Dorastanie w PRL-u. I. Droga w nieznane

Bardzo się cieszyłem, że zobaczę Lwów. Widocznie już wtedy kiełkowała we mnie pasja turystyczna, którą dość skutecznie realizowałem w całym swoim późniejszym życiu.

Koniec kwietnia. Dni coraz cieplejsze.

Drzwi wagonu często nie zamykano przez cały dzień. Stali tam mężczyźni z naszego wagonu. Obserwowali mijane miasta i wsie, puste jeszcze pola. Myślę, że to było w jakiś sposób zakodowane w ich instynkcie: mieć wszystko na oku; a nuż coś się zdarzy i trzeba będzie szybko reagować. Bo kobiety siedziały w głębi wagonów. Porządkowały toboły i pilnowały dzieci. Ja usadowiłem się, jak już napomknąłem w poprzedniej części wspomnień, przy okienku pod samym dachem wagonu po przeciwnej stronie od drzwi. Przysłuchiwałem się jednak z uwagą, na ile to było możliwe, rozmowom mężczyzn przy drzwiach. Byli to ludzie o różnym wykształceniu i zainteresowaniach. Nieraz dowiadywałem się ciekawych rzeczy. Ot, chociażby informacji do jakiego miasta dojeżdżamy.

Pociąg zatrzymał się na chwilę na jakiejś stacji. Kiedy ruszył, do otwartych drzwi wagonu wskoczył kierownik naszego repatriacyjnego transportu. Rozmawiał ze stojącymi tam mężczyznami. W pewnym momencie powiedział, że zbliżamy się do przedmieścia Lwowa. Klepacze. Uśmiechał się przy tej nazwie z ironią. Klepacze pozostały w moje pamięci. Coś mnie w niej niepokoiło. Brzmiała dla mnie trochę brzydko; właśnie ten ironiczny uśmieszek kierownika pociągu. Czy mieszkańcy Lwowa chcieli takiej nazwy? Nie wierzyłem. Trzeba to sprawdzić.

Po upadku PRL-u pojawił się w księgarniach przedwojenny plan Lwowa. Wcześniej było to przecież nie do pomyślenia. Nie będę tego komentował. Kupiłem. I natychmiast do tych Klepaczy. Na wschód od centrum miasta... Kleparowo.

Zbliża się Lwów! Przylgnąłem do swego okienka. Patrzyłem na przemian – to w okno, to w drzwi. Wreszcie na lewo od transportu, a więc po mojej stronie, pojawiły się domy. Dość rzadko rozrzucone początkowo, ale w oddali coraz więcej. Będzie co oglądać! Pociąg wjechał do wąwozu. Dość wąskiego i głębokiego. Głębokość jego była chyba dwa razy większa od wysokości wagonów. Patrzyłem na stromy stok wąwozu prawie tuż przy okienku. Po minucie, pomyślałem, wyjedziemy na otwartą przestrzeń. Minuty się wlokły, a pociąg z wąwozu nie wyjeżdżał. Trwało to chyba kilkanaście minut, a może i kilkadziesiąt. Już zaczął zmrok zapadać.

Wreszcie koniec. Po prawej i lewej stronie transportu puste szczere pola, na którym rosły tu i ówdzie drzewa.

Po Lwowie ani śladu…

 

*

 

Pewnego dnia, w porze przedpołudniowej, nasz pociąg nagle się zatrzymał. W szczerym polu. Co się stało? Nie było wyjaśnień. Z wagonu z przodu transportu wysiadła grupka ludzi. Około pięciu osób. Ruszyli pod górkę długiego wzniesienia. Rzecz działa się z lewej strony pociągu. Wszystko dobrze widziałem. Główną postacią w grupce był mężczyzna. Niósł przed sobą jakieś białe zawiniątko. Pamiętam jego sylwetkę, kiedy grupka znalazła się na wierzchołku wzniesienia. Miał ciemne spodnie i trochę jaśniejszą kurtkę. Był bez czapki. Ciemne, kędzierzawe włosy rozwiewał niezbyt silny wiatr; na tle pochmurnego nieba tworzył z nich jakby róg sterczący z głowy w prawą stronę. Pochylili się wszyscy nad ziemią i coś tam robili przez jakiś czas. Po czym wrócili do pociągu.

Z peronu dobiegł kobiecy głos: Urodziło się dziecko i zmarło.

W wagonie zapadła cisza. A ja pomyślałem: To tak można? Tak wypada? Tak w szczerym polu?

Nie odpowiedziałem sobie na te pytania do tej pory.

 

*

 

Nie udała się sprawa ze Lwowem. Zacząłem teraz wyczekiwać na stację, która miałaby nazwę do gruntu polską. Nie jakieś tam doróbki, przeróbki. Bo spójrzmy na otoczenie Ziniówki: Żornów, Korabliszcze, Krasna Góra, Olibów. Wszędzie odcień ruski. Ruski, bo dawniej na Ukraińców mówiono – Rusini. Mój teść często opowiadał, że w szkole, w której się uczył, nauczyciele mówili na przykład: Polacy na religię, Rusini – do domu. Dla mnie jednak określenia „ruskie” dotyczyło problemów ukraińskich i rosyjskich razem wziętych. Widziałem różnice, ale niewielkie.

Mój ojciec nie miał uprzedzeń do ruskich nazw miejscowości. Tam się wychował od drugiego roku życia, miał kolegów Ukraińców, antagonizmy między Ukraińcami a Polakami były do tej pory niewielkie. Mawiał więc: Kamenewerba, Ozerany, Pohorylce, Mirohoszcza... Ale jego córka, a moja siostra, po naukach w miejscowej szkole polskiej mówiła: Kamienna Wierzba, Jeziorany, Pogorzelce, Mirogoszcza.

Mieszkałem łącznie ponad rok w Dubnie. Dwa lata z przerwami. Tak się przyzwyczaiłem do tej nazwy, że nie widziałem w niej ruskiego charakteru. A przecież to po polsku Dębno.

Dla żartobliwej symetrii dodam, że w Dębnie – Lubuskim - też przesiedziałem znacznie później dobrych kilka lat. Miałem szczęście do miejscowości o nazwie Dębno.

Były - rzecz jasna – w tamtych stronach nazwy miejscowości z gruntu polskie: Równe (mówiliśmy Równo, jechać do Równa), Młynów, moja Ziniówka, sąsiednia Majówka, Kurdyban, Radów; najlepiej dla mnie brzmiała po polsku nazwa Warkowicze.

I oto jedziemy przez most nad jakąś rzeką. W całym wagonie ludzie się śmieją. O co chodzi? Jedziemy przez rzekę Wieprz! Wreszcie nazwa polska. Co prawda nazwa rzeki a nie miejscowości. Ale niech tam. W treści dość „gruba”. Ale nie jakaś tam swynia czy kaban.

 

*

W naszym wagonie – jak już wspominałem - było chyba siedem rodzin. Taką liczbę słyszę w pamięci, jak ją starsi wymawiali. Rzecz jasna, ludzie nie siedzieli w nim z całym swoim dobytkiem. Konie i krowy ulokowano w innych wagonach. Cięższy sprzęt - na otwartych platformach. Tutaj były tylko spiętrzone tobołki i ich właściciele. Jechaliśmy w wagonach towarowych. Niektórzy może z oburzeniem wykrzykiwaliby – wagony bydlęce. Nie zgadzam się z takim określeniem nawet w przypadku wywózek na Syberię. A nawet kiedy mowa o ponurym Auschwitzu. To były wagony towarowe. Takimi wagonami wozi się piasek, zboże, węgiel, broń, wojsko na front, rannych z frontu. Wozi się więc i ludzi w akcjach na większą skalę. Ważne jest natomiast, w jakich warunkach wiezie się tych ludzi. Tu mogą być warunki bydlęce.

A więc siedem rodzin. Każda z gromadką dzieci. Starsze dzieci pilnowały dobytku w innych wagonach. A więc – jak wiadomo – brat mój pilnował Kasztanki. A siostra chyba pilnowała krowę Malinę? Chyba, bo jakoś nie przypominam jej sobie tutaj wśród tobołów. Na tobołach siedziały dzieci najmłodsze. Tylko taki był z nich pożytek.

Było w naszym wagonie małżeństwo bezdzietne w wieku około sześćdziesięciu lat. Biedna kobieta nie miała obu nóg, chyba powyżej kolan. Siedziała na wierzchołku swoich tobołków, na pierzynach i z konieczności wyręczała się mężem: Stefaniu to, Stefaniu tamto…

Stojący w drzwiach wagonu mężczyźni, wśród nich i pan Stefan, „obserwowali świat”, ale - co oczywiste - obserwowali też co ładniejsze kobiety przechodzące po peronie. I wówczas rozlegał się głos pani Stefanowej:

- Stefaniu, ła, ła, ła!

Wszyscy w wagonie serdecznie się śmiali. Szczególnie kobiety – wrażliwsze od mężczyzn na sprawy obyczajowe. Bo nie wszyscy mężczyźni chyba wiedzieli, o co pani Stefanowej chodziło.

Pamiętam tę sprawę nie ze względu na moje wczesne odczucia obyczajowe. Po prostu byłem w takim wieku, że wszystko chłonąłem. Później dopiero, wraz z dorastaniem, wiele spraw przeanalizowałem, uporządkowałem i wyjaśniłem sobie.

 

*

 

Potrzeby fizjologiczne. Jak je załatwiano w naszym transporcie? Tak zwana mała potrzeba u mężczyzn, to właściwie drobiazg. Wystarczy krzaczek sięgający do pasa, drzewo, słup, narożnik domu. Przy wagonie wystarczyło do niego się zbliżyć maksymalnie, najlepiej do kół. Tak nawiasem: kobiety też z tych kół czasami korzystały. Z daleka nic nie widać, z bliska nikt nie zagląda. Z większą potrzebą są już kłopoty. Na taką okoliczność zatrzymywał się pociąg w szczerym polu, gdzie nie było w pobliżu domów mieszkalnych. Od pociągu, na całej jego długości, odrywał się wówczas jakby sznur z nanizanymi kolorowymi koralikami. Sznur, wijąc się i łamiąc, oddalał się od wagonów na odległość około stu metrów. Ludzie, jako te koraliki, odwracali się twarzami do transportu, kucali i wypinali swoje pupiny w kierunku przeciwnym do pociągu. Dlaczego tak karnie jak tyraliera w wojsku? No cóż, nikt nie chciał, aby ktokolwiek wypinał na niego tę swoją niepolityczną – jak mawiał Zagłoba – część ciała. I z drugiej strony nikt nie chciał, aby ktokolwiek tam mu zaglądał. Odstęp od pięciu do dziesięciu metrów między „koralikami” dopełniał reszty estetycznej. Powrót do wagonów był już bardziej spontaniczny, indywidualny.

Kiedy się widziało taki obrazek po raz pierwszy, wzbudzał śmiech i uciechę. Ale uczestnikom takiego rytuału nie było zbyt wesoło. Zwłaszcza za pierwszym razem. Wiem.

Później to wszystko spowszedniało. Normalka.

 

*

 

Przez transport przeleciał jakiś niepokój. Jakby jakieś krzyki. Wyjrzałem przez okienko. Za nami jechał drugi pociąg! Na łuku kolejowym dobrze był widoczny. Odległość między naszym a tamtym zwiększała się. Katastrofa raczej nie groziła. Ale zawsze w takim nienormalnym układzie drzemie jakieś niebezpieczeństwo. Ciekawe, że w naszym i tamtym pociągu z okienek wagonów wychylały się twarze, coś tam wykrzykiwano, machano rękami. To wszystko w moim kierunku?! Aż dotarły do mnie pewne okrzyki: Stać, stać! Aaa, to do maszynistów. Okazało się, że kilkanaście końcowych wagonów odczepiło się od transportu i, tracąc szybkość, pozostawało w polu. Dopiero teraz zauważyłem, że tamten pociąg nie ma lokomotywy. Zorientowali się i maszyniści. A pamiętajmy, że dwie spocone machiny ciągnęły nasz transport. Wśród śmiechu i różnych komentarzy dołączono zgubę do transportu. I ruszyliśmy już razem w dalszą drogę.

Ale rozrywka była.

 

*

 

Kiedy jednego razu staliśmy na jakiejś stacji, z naprzeciwka nadjechał podobny transport do naszego. Z tą różnicą, że tam w wagonach towarowych siedzieli niemieccy jeńcy wojenni. Żołnierze niemieccy, którzy dostali się do niewoli sowieckiej. Czekały ich niełatwe czasy. Odbudujecie wszystko, co u nas zniszczyliście – tak groził Niemcom Stalin. Ilu z nich wróciło do domu?

Rzuciliśmy się do cioci z Kurdybana:

- Ciociu, zagadaj coś do nich po niemiecku!

Czego oczekiwaliśmy: Jak oni zareagują? Co powiedzą? W jakim są nastroju? Ciocia dobrze znała niemiecki. Ten potoczny, codzienny. Siostra moja opowiadała, że kiedy przez Kurdyban przewalał się front niemiecko-sowiecki, ten z roku czterdziestego czwartego - ja wtedy siedziałem w Dubnie - to na podwórku domu cioci rozgościł się oddział żołnierzy niemieckich. Wszyscy domownicy siedzieli w piwnicy i czekali na zakończenie działań wojennych. Tylko ciocia nie schodziła do schronu. Pilnowała domu i rządziła się w szeregach Wehrmachtu, stacjonującego w jej obejściu. Ponoć młodzi żołnierze stawali przed nią na baczność. Była przecież w wieku ich matek lub babć. Starsi żołnierze również zachowywali się karnie. Napominali tylko:

- Co ty tutaj robisz. Uciekaj do Reichu. Oni, jak przyjdą, to ciebie zamordują, a przedtem jeszcze zgwałcą.

Taaak było!

Teraz więc czekaliśmy na dialog cioci. Może z tymi samymi żołnierzami z Kurdybana? Ale ciocia nie wystartowała. Patrzyła na żołnierzy, krzywiła się, marszczyła nos, mrużyła oczy. Wreszcie któryś z pociągów ruszył. Nie pamiętam czy nasz, czy tamten. Na chwilkę zapadła cisza i w niej rozległ się głos pani Stefanowej:

- Jab tab się z nimi rozmówiła. Ja wim, że chlip to brout, mliko to milich…

Czekaliśmy na dalszy popis słownikowy pani Stefanowej. Ale nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechaliśmy się więc ironicznie, ale też i z pobłażaniem.

A ciocia chyba po prostu nie wiedziała o czym mówić z tymi chłopakami w ich obecnej sytuacji.

 

*

 

Obudziłem się rano. Wilgoć wisiała w powietrzu. Pociąg stał na jakiejś stacji prawie całą noc. Stacja duża. Dorośli mówili – stacja węzłowa. Jak wyjrzałem przez drzwi na zewnątrz, to nic tylko połyskujące szyny, a przy szynach semafory, przekładnie, słupy telegraficzne... I taka perspektywa na odległość chyba jednego kilometra.

Rejowiec Fabryczny.

Mama przy każdym takim postoju wychodziła na obchód nasze dobytku, który się mieścił w innych wagonach lub odkrytych platformach: koń Kasztanka, krowa Malina i różne przedmioty domowego użytku. Na przykład nasz szporhet.

I właśnie w Rejowcu Fabrycznym mama przyszła ze swego obchodu smutna. Skradziono nam kury. Były w klatce ustawionej koło szporhetu na odkrytej platformie. A więc z wolnym dostępem nawet dla osób niepowołanych. Na wsi krowa i kury, to podstawa wyżywienia: mleko, masło, ser, jaja.

Oj, Rejowiec, Rejowiec…

 

*

 

Wjechaliśmy na tereny wielkich równin. Widoki bardzo rozległe. Gdzieniegdzie drzewa i domy, ale dość rzadko. Horyzont daleko, daleko... A linia horyzontu, to jakby pozioma kreska narysowana ołówkiem przy pomocy linijki. Idealnie równa. Wśród mężczyzn w drzwiach wagonu ktoś powiedział: Jedziemy w kierunku Warszawy.

Uuaa!

Dopadłem do swego okienka. Wpatrywałem się w horyzont przed naszymi lokomotywami aż oczy piekły i zachodziły łzami.

Dojechaliśmy do wielkiego obniżenia terenu. Na ogromnej przestrzeni nasz pociąg był jakby na niewielkim wzniesieniu. Perspektywa jeszcze większa niż dotychczas. Obniżenie terenu jakby się lekko wspinało w górę, hen aż do horyzontu. A na nim pojawiło się jakieś niewielkie, czarne zgrubienie. To mogło być duże miasto. Jechaliśmy, a zgrubienie rosło.

Naraz, gdy po postoju wyjechaliśmy poza mury jakiegoś miasta, pociąg zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w prawo i ruszył zupełnie w innym kierunku. W efekcie zgrubienie zostało z tyłu po lewej stronie transportu.

Nici z Warszawy!

Bo też na co ja liczyłem? Przecież to było około pół roku po upadku Powstania Warszawskiego. A trzy i pół miesiąca, jak Wojsko Polskie z Armią Czerwoną wkroczyło do Warszawy. Tam wszystko było zniszczone. Nie wiedziałem o tym. I wielu dorosłych w pociągu chyba też. Bo to była przecież sprawa polityczna. Władza ludowa o tamtych szczegółach milczała przez lata.

A gdyby nawet Warszawa była niezniszczona, to kto skierowałby taki transport repatriantów z całym ich dobytkiem na dworzec w środku miasta. Takie transporty szły po obwodnicach miast. Podobnie chyba było i koło Lwowa.

 

*

 

Jechaliśmy więc nowym kursem. Minęliśmy kilka stacji i naraz: Tłuszcz. Zdrowy śmiech buchnął w wagonie. Moja mama skomentowała tę nazwę głośno na cały wagon: Gdzie wieprz tam i tłuszcz!

Wnioskuję więc, że rzekę Wieprz „forsowaliśmy” pod Dęblinem, a ostro skręciliśmy w prawo za Pilawą. I to wszystko było chyba w ciągu jednego dnia. Bo gdyby była choćby jednodniowa różnica, to mama mogłaby już nie mieć takiego skojarzenia.

Wyjeżdżając z Tłuszczu pociąg znów zrobił ostry zwrot. Tym razem w lewo. Wracaliśmy na trasę sprzed Warszawy.

 

*

 

Na stacji w Tłuszczu lub kilka przystanków dalej do naszego wagonu dosłownie wskoczyła młoda kobieta w wieku ponad dwadzieścia lat.

Coś nowego!

Nie widziałem jej twarzy, tylko profil i to pod dużym kątem. Był miękki w zarysie, co - moim zdaniem – świadczyło, że jest łagodnego usposobienia. Mężczyźni w drzwiach ustąpili jej sporo miejsca. Być może dlatego, ażeby nie drażnić pani Stefanowej.

Z różnych wypowiedzi, które do mnie docierały, wyrobiłem sobie opinię, że im dalej na zachód Europy, tym bardziej młodzież jest wyuzdana i rozwydrzona. Wyuzdanego i rozwydrzonego mężczyznę jakoś sobie wyobrażałem. Ale kobietę?! Dokonałem więc wtedy rzeczy - ja ośmiolatek - z której się śmieję do tej pory. Z pomysłu i z samego siebie. Przyglądałem się nowej pasażerce i porównywałem ją do kobiet z Wołynia. To było przecież niedaleko Warszawy. Miałem więc nadzieję, że widzę wyuzdaną i rozwydrzoną warszawiankę.

Na nogach miała ciemne buty na podwyższonych obcasach. Szpilek jeszcze wtedy nie było. Pończochy były cienkie w kolorze cielistym. Miała na sobie dwuczęściowy kostium koloru ciemnobrązowego. Garsonka? Był dopasowany, ale nie obcisły. Spódniczka tuż za kolana, lekko rozkloszowana. Tak to się chyba określa. Była szatynką. Na głowie – ondulacja! Nowość w powojennej Polsce. Ale nie jakaś tam kupa siana, jak to nieraz słyszałem z ust kobiet, tylko porządnie ułożone włosy. Nad czołem, za uszami, na szyi. Włosy nie sięgały do ramion. Pomyślałem wtedy: No i czego od niej chcieć, przecież ładnie wygląda. Pamiętam, jak rozważałem jeszcze, że może byłoby lepsze zdanie: Czego od niej chcecie, przecież ładnie wygląda. To tak niby w dyskusji. Na następnej stacji kobieta wysiadła. I dziw – ze strony pani Stefanowej nie było żadnego komentarza.

Jak Wołynianki wypadły w porównaniu?

Trzeba o tym pamiętać, że my tam na Wołyniu byliśmy od roku trzydziestego dziewiątego pod wielką i ciągłą presją. W trzydziestym dziewiątym - wojna i przyszli Sowieci. Panoszenie się Ukraińców komunistów. W czterdziestym pierwszym - wojna i przyszli Niemcy. Terror nacjonalistów ukraińskich. W czterdziestym czwartym powrót wojny. I wreszcie ewakuacja. Gdzie tam były czasy, aby pomyśleć o modnej kiecce. Przede wszystkim chodziło o uratowanie życia. Obcasy były więc płaskie. Pończochy wełniane, co najwyżej fildekosy. Sukienka – za łydkę, a nawet do kostki. Na głowie odwieczny warkocz; co najwyżej upięty w koszyczek lub w kok; na to chusteczka zawiązana pod brodą lub z tyłu pod kokiem. Mnie się bardziej podobał ten drugi sposób wiązania.

Czasów przedwojennych nie pamiętam. Ale przypominam sobie, że moja mama mówiła niekiedy o pantoflach na słupku lub półsłupku.

Takie to ja wtedy quizy sobie urządzałem. A nie wiedziałem, że siedem miesięcy temu padło Powstanie Warszawskie. O jakich kieckach myślały wtedy wyuzdane i rozwydrzone warszawianki? A w czasach okupacji?

 

*

 

Tak na dobrą sprawę, to do tej pory z żadnej nazwy stacji nie byłem jeszcze zadowolony co do jej polskiego charakteru. Minęliśmy Nasielsk. Nie rozumiałem tej nazwy. Kojarzyła mi się z... naleśnikiem.

I naraz jest.

Aa, piękna!

Ciechanów!

Delektowałem się nią przez dłuższy czas. Ale zaraz była następna. Przasnysz! Nie wiem, jak to wtedy było. Bo obecnie nie ma połączenia kolejowego między Ciechanowem i Przasnyszem. Może po wojnie, na skutek zniszczeń na głównej trasie, takie połączenie istniało. A może widziałem tę nazwę na jakimś drogowskazie. W nazwie Przasnysz to nawet dopatrywałem się mazurzenia, co byłoby bezapelacyjnym dowodem na jej polskość. Później wiele razy analizowałem ją pod względem gwarowym i mazurzenia tam nie znalazłem.

Bo niby jak ona miałaby brzmieć bez tego mazurzenia:

– Przasznysz?

 

*

 

Któryś z mężczyzn stojących w drzwiach wagonu powiedział w niedługim czasie po Ciechanowie:

- Zbliżamy się do Działdowa! Przedwojennej granicy Polski z Niemcami, z Prusami Wschodnimi.

Siadłem kamieniem przy okienku. Liczyłem na to, że zobaczę jakiś ślad po tej granicy. Postanowiłem, że będę pilnie obserwować jeszcze do niedawna niemieckie tereny pod kątem ewentualnych różnic wobec ziem polskich. Wiedziałem, że Niemcy uważali się za lepszych gospodarzy od Polaków.

Nie zauważyłem żadnych różnic poza jedną. Na poniemieckich terenach było więcej lasów po obu stronach trasy kolejowej. Przeważnie iglastych - dla mnie nowość; w naszych stronach na Wołyniu tego gatunku drzew nie widziałem.

W pewnym momencie pociąg zwolnił i w takim tempie jechał dość długo. Pojawiły się jakieś zabudowania. Zdaje się na budynku widniała nazwa stacji. Sylabizowałem: nei-den-burg. Pisało: Neidenburg. Litery były czarne. Nie pamiętam, czy były stylizowane na gotyk. Zdaje się, że nie. Była to normalna czcionka. Ale czerń farby! Czysta, głęboka. Takiej czerni w farbach polskich nigdy nie widziałem. We mnie ta niemiecka czerń zawsze budzi jakiś niepokój. Kojarzy mi się z samolotami „messerschmitt” i czołgami „tygrys”. Obecnie w sali niemieckiego parlamentu, za mównicą, jest namalowany na całej powierzchni ściany w takim czarnym kolorze ogromny orzeł. Był on tam i w czasach, kiedy z mównicy Hitler wywrzaskiwał swoje pogróżki pod adresem całego świata.

Jechaliśmy już bardzo wolniutko. Z prawej strony płynęła na nas okrągła i dość wysoka z czerwonych cegieł wieża z dachem jak pokrywka od garnka. Była to wieża ciśnień. Wtedy nie wiedziałem, że takie coś istnieje i tak się nazywa. Podpłynął peron. W głębi jasny budyneczek stacji. Wyglądał jak drewniany barak. Minęliśmy peron. Pojawiła się jakby łączka z rzadką jeszcze wiosenną trawą. I tutaj pociąg się zatrzymał.

Był czwarty maja czterdziestego piątego roku.

Jechaliśmy z Dubna dziewięć dni.

 

*

 

Z wagonów wysypała się cała zawartość „ludzkiego inwentarza”. Było chłodno, nieprzyjemnie. Popadywał lekki deszcz. Ale zaraz ktoś na tej łączce rozpalił duże ognisko. Ludzie je otoczyli, wyciągając zgrabiałe ręce do płomieni. Pojaśniały twarze.

Rozległ się kobiecy głos. Słychać w nim było pewną wprawę doświadczonego mówcy. To mówiła ta Żydówka, która się przechowywała na Ziniówce u Czubkowskiego za szkołą. Ta, która miała farbowane włosy na blond. Teraz miała włosy w naturalnym kolorze. Ale nie były one zbyt czarne. Jakieś szare. Tak je zapamiętałem.

Mówiła:

- Ludzie, nie zastanawiajcie się. Wysiadajcie i szukajcie mieszkań. Dość tej drogi. Jeszcze nas wszy zjedzą w tej podróży...

A ludzie stali i właśnie się zastanawiali. Niektórzy chcieli jechać dalej. Do jakiegoś większego miasta. To byli chyba ci, którzy urodzili się i mieszkali w większym mieście. Wiedzieli, jak się należy zachować w takim skupisku ludzi. Nie znali pracy na roli. A ci z roli nie widzieli siebie z kolei w wielkim mieście.

Jakiś męski głos mówił:

- Tam dalej jest duże miasto. Nazywa się Alensztajn. Ale tam jeszcze wojnę czuć, jest niebezpiecznie...

Potworzyły się grupki dyskutujących osób.

 

*

 

Starsi pojechali na poszukiwanie domów do zamieszkania. Zrobili to bardzo szybko. Nie widziałem, jak wyładowywali konie z wagonów, wozy z platform. Na łączce była teraz większa cisza, mniej rojno. Kilka starszych osób pozostało do pilnowania dobytku i dzieci.

Ze swoim kuzynem i jego młodszą siostrą poszliśmy wzdłuż torów do pobliskiego przejazdu kolejowego. Tam zatrzymaliśmy się i patrzyliśmy w perspektywę ulicy, która znikała w głębi miasta.

Po jej prawej stronie w odległości około dwustu metrów był dom, rozbity przez pocisk artyleryjski. Ściana od strony ulicy runęła, odsłaniając wnętrze domu. Zawartość pomieszczeń, a był to chyba budynek biurowy, została przez podmuch wybuchu wybebeszona na chodnik. W gruzowisku wymieszały się cegły, zaprawa murarska, papiery, szmaty i kawałki połamanych mebli.

Trochę dalej obok chodnika leżały szyny kolejowe, przy których kręcili się jeńcy niemieccy. Byli to młodzi chłopcy. Niesamowicie chudzi. Pomyślałem nawet: - Kiedy oni zdążyli tak schudnąć?

Mieli na sobie jakieś drelichy, które wisiały na nich jak szmaty na gałęzi. Wiatr szarpał ich nogawkami i przy tym jeszcze bardziej widoczne było ich wychudzenie. To były patyczki w szerokich nogawkach. Dyrygował nimi krasnoarmiejec o szczególnie małej posturze. Jeńcy mieli chyba za zadanie przenieść szyny w głąb miasta. Jedną szynę dźwigało kilkunastu. Bardzo ciężko to im szło. Nogi się uginały, załamywały. A kiedy już ułożyli szynę na swoich ramionach i ruszyli w wyznaczonym kierunku, to się wydawało, że lada chwila runą i szyna ich przygniecie. Chwiali się, zataczali na prawo i na lewo. Wyglądali żałośnie. Patrzyłem na nich z przerażeniem i nawet ze współczuciem. Ale opanowałem się i mówiłem półgłosem tak, aby kuzyn ze swoją siostrą słyszeli, jaki to ja jestem dojrzały:

- Dobrze wam tak! Za to co narobiliście u nas.

A wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o Auschwitzu.

 

*

 

Wrócili starsi z rekonesansu. Załadowali na wozy dzieci i ważniejsze toboły na początek. Ruszyliśmy do nienaszych domów.

Na przejeździe kolejowym konie się płoszyły. Przejazd był chyba zniszczony przez działania wojenne. Położono więc nowe tory. Między torami i obok nich położono wiele desek, aby mogły przez nie przejechać samochody i wozy konne. Deski nie były umocowane. Ślizgały się i dość głośno trzaskały, uderzając o siebie, kiedy jechał po nich samochód lub zaprzęg konny. Nasze konie nerwowo strzygły uszami. A kiedy przebrnęły szczęśliwie na drugą stronę, ruszyły żwawo do przodu. Chyba chciały być jak najszybciej i jak najdalej od tych strzelających desek.

Wyjechaliśmy z terenów miasta. Miejska, brukowana ulica przechodziła stopniowo w polną drogę. Może i za Niemców była to szosa asfaltowa lub przynajmniej tak zwana smołówka. Ale kiedy po niej choć raz przejechała kolumna czołgów, pozostawała już drogą polną posypaną żwirem. Po lewej stronie była rozległa przestrzeń dość mocno pofałdowana. Tuż przy drodze był spory kompleks budynków, nad którym na wysmukłej konstrukcji stalowej był umieszczony wiatrak. Miał chyba co najmniej kilkanaście łopatek reagujących bardzo żywo na podmuchy wiatru. Starsi w tym skupisku budynków dostrzegali folwark.

Po prawej stronie, tuż przy drodze, mieliśmy prawie pionową ścianę jakiegoś wzniesienia. Po pewnym czasie wniesienie znikło i po tej stronie drogi mieliśmy również pofałdowane pola. Z tą jednak różnicą, że tu były domy w odstępach od dwustu do pięciuset metrów.

Kolonia!

Ziniówka była kolonią i Kurdyban też.

Pawlak po podobnej podróży odnalazł na nowym miejscu swego sąsiada ze wschodu, Kargula.

A my kolonię.

Cdn.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Noico1 ponad rok temu
    No i ok, fajne opko.
  • maciekzolnowski ponad rok temu
    Świetne, wartościowe historycznie i frapujące, będę chciał tu wrócić. BTW. Ciekawe rzeczy pojawiają się w sieci po wpisaniu frazy: "Tadeusz Cieślak".

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania