Dostałem cynka, jaką przygodę przeżyła Lucynka

Lucyna była drobną blondynką łamiącą utarte stereotypy. Najczęściej łamała ten, że blondynki nie myślą. Lucyna myślała non stop, a jej główną myślą była myśl w postaci pytania:

Dlaczego mi w życiu nie wyszło?

Sam osobiście to pytanie uważam za bzdurne, bo każdemu coś w życiu wychodzi. Wychodząca koszula ze spodni, włosy z głowy, coś bokiem to tylko niektóre z przykładów. Mi nawet wyszło dobre ciasto orzechowe ostatnio. Dumny jestem z tego ciasta, jak nie wiem co, czuję się jakbym doktorat zrobił. Taka mała rzecz, a cieszy. Ale nie o mnie teraz i moim cieście, które smakowało moim sobotnim gościom, teraz o Lucynie.

 

Siedziała całymi dniami Lucynka na żółtym, składanym taborecie i rozmyślała nad swoim życiem. Nie ograniczała się do miejsc medytacji: pod mostem biegnącym nad Wisłą siadała i myślała, na tarasie widokowym pałacu kultury, na polnej drodze, żadne miejsce jej nie było straszne. A taboret był nieodłączną częścią jej bagażu, był dla niej tym samym czym dla wielbłąda jest garb, tym samym czym dla człowieka jest głowa. Bez taboretu się nigdzie nie ruszała, bo czuła się bez niego jak lód bez zamrażarki.

 

We wtorkowe popołudnie zabrała swój taboret do starej, wyglądającej na opuszczoną, drewnianej chałupy. Szara była jak deszczowe chmury ta chatka. Na pierwszy rzut oka jej lokatorami były tylko brzęczące muchy i pająki łapiące te muchy w swoje srebrzyste sieci. W środku, na ścianach i suficie, swoje terytorium zaznaczał zielono – szary grzyb. Brud na szybach powodował to, że światło dzienne nie miało do chałupy wstępu. Podłoga skrzypiała przy każdym stąpnięciu. SKRZYP, SKRZYP. Budowla ta, zaśmiecona w środku starymi, pożółkłymi już gazetami, miała zamontowaną na zewnętrznej ścianie tabliczkę: NIE WCHODZIĆ, GROZI ZAWALENIEM.

 

Dlaczego w życiu mi nie wyszło? – zadawała sobie Lucynka pytanie w tych okolicznościach. Ukochany taboret wiernie stał dając podparcie jej zgrabnemu zadkowi – Dlaczego?

 

Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk otwieranych, wejściowych drzwi. Podniosła głowę i zobaczyła kobietę z kijem w dłoni. Była gruba jak cysterna wioząca paliwo.

– A co pani robi na moich włościach? – zapytała się układając kij tak, jakby trzymała gotową do dźgnięcia włócznie. Nie bez przyczyny ustawiła kij w takiej pozycji, był naostrzony niczym oszczep i ostrym swym końcem groził Lucynce. Jakby pociągnąć linię prostą idącą z ostrza tej domowej roboty broni, to linia ta przeszłaby dokładnie przez serce rozmyślającej blondynki.

– Rozmyślam – odpowiedziała Lucynka na pytanie kobiety aspirującej na słonia.

– Wypad z mojej kwatery!!! – ryknęła grubaska niczym lew oznajmiający, kto jest królem zwierząt. – To nie jest świątynia dumania! Wypad mi, ale już!

Wybiegła nasza bohaterka ze starej chałupy w trzy sekundy, przywitały ją złociste promienie słońca, a przyczepiona do chałupy tabliczka GROZI ZAWALENIEM okazała się wcale nie taką pustą groźbą. Świat Lucynki całkiem się zawalił, straciła zupełnie wiarę w ludzi i w ich szlachetną duszę.

– Jak tak można ludzi traktować? – zadała sobie pytanie. W jej niebieskim oku zakręciła się łza.

Odzyskała ją jednak po kilku sekundach. Uwierzyła w grubą, jak cysterna kobietę, a właściwie uwierzyła w to, że za chwilę ta kobieta padnie trupem za tą zniewagę. Wróciła, otworzyła drzwi od chatki…

– Czego tu? – Warknęła tamta z impetem i z włócznią w dłoni.

Lucynkę zalały wątpliwości, co do zemsty za nieludzkie traktowanie i ordynarny ton.

– Przyszłam tylko – mówiła drżąc blondynka – przyszłam tylko po mój taboret.

W tym zamieszaniu Lucynka o nim całkowicie zapomniała.

– Właśnie na nim pani siedzi.

 

– Won stąd! – wrzasnęła tamta.

– Znowu mi nie wyszło – szepnęła do siebie oddalając się od chaty – nie wyszło mi nawet odzyskanie taboretu.

 

Trzy dni później na starej chacie, obok tabliczki GROZI ZAWALENIEM ktoś powiesił tabliczkę TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY. A cztery dni później była tam tylko sterta desek, stara chałupa zawaliła się ze starości. Grubej kobiety w zwalisku nie znaleziono. Taboretu też nie, co bolało Lucynkę najbardziej.

 

Lucynka przegrała bitwę o terytorium z grubą kobietą. Grubą kobietę oraz chałupę będącą jej terytorium pokonał czas – niewidzialny jegomość, co wszystko swoim zębem gryzie. Nawet stare, opuszczone chałupy. Ale spokojnie, więcej optymizmu, czas jest też niezłym medykiem – doskonale leczy rany. Rany w sercu Lucynki po utracie ukochanego taboretu zaleczył, a jej samej w końcu coś wyszło z czasem – dzidziuś z łona. Ma swój skarb i cieszy się nim i razem z nim z każdego dnia. A mąż Marian mówi: dziecko jest typowym stworem ssącym, ssie cyca matki i kasę z konta bankowego wyssać potrafi. Kompletne spustoszenie portfela…

Ale to już radosna proza życia.

 

Kobieta z włócznią, gruba jak cysterna wioząca paliwo, zapisała się na aerobik. Po pierwszych zajęciach musiała pokryć szkody za zarwaną podłogę, ale za to dziś… za to dziś codziennie odwiedza biuro rzeczy znalezionych i pyta się, czy przypadkiem ktoś nie znalazł jej zgubionych kilogramów. No cóż, różne ludzie mają hobby, jedni kochają swoje taborety inni zgubionych kilogramów szukają…

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • satyrekrol 22.01.2022
    Dobry ten tekst jest. Dobry warsztat, jest o czymś.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania