziąć kubek ciepłej czekolady, maślaną bułeczkę i wraz ze swoim kumplem – tak nazywała Lucky'ego, położyć się na kanapie w salonie i odpocząć po ciężkim dniu. Był jeden problem, nie miała maślanej bułeczki.

− Maaaaaamo, Taaaato, Luuuuucky, jestem! - wykrzyczała otwierając drzwi wejściowe. Nikt się nie odezwał oprócz pustego echo. Zdawało się nie być przyjazne.

Sara w pośpiechu przeszukała sypialnię rodziców. Nie znalazła tam nikogo. Wbiegła po schodach, aby przywitać się z młodszym bratem. Jego pokój również zastała pusty. Wychodząc, podniosła małą gumową piłeczkę i rzuciła w stronę schodów krzycząc „Aport!”. Lucky, jej ostatnia nadzieja, najwierniejszy przyjaciel, też się nie odezwał. Pospiesznie zbiegła na dół nieomal się potykając. W ostatniej chwili chwyciła się poręczy i przystała na chwilę. W głowie jej się zakręciło i widziała jak przez mgłę. Rozkojarzona i wystraszona, udała się na środek salonu w poszukiwaniu wskazówki. Przemierzała oczyma wszystkie szafki, stoły, biurko, blat kuchenny, nie było żadnej wiadomości, liściku – liczyła na to, że po prostu pojechali na zakupy. Stojąc w centrum pomieszczenia, zaczęła czuć drganie, jakby tuż za rogiem rozpoczynało się trzęsienie ziemi. Najdziwniejsze dla niej było to, że wszystkie przedmioty wokół pozostawały nieruchome, tylko ona sama drgała. Chwilę później całe jej ciało wyglądało jak galareta. Drugie śniadanie, które zjadła w szkole prawie wróciło tą samą drogą, jaką wylądowało w jej żołądku. Próbowała się uspokoić. Nigdy w życiu się tak nie bała, traciła oddech i powoli odchodziła od zmysłów. Nagle, drganie ustało.

Cały salon znalazł się wśród ciemności i po omacku szukała ściany, znalazła coś, chwyciła, jakby drewniany pal, przeraziła się. Tuż przed nią wyrósł drewniany pal, skąd coś takiego mogło się znaleźć w jej rodzinnym salonie, była przerażona. Poczuła jak coś piecze ją w rękę, odsunęła się i w porę, bo zaraz po tym buchnął przed nią ogień, rozświetlając pomieszczenie.

Zobaczyła ogromny stos zwłok, połączonych ludzi, jeden obok drugiego. Najgorsze w tym wszystkim, że ich znała. Widziała Panią Flint, a na samym szczycie dostrzegła swoich rodziców. Ich głowy były ułożone w coś co mogło przypominać pęk kwiatów. Zaśmiała się. Wyobraziła sobie swoje wyidealizowane życie, sztuczne piękno, i te wszystkie kłamstwa, które od zawsze były z nią. Teraz śmiała się do rozpuku, aż straciła czujność. Usłyszała tylko jak coś za nią pełznie, na reakcje było już za późno.

Rozwarł się niepojęty jęk, który zamienił się w okropne echo. Odbiło się od ścian i wróciło, uderzając prosto w Sarę. Poczuła potworny ból.

− Nakarm mnie Sara, nakarm mnie Sara! - wyszeptało stworzenie, które przyssało się do palca wskazującego prawej ręki dziewczyny. Przypominało karła z olbrzymimi oczami i siekaczami jak u największego drapieżnika, ale z jakże wspaniałą delikatnością okupowało jej palec. Próbowała się go pozbyć, ale nie miała wystarczająco siły. Ból stawał się coraz mocniejszy i powoli mdlała. Tuż przed utratą świadomości, stworzenie odpuściło, spadając na ziemie wywołując dźwięk, którego Sara nie chciała teraz usłyszeć. Brzmiało jak plusk wykluwającej się larwy prosto ze śluzu. Chwilę później z zawrotną prędkością zaczęło krążyć wokół Sary. Poruszało się raz to po suficie, raz po podłodze, aż nagle zniknęło. Sara nawet nie próbowała się zastanawiać nad tym co właśnie się wydarzyło. Miała gorsze zmartwienia. Kiedy spojrzała na swoją rękę zobaczyła tylko cztery paznokcie i wtedy aż pisnęła z bólu. Ogarnęła ją panika i wybiegła na korytarz w kierunku sypialni rodziców.

W korytarzu zatrzymał ją wymrażający chłód. Momentalnie zaczęła się trząść. Wtedy usłyszała szczek. Był to znajomy dźwięk. „To na pewno Lucky” - pomyślała z nadzieją. Odwróciła się za siebie i coś w nią uderzyło. Ta sama gumowa piłeczka, którą dzisiaj próbowała wywabić swojego kumpla. Podniosła ją i wtedy znów coś w nią uderzyło. Tym razem zastanowiła się dwukrotnie czy chce spojrzeć w dół, ale nie mogła się oprzeć swojej nowo narodzonej nadziei. Chciała uwierzyć, że to właśnie Lucky przybiegł się z nią przywitać. Poczuła potworny odór. W istocie był to Lucky, a dokładniej tylko jego górna część. Sara zwymiotowała i pobiegła dalej w stronę sypialni rodziców.

Nie chciała tam wchodzić. Czuła, że to zły pomysł, ale ostatnie momenty w jej życiu nie były lepsze. Zobaczyła swoją mamę w łóżku. „Tam zawsze najwięcej spędzałaś czasu” – pomyślała. Nie była sama. coś przypominającego wielki, zły cień pieprzyło jej matkę, a ona sama wyła, jakby to była największa rozkosz jakiej kiedykolwiek doznała. Sara wiedziała, że jej matka jest szmatą. Wiedziała na jak wiele ją stać. Zawsze kiedy zostawała sama w domu z młodszym bratem, a tata wyjeżdżał służbowo zaczynały rozbrzmiewać podobne dźwięki w całym domu. Wtedy miała Lucky'ego, ale teraz już nawet on nie może jej pocieszyć.

− Chodź tu kochanie, moja mała Sara - wypowiedziało coś, co przypominało jej matkę.

− Aaaaah, Ooooooh, nie przestawaj skarbie - powtórzyło monstrum.

− No maleńka, przecież nie ugryzę, jak było w szkole? - imitacja matki przechodziła najśmielsze oczekiwania Sary.

Sara znów zaczęła drgać, tym razem intensywniej. Cała zebrana w niej złość zamieniła się w wiązkę energii. Nagle wszystko w promieniu kilku metrów eksplodowało, zamieniając przy tym w rozbryzg brudnej juchy jej biedną matkę. Cień rozpłynął się tuż po tym. Sara osłabła. Powoli zaczynała tracić grunt pod nogami, ale czuła, że jeszcze nie może stracić świadomości. Poczuła ciepło. Ogrzało ją całą. Nie była już głodna, zapomniała o troskach i obraz makabrycznych wydarzeń sprzed chwili zamieniał się w piękne, wyidealizowane wspomnienie o wspaniałej rodzinie. Najwspanialszej jaką miała. „Byłaś dzielna, jestem z Ciebie dumny” – usłyszała.

 

− Fred, kurwa coś Ty narobił? Mówiłem Ci, żebyś nie eksperymentował z nowymi środkami przeciwbólowymi na pacjentach.

− Margaret, Margaret! Margaret, obudź się kurwa. Fred, jej cieknie piana z ust, co tu się stało, MARGARET! Fred, zamknij to cholerne okno, wiatr wieje jak szalony.

− Spójrz co czytała, „Sara Blanks – szczęściara”, jakieś szczenięce gówno. Ja jej nic nie dałem, musiała sama ukraść trochę prochów i się odurzyć. Co to za pojebany obrazek na ścianie, ona chyba w ogóle nie umie rysować szczęśliwej rodziny. Głowy matki, ojca i nie wiem co to kurwa jest, brata wyglądają jak jakiś jebany pęk kwiatów, haha!

− Fred, nie Tobie oceniać, nie wiesz co siedzi w głowach Tych psycholi. Chodźmy, powiemy, że nie wytrzymała dawki. Przecież tak ciągle się z nimi dzieje, ale obiecaj mi, że nie będziesz eksperymentował na pacjentach. Proszę Cię, Fred.

− Dobra, no dobra już, obiecuję, bo się zaraz rozbeczysz, chodźmy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Kukułka_mala 04.11.2019
    Bardzo ciekawe opowiadanie, nie spodziewałam się takiego zakończenia. Ciekawie napisane, wciągająca historia.
  • adrbig 06.11.2019
    Kukuła_mala, dzięki! Niestety nikt inny nie odważył się jeszcze skomentować :(

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania