Droga do Zatracenia

Wezwanie do „akwarium”, bo tak, nieoficjalnie oczywiście, wszyscy nazywali biuro menadżera działu, totalnie zaskoczyło dziwnie otępiałego i rozkojarzonego tego dnia Czarka. Sucha forma, w jakiej został zaproszony mocno go zaniepokoiła, więc po drodze, w myślach, wyliczał wszystkie swoje grzechy i grzeszki. Nie było tego bardzo dużo! Nie miał na sumieniu nic dyskwalifikującego, ale i te pomniejsze mogły go narazić na dość przykre konsekwencje. Szedł tak i zastanawiał się nerwowo, co go czeka. Przed drzwiami jeszcze poprawił krawat, przeczesał włosy palcami a następnie przybrawszy wielce zapracowaną minę zapukał energicznie i wszedł do gabinetu zaproszony jakimś nie do końca wyartykułowanym pomrukiem. A tam przeżył szok. Od progu zauważył, bowiem zupełną zmianę w wyglądzie i zachowaniu swojego szefa: Darek, bo jego pryncypał bardzo lubił, kiedy zwracano się do niego po imieniu, zwykle pozował na luzaka - intelektualistę w okularach w złotych oprawach, koszulach w paski, spodniach bez kantów. A kiedy tylko miał ku temu okazję zdejmował krawat, odpinał guzik kołnierzyka i podwijał rękawy. Jednym słowem - robił wszystko by być odbieranym, jako "swój chłop" i członek "teamu". A nie, zimny szef. No, ale to była starannie wystudiowana poza. Taki - ściśle kontrolowany luz. Teraz zaś jego boss wyglądał zwyczajnie niechlujnie w rozchełstanej koszuli i włosach w nieładzie. A dodatkowo, miast jowialnie powitać wchodzącego i rzucić jakiś żarcik jak to miał w zwyczaju nawet nie podniósł wzroku znad papierów, które miał na biurku. „Oho! - Pomyślał - coś szykuje!”. Ale postanowił udać naiwnego:

- Wzywałeś mnie? - Spytał niewinnie siadając na krześle i kombinując gorączkowo w myślach, co to może znaczyć. A co najważniejsze: Jak to się przełoży na jego karierę? Znał go na tyle dobrze, by wykluczyć z góry, że to będzie „stawianie do pionu” czy inna „rozmowa pouczająca”, bo jego szef bynajmniej nie wyglądał na zdenerwowanego czy wściekłego. A raczej na zszokowanego. Postanowił, więc poczekać na jego pierwszy ruch. Długo nie czekał.

- Wiesz... - Zaczął Darek po dłuższej chwili odrywając wzrok od papierów i wbijając go w jakiś punkt na szybie za jego plecami. - Mamy specjalne zlecenie... Jakby ci to wyjaśnić? - Zastanowił się i dodał niezdecydowanie po minucie wahania. - Jest przesyłka, którą trzeba dostarczyć...

- No, to poślij kurierem.

Szef spojrzał się na niego wrogo, ale tylko przelotnie i znów skupił wzrok na papierach zalegających biurko.

- W tym rzecz, że się nie da! To specjalna przesyłka dla naszego kluczowego klienta. A ten zażyczył sobie, by ktoś z załogi dostarczył ją osobiście.

- Znaczy... Ja!? - Spytał Czarek z niedowierzaniem z miejsca domyśliwszy się, w czym rzecz. - Ale ja nie jestem kurierem! Stary, ja przecież jestem oficjalnie namaszczonym przez "wierchuszkę" kandydatem na twojego „deputy”. Przesyłki kurierskie to zdecydowanie nie moja branża.

Szef przez chwilę milczał jakby zgadzając się z tym, co przed chwilą usłyszał, ale po minucie podjął wątek.

- "Wodzu" u mnie był...

- Co!? Sam prezes?

- Tak! We własnej osobie.

„Wodzu” to był nickname prezesa całej korporacji, więc Czarek był mocno zszokowany. Był zbyt mało ważnym pracownikiem by z nim kiedykolwiek rozmawiać nawet na stopie oficjalnej. Spotkał go kilka razy, ale poza obojętnym, acz rytualnie uprzejmym, uściskiem dłoni nie miał z nim żadnego, bliższego kontaktu.

- Znaczy? - Niecierpliwie zachęcił swojego pryncypała do dalszych zwierzeń.

- Wiesz... To było bardzo dziwne. Sam "wodzu" się do mnie pofatygował. - Darek wyraźnie starał się pozbierać myśli. - Był u mnie przed dosłownie godzinką. Nie sam, ale z jakimś dziwnym gościem. Myślę, że to jedna z najgrubszych ryb w naszym kraju... Choć ja go wcale nie znam. A przecież, jestem dobrze zorientowany w naszym segmentem rynku! Wygląda jednak na to, że prawdziwy rekin w świecie biznesu, bo nasz "wodzu" cały czas mu nadskakiwał. Ba! Nadskakiwał! Zwyczajnie mu lizał dupę jak jakiś byle asystencina.

- Sprawa musi być dużego kalibru skoro sam się pofatygował. - Zauważył Czarek

- No właśnie! - Szef się najwyrażniej rozkręcał, ale wciąż unikał jego wzroku. - Wodzu wyraził się jasno: "Od dawna obserwuję twój dział. Masz tu - powiedział - sporo rzutkich, sprawnych pracowników. Zleć jednemu z nich to zadanie." A ten drugi, który się nie odzywał nagle nachylił się do jego ucha i powiedział coś szeptem. A stary dodał po chwili: "Na przykład - Cezaremu! Młody, zdolny, sprawny i zaufany. Widzę przed nim ciekawe perspektywy."

Czarkowi aż zaszumiało w głowie, kiedy usłyszał to połączenie: „Młody, zdolny, sprawny i zaufany. Widzę przed nim ciekawe perspektywy.” Uśmiechnął się i zapytał z niedowierzaniem:

- Mnie?

- Tak, tobie! - Tym razem szef parzył się wprost na niego, ale oczy miał dziwnie obojętne - bez nawet jednej iskierki w źrenicach.

- Kiedy mam ruszać?

- Już się zdecydowałeś? Tak szybko?

- Decyzja może być tylko jedna: Jadę!

I na prawdę była tylko jedna, bo zrozumiał w lot, że za tym poleceniem pójdą dalsze profity. Ktoś na górze go zauważył, szepnął staremu jego imię, a stary to zaakceptował. Głupotą było by zmarnować taką okazję. Słowa - „ młody, zdolny, sprawny i zaufany. Widzę przed nim ciekawe perspektywy” brzmiały wciąż w jego uszach niczym triumfalne fanfary.

- Kiedy mam ruszać? W poniedziałek?

- Nie! Dziś!

- W piątek? A co z weekendem?

- No, chyba, że nie chcesz...

- No chyba, że chcę! Mam tylko jedną obiekcję formalną: Wiesz mamy z Olką tylko jedną brykę, a ona w soboty jeździ do ośrodka medytacji na zajęcia z jogi. To dość daleko i potrzebuje samochodu... Chyba dałoby się...

- Da się! Wodzu i o tym pomyślał. - Darek wszedł mu w słowo sięgając do biurka i kładąc na stół kopertę. - Masz, to dokumenty jego bryki.

- Jego Bentleya?

- Tak! Prezes wyjeżdża na cały tydzień gdzieś za granicę, więc dał ci swoją furkę. To wszak samochód służbowy, własność firmy. Więc, niech inni także powożą tyłki tym cackiem. Jednak uważaj i nie szalej! Jedno choćby draśnięcie, a prezes urwie ci łeb z przyległościami!

Czarek z namaszczeniem otworzył kopertę i wytrząsnął jej zawartość na rękę. Prezes woził się Bentleyem Continentalem GT Supersports, bo jak twierdził, to dodaje mu powagi w spotkaniach biznesowych. Wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że kupił go, jako typowe „przedłużenie” i wszyscy mu tej bryki bardzo zazdrościli. A teraz on miał w ręku dokumenty do tego cudeńka.

- No, co? Nacieszyłeś się? - Spytał go po chwili zgryźliwie pryncypał. - Skoro tak, to posłuchaj... -Tu Darek znów zawiesił głos jakby szukając odpowiednich słów. - To nie jest takie proste. A ta sprawa jest dziwna... Ja, osobiście bym odmówił! Ale to twój wybór. Wiem, co sobie teraz myślisz: „Przeskoczyłem się gnojku”...

- Nie, no... Co ty! Darek! Wcale tak nie pomyślałem! - Czarek wszedł mu w słowo gorącymi deklarując, że nic takiego mu nawet nie zaświtało w głowie. Choć tak szczerze, to zaświtało. Z jednym wszakże wyjątkiem: Słowo „gnojek” zastąpił bardziej dosadnym.

- Wiesz, tak szczerze, nie obchodzi mnie to, co pomyślałeś. - Kontynuował dalej jego pryncypał. - Co najdziwniejsze, nie obchodzi mnie nawet to, że mnie rzeczywiście przeskoczyłeś. A nawet mnie to cieszy, bo ty jesteś urodzony „samiec alfa” - cholerny abitniak. W końcu i tak byś się postarał wysadzić mnie z siodła. A tak cię, w razie czego docenią i poślą wyżej. A ja się pozbędę ewentualnego zagrożenia ze swojego podwórka. Ja jednak mam dziwne... przeczucie. - Nagle spojrzał mu głęboko w oczy bez nawet cienia szyderstwa czy drwiny. A raczej z lękiem. Nachylił się nad biurkiem i dodał szeptem jakby się bał, że ktoś niepowołany to usłyszy. - Cezary! Ten gość, który przyszedł z wodzem to był najdziwniejszy facet, jakiego w życiu widziałem. Ciary mi chodziły po cały ciele i zimny pot ciurkiem popłynął po plecach, kiedy mi spojrzał w oczy. Czułem się jakby... jakby mnie prześwietlił jak rentgen. A on się nagle uśmiechnął... Ale nie był to miły uśmiech, a raczej... Jakby to powiedzieć... Straszny. Jakby czytał mi w myślach i wiedział, że się go boję!

- Straszny uśmiech? Sorry Darku, ale mam podejrzenia, że wczoraj coś wieczorem zapaliłeś lub zażyłeś.

- Nie! Wcale nie! Ale wciąż uważam, że ten jego uśmiech był... jak z sennego koszmaru... A co do przesyłki, to wszystko jest straszne dziwne... Ten gość jest dziwny... Mam takie dziwne przeczucie... - Znów zawiesił na chwilę głos jakby szukając odpowiedniego słowa by opisać to, co czół. - To zapewne nic śmierdzącego, ale... to i tak coś...specjalnego.

Czarek był już zdrowo zniecierpliwiony tym dziwnym, zupełnie niepasującym do jego szefa zachowaniem, więc wszedł mu w słowo.

- Zapewne? Specjalnego? A co? Myślisz, że to jakiś bardzo trefny towar? Może dragi? Albo - dziecięca pornografia? A może wodzu zaczął handlować elementami broni jądrowej? Stary! Wybacz, ale jesteśmy profesjonalistami. W biznesie nie ma miejsca na przeczucia! Jest „task” a my mu podołamy! Znasz przecież naszą firmową dewizę: „Rzeczy niemożliwe robimy od ręki! Cuda nam zajmują kilka godzin dłużej!”

Szef, o dziwo, nie zareagował na zaczepkę, ani na wyraźne szyderstwo w głosie podwładnego, ale milczał zamyślony i po dłuższej chwili podjął dalej wątek. Tyle, że Czernek nie był w stanie zgadnąć, czy to mówi do niego, czy raczej do siebie.

- No tak... Zapewne masz rację. Ja nawet nie wiem, co mnie tak niepokoi. No, ale w biznesie nie ma miejsca na odczucia. Jesteśmy, kurcze, profesjonalistami...

I nagle się wyprostował, uśmiechnął i znów był starym "szefunciem". Wyglądało to tak, jakby się pozbył ciężaru, bo po chwili, już nieomal zupełnie wyluzowany dodał:

No! Co miałem ci powiedzieć - powiedziałem! A teraz ostateczna decyzja: Jedziesz?

Czarek zupełnie nie podzielał jego wątpliwości, więc odparł bez chwili namysłu:

- Jadę! A teraz konkrety: Co to za przesyłka? Gdzie mam ją dostarczyć i w jakim terminie?

- Zdziwisz się! - Pryncypał odepchnął się rękoma od biurka i pojechał na swoim fotelu na kółkach pod ścianę. - Odwróć się!

Wszyscy wiedzieli, że w niskiej komodzie umiejscowionej pod tą ścianą ma ukryty sejf gdzie trzymał swoje najważniejsze dokumenty. Plotka głosiła, że także i buteleczkę z koniakiem lub szkocką. A zapewne - obie na raz. I się raczył od czasu do czasu, kiedy nikt nie widział. A przynajmniej -wydawało mu się, że nikt nie widzi. Czarek się pokornie odwrócił i czekał.

- No, możesz się z powrotem patrzeć!

Kiedy spojrzał, jego pryncypał już był z powrotem koło swojego biurka i właśnie kładł na nim niezwykle wytworny, skurzany neseser w kolorze wiśniowym. Teczka była najwyraźniej jedną z tych, które kosztują majątek.

- Powąchaj! - Darek podsunął mu go pod nos. Czarek pociągnął nosem i poczuł przyjemny, delikatny zapach skóry wyprawionej na safian.

- A teraz spójrz na zamki.

Spojrzał odruchowo i zobaczył, że oba były zalane intensywnie szkarłatnym lakiem i opieczętowane dziwną pieczęcią, która mu się skojarzyła z trójzębem. Dodatkowo na mosiężnej listwie, jaka obiegała całą walizeczkę w miejscu gdzie łączą się zazwyczaj jej połówki były starannie wyryte jakieś dziwaczne znaki układające się najwyraźniej w jakiś napis. Ryty były płytkie, cieniutkie i gdyby nie były wypełnione jakimś czernidłem byłyby nieomal niezauważalne, ale wykonano je niezwykle starannie i dokładnie.

Mnie osobiście - tu jego szef wskazał palcem na pieczęć - to się kojarzy z hebrajską literą „szin”, ale ona jest trochę inna. Cholera wie, co to tak na prawdę jest za znak, ale mówiłem ci - to wszystko jest dziwne.

- Nie dziwne! Nie dziwne, ale oryginalne. - Poprawił go Czarek. - Ten gość się najwyraźniej naoglądał za dużo brazylijskich telenowel. Tak by można o nim powiedzieć, że jest świr. Ale, że jest obrzydliwie bogaty to nie jest świrem, a - oryginałem. A mi ten znak przypomina trójząb. Ciekaw jestem, co znaczą te wszystkie znaki wyryte na mosiężnej listwie?

- Zapewne: „Nic ci gnojku do tego, co jest w środku”! A teraz zobacz to:

Tu pryncypał, położył obok coś na kształt teczki na dokumenty wykonanej z identycznej skóry.

- A to, co do diabła jest? Wyciągnąłeś to ze środka?

- Nie, to dołączone instrukcje. Coś jakby aktówka bez rączki z etui na mapy i instrukcjami.

Mówiąc to otworzył ją i wyjął wizytówkę, a następnie pchnął całość w jego kierunku.

- Gość się nazywa Lucjan Gasiciel i jest chyba jest prezesem firmy InFe zlokalizowanej w Zatraceniu.

Czarek wziął wizytówkę - elegancki kawałek sztywnego, bardzo wysokiej jakości papieru, w kolorze grafitowym ze srebrzystym, tłoczonym napisem „ Pan Lucjan Gasiciel” oraz w kolejnym wersie „InFe” i w jeszcze następnym „Zatracenie” Całość otoczona była delikatną, również srebrzystą bordiurą i nie zawierała żadnych innych informacji. Nawet nie zawierała zwykłej na takich wizytówkach tytulatury w stylu „Prezes”, „Prezes zarządu” czy innych wskazówek, kim jest właściciel tej wizytówki. Jedynie wieloznaczne słowo - „Pan”. Z narastającą ciekawością wyjął i otworzył etui, w które wpięte były rozkładane dokładne niczym sztabowe mapy wydrukowane na szeleszczącym, mocnym papierze, który skojarzył mu się z banknotami. Był jednak, jak się wydawało, znacznie lepszej jakości. Do mapnika dołączona była kartka papieru z nagłówkiem firmowym w kolorze, jakże by inaczej - grafitowym i z wydrukowanymi instrukcjami: „InFe, Plac Upadłych Bohaterów 6, Zatracenie. Sobota, godz. 11.00.” I to wszystko! Żadnych pieczęci czy podpisów lub innych, dodatkowych informacji.

- Mógł, choć dodać coś w stylu: „I bądź na miejscu o czasie!” - Stwierdził z lekka zawiedzony tą bezosobową, niezwykle suchą formą listu z instrukcjami. - A dodatkowo, kto to kurcze jest ten cały Lucjan Gasiciel? Prezes? Wiceprezes? Kierownik działu? A może, zwykły pracownik sekretariatu.

- Taaa. - Szef się spojrzał na niego z szyderstwem w oczach. - A nasz prezes za nim biegał jak piesek? Stary, pomyśl! Skoro on sam się pofatygował w jego sprawie do naszego działu, to znaczy, że ten cały Lucjan to nie jest jakaś tam zwykły Lucek, ale Pan Lucjan - przynajmniej prezes zarządu jakiejś wielkiej korporacji. Zresztą, kazał sobie zrobić takie wizytówki, bo wiedział doskonale, że wystarczy tylko to, co na nich umieściłby taka gruba ryba jak nasz "wodzu" stawała na baczność na sam widok jego nazwiska i nazwy firmy.

- No... tak. Wiem teraz gdzie i kiedy mam to dostarczyć. Pytanie tylko - gdzie jest ten cały "shithole".

- Wesz, to dziwne, ale zanim tu przyszedłeś sprawdziłem w Internecie i ani w Googlach, ani w Zumi tej dziury nie znalazłem. W miejscu, w którym wedle mapy ten grajdoł się znajduje jest w obu zielona, niewyraźna plama. Myślę, że to jakiś teren zamknięty. Poligon... A może, inny obiekt specjalny. Z mapy wynika, że to, z hakiem, jakieś 300 kilometrów.

- Spory kawałek! - Przyznał Czarek. - I jeszcze te mapy. Czy ten koleś nie używa nawigacji? Dziwak jakiś i popapraniec...

- No właśnie! A co do ciebie, to masz dziś wolne! I w poniedziałek także. Idź do Kasi, do sekretariatu. Niech ci wyda delegację i pieniądze. Wyrusz wieczorem, dojedziesz, kimniesz się chwilkę, a po tym oddasz ten neseser i twoja wola, co będziesz dalej robił z weekendem. Tylko nie zdefasonuj staremu bryki, bo ci jaja urwie razem z głową!

- Spokojna głowa! - Uspokoił go Czarek biorąc neseser i teczkę ze stołu. - To mówisz, że lepiej będzie jechać wieczorem?

- Ruch mniejszy na drogach! I ty będziesz bardziej bezpieczny skoro to taka ważna przesyłka. Wiesz, to jakaś zabita dechami prowincja - zagłębie buraczane. A buraki są biedne i mogą się połaszczyć na ten neseser. A jak stracisz tę przesyłkę to zapomnij o karierze! Dlatego ci radzę - jedź w nocy, kiedy buraki śpią i nie rozrabiają.

- No, w sumie, masz rację. Ruszę po drugiej w nocy. Droga zajmie mi ze trzy godziny, więc na miejscu będę circa o 6. Kimnę się z zamkniętym samochodzie na parkingu pod jakąś stacją benzynową i obudzę o dziesiątej, zjem coś, a po tym oddam i wracam.

- Dostaniesz pieniądze na hotel! Myślę, że lepiej będzie jak weźmiesz jakiś pokój. I nie bój się niczego! Jak się księgowość będzie czepiała wydatków to mi powiedz. Opierniczę ich tak, że im w pięty pójdzie. W hotelu się odświeżysz i zmienisz ubrania. Po tym jak oddasz wyśpij się porządnie i dopiero po tym wracaj. Wydałem dyspozycję, a "wodzu" ją od ręki podpisał, by ci dali całe pięć setek. To Zatracenie to jakieś totalne zadupie. Nie wiadome czy tam mają bankomaty? Weź całość gotówką!

Czarek się chwilę zastanowił i doszedł do wniosku, że jego "boss" ma rację. - Nigdy nie wiadomo, czy w takich wsiach mają bankomaty. Masz rację! Tak zrobię!

I kiedy już szykował się do wyjścia szef zrobił coś, co go zadziwiło: Wstał, nachylił się nad biurkiem i podając mu rękę dodał ściszonym głosem patrząc mu prosto w oczy:

- Czarek! Jakby, co, to dzwoń o każdej porze dnia i nocy. I wracaj cały proszę.

A po tym nagle znów się usztywnił i siadając dodał swoim zwyczajnym tonem:

- No! To cześć formalną mamy za sobą!

- Ech! Darek ty ciągle z tymi swoimi przeczuciami! Stary! To nie Afganistan czy inny Pierdzinistan! Prowincja, ale to w sumie niedaleko. Pojadę, oddam i wrócę na pewno.

- No dobra! Idź już!

- Idę!

 

*****

 

Wyruszył ciut po północy, czyli wcześniej niż zamierzał, bo pomyślał, że dobrze będzie mieć w zapasie kilka godzin „w razie, czego”. Jechał rozkoszując się dyskretnym zapachem luksusu, jaki go otaczał. Samochód, mimo, że wielki, dał się doskonale prowadzić. A silnik mruczał niczym zadowolony z życia kot. Więc i on poddał się urokowi chwili i gnał z lekkim sercem przez ciemne krajobrazy nocy rozświetlane od czasu do czasu przez lampy uliczne i jasne prostokąty okien mijanych wsi, miasteczek czy zalane światłem parkingi przy jakichś zakładach, lub bazach logistycznych zlokalizowanych przy drodze. A on się czuł coraz lepiej, bo kochał ten stan, w którym były tylko on, samochód i droga omiatana smugami świateł jego reflektorów. Ciemny, rozmazany i tajemniczy świat pogrążony w mroku był na zewnątrz wypełnionej ciepłym, kremowym światłem kabiny. I tylko od czasu, do czasu na błękitnym niczym niebo nad Antylami nieboskłonie jego myśli pojawiała się czarna chmura wątpliwości. Ale on, upojony perspektywą wejścia w łaski samej góry korporacji odganiał tego typu myśli szybko i zdecydowanie skupiając się na marzeniach o wtorku, kiedy pójdzie do samego "wodza" i zamelduje, że zadanie zostało wykonane. Po kilku godzinach jazdy poczuł nagle i niespodziewanie dojmujące zmęczenie oraz zniechęcenie: Smoliście czarne i lepkie jak smoła myśli o śmierci i cierpieniu oblepiły jego umysł. A na dodatek, oślepiły go na chwilę światła jakiegoś wariata, który gnał z naprzeciwka, więc by odpocząć i odegnać senność skręcił na pierwszą z brzegu stację benzynową i stanął na parkingu. Dziwna rzecz - nawigacja zachowywała się bardzo dziwacznie kierując go wciąż na boczne drogi a uparcie omijając te główne. Jemu, nota bene, to zupełnie nie przeszkadzało, bo na tych pustych zazwyczaj szlakach lokalnych mógł wcisnąć pedał gazu do dechy i nacieszyć się szybkością. W końcu ekran nawigacji zgasł zupełnie i nie dawał się uruchomić. Postanowił, więc przy okazji sprawdzić gdzie jest i jaką ma przyjąć marszrutę. Powietrze była rześkie, więc zapalił papierosa, odetchnął głęboko, otworzył z sykiem Red Bulla i właśnie sięgał po mapę by ją rozłożyć na masce, kiedy nagle usłyszał głos za plecami:

- Niezły samochód...

Ze strachu o mało nie podskoczył, ale momentalnie opanował rozbrykaną wyobraźnię i błyskawicznie odwrócił by odparować ewentualny cios. Nie był jednak takiej potrzeby, bo gość, który stał za nim nie wyglądał bynajmniej na bandytę, a raczej na kogoś, kto bentleye kupuje raz na tydzień. Stał, bowiem za nim wysoki, szczupły, ciemnowłosy facet w wieku nieokreślonym i przyglądał mu się z tajemniczym uśmiechem. Obcy był ubrany wprost z wyzywająca elegancją w grafitowy, świetnie skrojony surdut z aksamitnymi, ciemno granatowymi klapami, atłasową kamizelkę haftowaną w roślinne wzory w kolorze śliwkowym, stalową koszulę ze srebrno-czarnym krawatem oraz czarne spodnie. Jego postawa i zachowanie miejsca zdradzały kogoś, kto ma władzę i jest przyzwyczajony do rządzenia. Jednak to nie ekskluzywny i ekstrawagancki strój przyciągał, jako pierwszy wzrok. Ale twarz tego człowieka - lekko trójkątna, piękna, ale za razem w jakiś niepojęty sposób odpychająca i groźna. Rysy miał bardzo regularne, nos prosty a usta małe i zaciśnięte w wąską kreskę. Usta z tych, które nawykłe są do wydawania rozkazów, a nie szerokiego uśmiechu. A najbardziej przyciągał wzrok jegoi oczy: Durze, szare, błyszczące i głęboko osadzone pod łukami brwi. I rzecz najdziwniejsza: Facet nie miał dołka biegnącego zazwyczaj od nosa do górnej wargi, a jego czarne długie włosy zaczesane starannie do góry i lśniące od brylantyny nie nosiły nawet śladu siwizny. Obcy widząc jego lęk, uśmiechnął się samymi kącikami ust:

- Pan się nie boi! Nie mam najmniejszego zamiaru kraść pana samochodu! Zresztą, po co? - W tym momencie pokazał ręką na coś za swoimi plecami, Czarek wychylił się zaciekawiony i oniemiał, bo w świetle lampy ujrzał szaro-grafitowe Lamborghini Veneno.

- Ale jak to!? Przecież firma Lamborghini zrobiła tylko trzy egzemplarze na sprzedaż w kolorach czerwonym, białym i zielonym... - Zaprotestował słabo nie do końca wierząc w to, co zobaczył.

- Nie! Zrobiono ich w sumie pięć: Jeden do muzeum Lamborghini, trzy w barwach flagi narodowej Włoch a jeden dodatkowo dla mnie. Mój ma numer seryjny „5”. Cóż... Jak pan widzi nie mam potrzeby kraść pańskiego samochodu... - Tu spojrzał się mu głęboko w oczy z lekką nutą szyderstwa w spojrzeniu - Moja „trucizna” jest, mówiąc oględnie, o klasę lepsza... Choć oczywiście nie przeczę, że Bentley to także wóz z wielką klasą tylko dla ludzi z wielkim zamiłowaniem do piękna.... Od razu się takich rozpoznaje: Ja widzę z miejsca ten specyficzny typ ludzi gotowych na taką rozrzutność, by pokazać swoją osobowość. Bo tylko prawdziwe osobowości - ludzie silni, naznaczeni, a nawet niejako przeznaczeni do bycia zwycięzcami, pozwalają sobie na taki zakup...

Mówiąc to obcy ominął Czarka, podszedł niespiesznie do jego samochodu i stanął koło maski patrząc niezgłębionym wzrokiem na szyby. W pewnym momencie się odwrócił, uniósł brwi i zapytał niewinnie:

- No, chyba, że ten wóz nie należy do pana? Hym?

- Eee... Znaczy jest w moim posiadaniu... - Czarek nie wiedząc, czemu ominął ten temat i starał się nie udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

- Znaczy... Należy czy nie? - Zapytał miękko obcy, ale zamiast poczekać na odpowiedź dodał. - Oczywiście, to nie jest mój problem, ale... wie pan z ludźmi z klasą się znacznie lepiej dyskutuje. Czuję z nimi pewna wspólnotę... - W pewnym momencie zamilkł na chwile i znów uniósł brwi. - No, więc - należy, czy nie?

- Tak! Zdecydowanie tak! - Skłamał Czarek.

Obcy się uśmiechnął drapieżnie, a jemu wydawało się, że szarość w jego oczach stężała i błysnęła w nich zimna stal.

- No! Wiedziałem, że pan to powie! Ten wóz wart jest takich... deklaracji.

Kiedy to mówił przeciągnął opuszkiem wskazującego palca po masce, choć Czarek nie był pewien czy ją dotknął czy tylko wykonał w powietrzu gest jakby to chciał zrobić. Za to zwrócił uwagę na spinkę wpiętą w jego krawat z wielkim, zimno błyszczącym w świetle lamp kamieniem. Obcy to zauważył.

- Co? Podoba się panu mój kamyk? - Tu wskazał niedbale ręką ubrana w cieniutką rękawiczkę na swój krawat. Kamień był na prawdę duży i pięknie szlifowany. „Lekko licząc - coś koło miliona dolarów!” Pomyślał i spojrzał na obcego z niekłamanym podziwem. - To brylant z kopalni w Liberii... Niezwykłej czystości, przeźroczysty jak woda diament bez żadnej skazy ofiarowany mi przez Charlesa Taylora, mojego byłego kontrahenta z tego kraju, który dodatkowo miał swoje udziały w kopalniach zarządzanych przez RUF w Sierra Leone... No, ale nie będę pana zanudzał jakimiś pierdołami z przeszłości... Myślę, że to nie będzie nadmiernie wielkie faux pass, kiedy zapalę w pana obecności?

- Oczywiście, że nie będzie! Sam palę.

- No to musi się pan poczęstować moim cygarem. - Tu z wewnętrznej kieszeni swojego surduta wyciągnął płaski humidor. Podsunął go mu pod oczy i z kocią zręcznością otworzył niczym papierośnicę na wysokości jego twarzy. Czarek ujrzał we wnętrzu wykonanym z jakiegoś drewna rzędy dość cienkich, ciemno brązowych cygar ozdobionych srebrnymi obrączkami po środku.

- To jedyna okazja. Te cygara są robione specjalnie dla mnie i nazwano je na Kubie „El Demonio Homenaje”. Mam swoje udziały w przemyśle tytoniowym...

- W kraju? - Spytał Czarek biorąc jedno z cygar.

- Nie, na świecie. A dodatkowo, rządzący na Kubie mają do mnie słabość.

Czarek wziął cygaro, a obcy podsunął mu srebrzystą zapaliczkę w stylu Zupo, ale większą. Na płaskiej powierzchni wyryty był niezwykle szczegółowy relief - płaskorzeźba przedstawiający motyw, od którego ciarki chodziły po plecach: W lewym dolnym rogu przedstawiona była rodząca, piękna kobieta a nad jej łonem, z którego właśnie wychodziła główka dziecka pochylał się odrażający łeb smoka, który najwyraźniej czekał by to dziecię pożreć. Zapalił, poczuł dziwny smak jakby z dodatkiem smoły oraz siarki i zakręciło mu się w głowie.

- Mocne? - Spytał jego rozmówca patrząc mu się w oczy. - Lekkie zawroty głowy? Pan się nie przejmuje, to szybko przejdzie! I nie będzie panu przeszkadzało w dalszej jeździe... A tak a propos: Wygląda mi pan na menadżera w podróży służbowej.

- Tak! Jestem menadżerem korporacyjnym i jadę w sprawach biznesowych.

- Znaczy, musi być pan kimś z górnej półki! Człowiek o takiej postawie i jeżdżący takim wozem

nie może być ot takim sobie zwyczajnym menadżerem średniego szczebla. Wyrokuję, że

przynajmniej członkiem zarządu!

Czarek, mile połechtany tymi jego słowami uśmiechnął się i odparł.

- No cóż... Wiele się pan nie pomylił. Jak już wspomniałem jestem menadżerem korporacyjnym z centrali jednej z większych korporacji i jadę w sprawach służbowych.

- A gdzież to pan się wybiera w tak ciemną noc? To musi być coś na prawdę dużego kalibru skoro ktoś z zarządu jednej ze stołecznych korporacji podróżuje nocą przez tę okolicę... - Wszedł mu w słowo obcy

- Ja? Do Zatracenia.

- O! To zdecydowanie w moim kierunku. Ja, wiedzy pan znam doskonale drogę do Zatracenia. - Kiedy to mówił oczy błysły mu w dziwny sposób. Nie tylko zresztą błysły. Czarek byłby nawet gotów przysiąc, że na chwile zaświeciły się zimnym blaskiem niczym kamień obcego wpięty w krawat. Co, oczywiście uznał od razu za złudzenie. Mimo wszystko jakiś nieokreślony do końca lęk, jaki ten ktoś w nim budził. Lęk, który czaił się gdzieś na granicy tego, co świadome i nieświadome pozostał i drążył jego duszę. Obcy zaś kontynuował. - Właśnie jadę w tym kierunku i pozwolę sobie zaproponować swoją osobę w roli przewodnika. No, więc jak? Zgadza się pan jechać za mną?

Czarek o dziwo nawet poczuł ulgę, kiedy usłyszał tę propozycję. Ten dziwny typ mu cholernie imponował, ale zarazem go przerażał do tego stopnia, że miał nieodpartą ochotę, aby uciec jak najdalej. Sam, więc do końca nie wiedział czy robi dobrze. No, ale to zrobił! Uśmiechnął się z ulgą i odparł:

- Z miłą chęcią!

- No to, co? Ruszamy? - Obcy rzucił na ziemię połowę cygara i ruszył do swojego samochodu. Odpalił go, błysnął światłami i zadziwiająco cicho jak na możliwości tej bryki podjechał blisko do niego.

- No! Ruszamy! Zatracenie czeka... - Zakomenderował i spojrzał się na niego w sposób, który trudno było jednoznacznie sklasyfikować. A po tym się uśmiechnął drapieżnie. Czarek pomyślał, że to, dlatego, iż będzie mógł komuś wreszcie pokazać możliwości swojej fury. A może z innego powodu? Ten gość go wyraźnie onieśmielał. Czół, że ma do czynienia z kimś, kto na spotkania z największymi tego świta idzie ot tak z marszu i go przyjmują z najwyższymi honorami.

Wsiadł i ruszyli. Tamten jechał spokojnie, tylko od czasu ryknął krótko silnikiem jakby ogłaszając wszem i wobec jaka moc drzemie pod maską jego zabawki. Czarek podążał pokornie za nim. Jechali wpierw „krajówką” a po kilkunastu kilometrach skręcili w boczną drogę, której początek był ledwie widoczny pośród gęstych krzaków pobocza jednak utrzymanej w zadziwiająco dobrej kondycji. Tak się jakoś złożyło, że nagle wielki, okrągły księżyc wyjrzał zza chmur i zrobiło się nawet jasno, więc on miał okazję podziwiać zalane srebrzystym blaskiem krajobrazy. Choć tak szczerze, to im bardziej oddalali się od „krajówki” tym było coraz mniej do podziwiania. Jechali, bowiem przez coraz mocniej zapuszczony kraj ugorów, łąk dzikich i niekoszonych od dawna, a porosłych młodymi brzozami, oraz mizernych zagajników. W mijanych wioskach jakieś światła rozświetlające ciemności świeciły się nader rzadko, a domy, często wyraźnie pogrążone w ruinie, patrzyły na ich przejazd obojętnie i ponuro czarnymi jamami okien. W pewnym momencie droga zaczęła biegnąć ostro w dół i ujrzał gdzieś w oddali czarną krechę lasu. Wpierw jednak musiała być dolina jakiejś rzeki lub bagniska, bo łąki i ugory pokrywała coraz gęstsza mgła wpełzająca od czasu do czasu na asfalt. W końcu opar pokrył grubym, trupiobladym całunem całość pobocza i tylko drzewa wystawały ponad nią. Niczym wyspy na wielkim rozlewisku. W pewnym momencie na ogromnym drzewie z rozdwojonym tuż przy korzeniach pniu, którego jedna z odnóg była ucięta wyraźnie dostrzegł wysoką postać w długim płaszczu z kapturem, która stała na ściętej powierzchni i miał wrażenie, że przygląda mu się uważnie. Krew momentalnie zamieniła się w jego żyłach w galaretę, ale kiedy spojrzał tam ponownie nie zobaczył nic, tylko ucięty równo pieniek. Odetchnął kilka razy głęboko i powoli uspokoił skołatane tym złudzeniem nerwy. Mimo tego, to wszystko go przerażało coraz bardziej. Mgła była coraz gęstsza i kiedy wjechali pomiędzy drzewa, te majaczyły tylko niewyraźnie w świetle refraktorów gdzieś za kłębiącymi się oparami. Obaj zwolniliby nie uderzyć w nic w tym mleku i Czarek poczuł dojmującą ochotę by zakręcić i z pełną prędkością uciec znów do cywilizacji. Trwoga dosłownie zaczęła mu stawiać włosy na głowie. A on nie wiedział dlaczego. Kiedy tak kombinował jakby tu zwiać nagle ujrzał niewyraźny zarys jakiegoś zwierza majaczący w oparach i dwa żarzące się w mroku, wpatrzone w niego ślepia. Na jakąkolwiek reakcję było już za późno i nim zahamował usłyszał głuchy odgłos ciała zderzającego się z maską jego samochodu. Na szczęście w tym momencie samochód stanął. A on szybko wyskoczył na drogę i ujrzał w ostrych smugach świateł refraktorów jakieś cielsko porosłe potarganym, czarnym futrem, na którym momentalnie zaczęły osiadać kropelki rosy. To był najwyraźniej pies I to bardzo duży pies. Olbrzym wśród rozlicznych ras tego gatunku. Bestia leżała spokojnie i tylko klatka piersiowa unosząca się od czasu do czasu świadczyła o tym, że to coś jeszcze żyje. Po chwili jednak nawet i to ustało, a zwierzę znieruchomiało. Kiedy tak stał oparty o maskę swojego wozu i próbował zapalić bezskutecznie papierosa bezgłośnie podjechał do miejsca zdarzenia Lamborghini jego przewodnika.

- Co się stało? - Spytał obcy wysiadając z samochodu.

- Nie... Nie wiem, kurwa, jak to się stało! Ta pierdolona bestia nagle jakby wy-wyrosła spppod ziemi! Nie byłem w s...stanie ani go ominąć, ani zahamować!

- Zwierzęta nie wyrastają spod ziemi. - Zauważył tamten poważnie. - No, ale w świetle reflektorów tracą orientację. To się zdarza...

Po czym pochylił się nad leżącym ciałem.

- Wydaje się, że jeszcze żyje... Możnaby pojechać z nim do weterynarza... Tylko, że mój bagażnik jest za mały. Pana byłby w sam raz, ale ma pan tam, jak myślę, bagaże... A takie kreatury śmierdzą i ich zapach długo się nie daje usunąć... Koszule, podkoszulki i bielizna będą panu cuchnęły psim smrodem. No i krew. Jak poplami tapicerkę to się tego już nie wywabi... - Kiedy to mówił wyprostował się i uważnie spojrzał na Czarka. - No i rodzi się problem, jak te brązowe plamy wyjaśnić... Może być z tego wielki kłopot, a to tylko zwierzę. To, oczywiście, pana decyzja, ale ja bym to coś tu pozostawił. Być może ono zdechnie za godzinkę lub dwie, a plamy pozostaną i ktoś może być bardzo nierad... Jednym słowem - efekt może być żaden, a wysiłek i tak pójść na marne... Ja bym zostawił. Wszak to głupie bydle i niech zdycha na drodze, bo samo sobie zgotowało taki los... A jaka jest pana decyzja?

„Co ja kurwa powiem wodzowi!” Pomyślał, ale na glos powiedział:

- Głupie bydle! A niech zdycha!

- Niech zdycha! - Powtórzył za nim obcy, spojrzał zimnym jak lud wzrokiem na bestię i uśmiechnął się od ucha do ucha złym, drapieżnym uśmiechem. Po czym podszedł do bentleya i położył rękę na jego masce przyglądając się uważnie zderzakowi. - Nie martw się Czarku! Niezbyt wiele świadczy o tym, co się tu stało. Nikt nawet nie zauważy. No, więc co? Jedziemy dalej?

- Jedziemy! - Potwierdził Czarek, który zupełnie pogrążony w kłębowisku myśli, jakie powstało w jego głowie nawet nie dostrzegł, że obcy nazwał do jego własnym imieniem. Ruszyli powoli, ostrożnie omijając leżące na drodze truchło i nagle pojął znaczenie tego, co się stało i ta myśl go zmroziła. Ten obcy facet zna jego imię! A dodatkowo sprawiał wrażenie, że wie doskonale, że to samochód jego szefa. W tym momencie poczuł jakby ktoś, lub coś w jego mózgu pozrywało plomby ze wszystkich jego wewnętrznych alarmówA te rozdzwoniły się w jego głowie strasznym jazgotem paniki. No, ale za chwilę odezwała się racjonalna część jego umysłu. Mogło mu się po prostu przywidzieć. Mogło także i tak być, że on sam mu zdradził swoje imię... Tak! Zdecydowanie tak! Zdradził mu je, kiedy mówił o swoim stanowisku i o tym, że wybiera się do Zatracenia! Zajęty sobą nawet nie spojrzał w żadne lusterko. A szkoda, bo to, co by ujrzał wywindowałoby poziom jego lęków poza granice ślepej trwogi. Ledwo tylko bowiem odjechali, bestia zerwała się na równe nogi. Zajeżyła swoje czarne kudły na grzbiecie i patrząc z bezbrzeżną nienawiścią swoimi złotymi ślepiami obnażyła żółte zębiska w geście ni to groźby, ni to szyderczej pogardy. A następnie zawyła długo, przeciągle skowytem wibrującym od żądzy krwi. On zaś, jako, że bentleye są z zasady znakomicie wyciszone, tego nie usłyszał...

Jechali tak czas jakiś przez las, kiedy nagle jego wóz zaczął tracić moc. Silnik zgasł po kilku kilometrach i już się nie dał uruchomić. Obcy musiał to zauważyć, bo zatrzymał swoje lamborghini, podszedł do bentleya i zastukał w przednią boczną szybę.

- Co się stało?

- Nie wiem! Kurwa! Nie wiem! Zepsuł się i tyle!

- No cóż... Nawet Bentleye się psują. - Stwierdził tamten filozoficznie. - Najbliższy warsztat jest w Zatraceniu. Zabrałbym pana, ale ja odradzam porzucenie wozu. Te lasy są ogromne i niezbyt bezpieczne. Nikt nie może dać panu gwarancji, że kiedy pan wróci z pomocą zastanie pan ten samochód w tym miejscu. A już na pewno, że zastanie go pan w stanie nienaruszonym. Dlatego myślę, że najlepiej będzie, kiedy ja wszystko załatwię. A pan poczeka na pomoc drogową...

- Co znaczy, że te lasy nie są bezpieczne? - Wszedł mu w słowo Czarek.

- To, co powiedziałem: Nie są bezpieczne! Zdziwiłby się pan, jakie te lasy są wielkie i jakie bestie tu się kręcą. Zresztą, z jedną już pan się spotkał. - facet był bardzo poważny, jednak, kiedy powiedział o wypadku nie omieszkał się tajemniczo uśmiechnąć a w jego oczach błysnęło coś jakby szyderstwo. - Tak, więc zostawię tu pana. A pan poczeka. Nie radzę wychodzić z wozu, bo łatwo może pan się zgubić. Po prostu pan się zdrzemnie a rano lora pana zabierze do warsztatu. Ci ludzie będą ode mnie! Kiedy podjadą powołają się na mnie... Mam na imię Lucjan. Dla znajomych - pan Lucjan. Oni tak się przedstawią: „Pan Lucjan posyła nas do pana”. I będzie pan wiedział, że to ja ich posłałem.

- Zostawi mnie pan?

- Ano... Ale niech się pan nadmiernie nie obawia! - W tym momencie wsadził rękę pod surdut i sięgnął do tyłu jakby chciał podciągnąć spodnie i wyciągnął pistolet w kaburze. Wyjął go zręcznie z tejże kabury, odłączył magazynek sprawdził jego stan a następnie włożył z powrotem, zabezpieczył broń i wetknął ponownie do futerału.

- To Vektor CP-1. Świetna broń! Ma pan pełny magazynek i jeszcze jeden dołączony do kabury. To daje razem 26 pocisków. Powinno wystarczyć, jeśli nie na wszystkie zagrożenia, to na te podstawowe. A na pewno ten pistolet uczyni pana myśli mniej... skołowanymi. Broń dodaje ludziom pewności siebie. - Tu znów się uśmiechnął jakby powiedział coś dowcipnego. Jednak jego oczy pozostały poważne. - Kiedy będzie po wszystkim, zgłoszę się do pana po odbiór mojej własności.

- A jak mnie pan znajdzie? - Spytał przytomnie Czarek

- O to niech się pan nie boi... Odnajdę bez problemu.

- Ale ja nie mam pozwolenia na broń!

- A czy ktoś postronny się musi o niej dowiedzieć? Nie sądzę. No, chyba, że ktoś się wygada... - I znów tajemniczy uśmiech zagościł na jego ustach. Po tym nachylił się i zaczął mu wszystko pokazywać. - Widzi pan tę czerwoną plamkę na bezpieczniku z przodu kabłąka spustowego? Kiedy pan ją widzi, to znaczy, że jest gotowy do strzału. W tej pozycji wystarczy tylko odciągnąć kurek i może pan strzelać aż do wyczerpania się amunicji. A kiedy tu pan naciśnie i plamka zniknie, to wtedy będzie zabezpieczony i nie wystrzeli. Chce pan go pożyczyć?

Czarek był w sumie pacyfistą, ale mimo początkowych oporów pomyślał, że będzie po prostu bezpieczniejszy. Więc potakująco skinął głową.

Tak? No dobra! Jadę! - W tym momencie po prostu wrzucił Czarkowi broń do samochodu. Zobaczył jeszcze jak zapalają się światła i ryczy silnik lamborghini i pozostał sam w ciemności. Bardzo mu się chciało palić, ale bał się to zrobić w kabinie. Na wyjście także nie miał nadmiernej ochoty. Postanowił, więc zakurzyć w otwartym oknie. Otworzył szybę i poczuł wszechogarniający zapach rozkładu. Ciężkie krople spadały z niewidocznych gałęzi na ściółkę z głośnym „pac, pac, pac”. Gdzieś w ciemności dał się słyszeć wyraźny szelest, a po nim drugi z zupełnie innej strony. Jakiś ptak krzyknął gdzieś daleko nagle. Ostro, jakby ostrzegawczo... Kiedy to wszystko usłyszał schował z powrotem papierosy i zamknął okno. Postanowił przeczekać w kabinie gdzie czuł się w miarę bezpieczny. Przesiadł się na tylną kanapę, zwinął w kłębek i leżał tak ściskając mocno w rękach pistolet. Obcy miał zdecydowanie rację w jednym: Ten obły, zimny kawałek metalu go wyraźnie uspokajał! Leżał tak, nasłuchiwał i był coraz mocniej przestraszony. Na szczęście, panika nie jest stanem trwałym. Trwa kilka, kilkanaście minut i zmęczony umysł się po prostu wyłącza. Jego się także wyłączył. W końcu zmęczenie wzięło górę nad jego rozbrykaną wyobraźnią i zasnął snem bez snów, czarnym jak śmierć.

 

*****

 

Obudziło go pukanie w okno. Otworzył oczy i zobaczył świat w brzasku dnia - wyprany z kolorów, szary i zamglony. Przy bocznej szybie stał jakiś facet i pukał w nią palcem. Dość szybko wróciła mu świadomość miejsca i czasu, więc schował pistolet pod siedzeniem i otworzył okno.

- Pan Lucjan nas przysyła! Miał pan awarię. - Odezwał się ten, który pukał - człowiek o wyglądzie mechanika. A dało się to dość łatwo rozpoznać po licznych plamach od smaru na jego kombinezonie w kolorze nieokreślonym i flanelowej, kraciastej koszuli. Facet był tak brudny, że wyglądało na to, iż nie mył się przynajmniej od świąt Bożego Narodzenia. Z małym zastrzeżeniem, że nikt nie mógł mieć stu procentowej pewności, przed którymi świętami zarzył poprzedniej ablucji - ostanimi czy tymi przed rokiem. A dodatkowo na nosie miał równie brudne okulary grube jak denka od słoików, przez które trudno było dostrzec kolor jego źrenic. A po tym uśmiechnął się nieszczerze pokazując nierówne, pożółkłe od kiepskiego tytoniu zęby. - Siurnij se pan pod krzakiem, a my tymczasem poszukamy haka i wciągniemy furę na lawetę.

Po tych słowach pokazał swoją totalnie rozklekotaną lorę i pomocnika o wyglądzie pijaczynki, który całymi dniami przesiaduje pod sklepem z puszką najtańszego piwa w ręku. Pomocnik uśmiechnął się równie nieszczerze i stał dalej przy lorze. Czarek wysiadł, ostentacyjnie zamknął samochód, przeciągnął się i poszedł „w krzaki”. Daleko nie miał, bo już na poboczu zaczynała się las złożony z na oko bardzo starych, ale w jakiś dziwny sposób karłowatych drzew - sosen, dębów, brzóz i jeszcze jakichś, których nie był w stanie rozpoznać. Coś musiało być w glebie, bo te drzewa zamiast piąć się zdecydowanie ku niebu nieomal od korzeni rosły krzywo wypuszczając całe mnóstwo poskręcanych wijących się niczym pijane węże gałęzi i konarów tak, że przypominały gigantyczne krzewy lub bonzaje olbrzymów. A na dodatek porosłe były gęsto mchem i brodami porostów. Mech plenił się także niezwykle bujnie pod nimi a obok niego jakieś galaretowate, oślizgłe grzyby w kolorze buro-mdłym. Rzecz ciekawa: Te. choć jeszcze żywe i wciąż rosnące, już porośnięte były w większości grubymi kożuchami blado-szarej pleśni. Widok bynajmniej nie nastrajał do kontemplacji, więc zrobił, co miał zrobić, zapiął rozporek i ruszył z powrotem do drogi. Mechanik właśnie klękał oglądając uważnie spód jego samochodu, a jego pomagier stał obojętnie gapiąc się na szefa.

- Zrobią panowie ten samochód? - Spytał z powątpiewaniem.

- A co mamy nie zrobić? Się weźmie i się zrobi. Co nie, panie Konradzie? - Odparł mu pomagier.

- Znaczy, myślę, że tu będzie potrzebny komputer i stacja diagnostyczna.- Sprecyzował podchodząc do nich.

- Nie bój się pan! Nie takie bryki myśmy robili. Co nie, panie Konradzie? Mesie, audice czy beemwice wychodziły z warsztatu jak nowe!

Najwyraźniej, wyobraźnia tego gościa i znajomość marek samochodowych nie sięgała dalej niż za zachodnią granicę. Tymczasem pan Konrad znalazł hak. Wstał i wytarł ręce o brudną szmatę.

- No! Pietrek! Będziemy wciągali! Dawaj linkę. - Zakomenderował. - A pan musi się zdecydować gdzie jedzie. Możesz pan u mnie w kabinie, możesz w swoim na lorze. Jak tam pan sobie chcesz.

Kiedy Pietrek rozwijał linkę z bębna i stawiali podjazd Czarek zajrzał ciekawie do kabiny. Siedzenie owszem, było, ale zawalone mnóstwem jakiś brudnych szmat, pustych pojemników i lepiących się od smaru, pokrytych nalotem rdzy części do nie wiadomo, jakich pojazdów. Równie dobrze mogły służyć do naprawy Tygrysa z czasów II Wojny Światowej jak i ciągnika. Tapicerka siedzeń miała kolor ziemisto-bury a na dodatek pękła na boku i wyłaziła spod niej brudna gąbka. Zdecydowanie, jazda w tej kabinie odpadała. Oni tymczasem podpięli hak i uruchomili silnik swojego złoma. Czarek, więc wsiadł szybko do swojego wozu i spuścił ręczny. Pomimo jego obaw pan Konrad okazał się całkiem dobry we wciąganiu samochodu na lorę. Wszystko poszło bardzo sprawnie, a po tym stanęli i zapalili. Jak zauważył, obaj obcy palili jakieś skręty, które dymiły niczym kominy fabryczne.

- No i gdzie pan jedziesz? - Spytał po chwili mechanik.

- Zdecydowanie w swoim wozie.

- Jak tam stryjenko uważacie! Pietrek! Jadziem, bo dzisiaj weselicho młodego Turka. Trzeba się pośpieszyć!

No i ruszyli. Czarek z początku miał duszę na ramieniu, ale mechanik okazał się na prawdę niezły i samochód umocował tak, że nawet nie drgnął. Więc się uspokoił. Jechali wpierw przez lasy drogą, która wyraźnie pięła się pod górę a następnie wyjechali na odkryty teren, który znów zaczął się obniżać i w niecce zamajaczyło wciąż zamglone miasteczko - Zatracenie. Nie wjechali jednak do niego, ale na obrzeżach skręcili do czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na złomowisko - posesję wprost zawaloną starymi gratami, oponami ułożonymi w piramidy i całą kupą innego żelastwa, którego zastosowania można się było tylko domyślić. Albo i nie domyślić, bo te wszystkie tajemnicze, porzucone pośród trawy, chwastów i niewysokich brzózek urządzenia były w stanie mniejszego lub większego rozkładu. Nieomal pośrodku tego wszystkiego stała szopa pobudowana z pustaków z wielkimi wrotami i dostawiony do niej stary kontener mieszkalny. Jak się zdaje, to był warsztat z biurem w dostawce. A może i mieszkaniem zarazem? Sądząc po nieomal geologicznych warstwach brudu pokrywających pana Konrada tudzież jego ubrania to mogło być jego "przytulne gniazdko". W którym, zapewne, nie ma wody bieżącej. Tam się zatrzymali, a Pietrek dość sprawnie, acz nieco brutalnie, spuścił bentleya z lawety. Kiedy już jego samochód poniekąd stanął na własnych kołach Czarek wysiadł i z miejsca wdepnął w coś tłustego - plamę po spuszczonym oleju. Wytarł dokładnie buty o kępę trawy i poszedł za właścicielem tego bałaganu do pustakowej szopy. Ta, o dziwo była wewnątrz w miarę uporządkowana. Oczywiście, jeśli pojęcie „porządek” mierzyć miarą tego miejsca. Jak zazwyczaj mają to w zwyczaju tego rodzaju przybytki, wnętrze śmierdziało olejem, smarem, żelazem i rdzą. A przez niewielkie okienka wpadało niewiele światła. Mechanik poszedł wprost do stołu czy warsztatu zawalonego wszelkiej maści kluczami, kombinerkami i młotkami, siadł na jedynym krześle i zaczął coś namiętnie liczyć w brudnym kajecie. Co chwila odrywał oczy do kartek i spoglądał na wiszący ponad na ścianie bardzo stary kalendarz z dość mocno roznegliżowaną cycatą blondyną namiętnie obściskującą jakieś urządzenie i z wielkim, choć już nieco nieczytelnym hasłem reklamowym 'W HUCIE BIORĄ CHUCIE!". Nie robił tego jednak z lubieżności, ale, jak się zdaje, by skorygować swoje wyliczenia lub sprawdzić coś, bo cały ten kalendarz zabazgrany był numerami telefonów, wszelakimi a zupełnie niezrozumiałymi dla laika liczbami i tajemniczymi słowami wyglądającymi na stricte fachowe nazewnictwo.

- Czy mógłby pan określić... sprecyzować godzinę ukończenia naprawy? - Czarek zupełnie nie wiedział jak zacząć rozmowę z tym człowiekiem, więc zaczął nader delikatnie.

- Jak będzie zrobione, to będzie! - Odparł mu tamten, a raczej odburknął, nie przestając nawet na chwilę swoich tajemniczych wyliczeń.

- A ile to będzie kosztowało?

- O to się pan nie martw. Pan Lucjan mi to zlecił i on zapłaci. A u niego jak w banku! Jak powie, że zapłaci, to zapłaci!

A gdybym od siebie dodał małe, co nieco? - Drążył dalej Czarek gotów na prawdę dołożyć ze swoich byleby szybko wyrwać się stąd do cywilizacji. Kiedy to mówił wyjął swój portfel i zaczął ostentacyjnie liczyć setki. A miał ich pięć. - Ot, taki dodatek za szybką i sprawną obsługę.

Tamten spojrzał się pożądliwie na pieniądze, ale szybko jego mina z wyrażającej zachłanność zmieniła się na nieufną i rozdrażnioną.

- A co mi tu pan będziesz! Powiedziałem! Jak będzie zrobione to będzie! Przyjedzie taki z miasta i myśli, że to tak, hop siup i się zrobi...

Czarek, widząc, że nic tak nie wskóra postanowił zaatakować z innej strony:

- A jest tu jakiś inny warsztat?

- Warstat? Samochodowy znaczy? Nie! - Gość wypiął dumnie cherlawą pierś i poprawił okulary. - Sam wszystko ogarniam! A warstat jest, ale w innym mieście. Będzie ze dwadzieścia pięć kilosków. Więc, pan nie masz wyboru.

- Znaczy, mam. Serwis Bentleya to załatwi błyskawicznie!

Odparł mu buńczycznie, zły na ten monopol i wyszedł na zewnątrz by skonsultować się z Darkiem. Pomyślał sobie, bowiem, że może jest jakieś specjalne ubezpieczenie, które obejmuje holowanie i samochód zastępczy. Na zewnątrz przeżył autentyczny szok, bo na ekranie jego smartfona nie było kresek sygnalizujących zasięg. Znaczy, był poza zasięgiem... Zdenerwowany zaczął się krążyć po terenie próbując go złapać, czym wzbudził zaciekawienie Pietrka.

- To komórka? - Spytał pomagier przyglądając się ciekawie jak Czarek wyciąga rękę w górę próbując złapać jakieś fale. - Daj sobie pan spokój! Te pierdółki u nas nie działają!

- Co?! To miasto jest poza zasięgiem jakiejkolwiek sieci?!

- Ano... Poza. Nie działają i tyle. Co zrobić... - Pietrek podkreślił swój filozoficzny stosunek do tego problemu gestem rozłożonych rąk.

- Co! - Czarkowi się to nie mieściło w głowie, że w XXI w. było jeszcze w Europie miejsce gdzie telefon komórkowy nie miał zasięgu. - To niemożliwe! A jak się kontaktujecie ze światem? Bębnicie w tam-tamy? A może używacie poczty gołębiej?

- Co? A! Mamy tu telefony! Oczywiście! Ale nie działają... Dziś, znaczy, nie działają. Tak w ogóle to wszystko jest O.K! Ale dziś nie...

- Pietrek! - Mechanik widząc ich pogawędkę uznał widać, że nie za to płaci pomagierowi, bo wychylił się z groźną miną z okna. - Nie opierdalaj się tylko chodź tu na jednej nodze! Trzeba wszystko przygotować! - A po tym widząc minę Czarka dodał szyderczo: - I co z tym serwisem? Czy aby już nie jadą?

- Nie... Mój telefon nie ma tu zasięgu...

- Ano nie ma. I dobrze! Nam takie pierdółki nie są do niczego potrzebne!

A po tym najwyraźniej miał zamiar powrócić do swoich robót, bo się odwrócił.

- Przepraszam! - Zawołał za nim Czarek.

- A czego pan jeszcze chcesz?

- A co ja mam ze sobą zrobić?

- A to pana problem. Samochód będzie zrobiony, kiedy będzie. A puki co to pojedź pan do miasta. Pokręć się, załatw, co tam masz załatwić, a jak będzie gotowy to się z panem skontaktuję.

- A niby jak? Nie ma tu zasięgu żadnej sieci komórkowej. A pana pomocnik powiedział mi, że tu telefon stacjonarny także nie działa!

- A gdzie się będziesz pan kręcił? To nie Paryż, czy Nowy Jork. Poślę informację do hotelu.

- Macie tu hotel!

- Jest na rynku! Nad knajpą turystyczną. Tam pan pojedź.

- A niby jak?

- No tak! Pietrek! Skocz no na jednej nodze po Marka, niech tu przyjedzie swoim wozem! Powiedz mu, ze trzeba gościa zawieść do hotelu.

Pietrek za chwilę wyjechał zza szopy na skrzypiącym góralu i ruszył gdzieś za bramę, a za dosłownie dziesięć minut przez ową bramę wjechał stary mercedes bez żadnych oznaczeń świadczących, że to taksówka. Człowieczek, który siedział w środku, dziwnie podobny do Konrada, już był widać poinformowany, w czym rzecz, bo powiedział tylko - „siema” do wszystkich, a za razem do nikogo i nawet nie wysiadł z samochodu. Czarek zabrał swoje bagaże z Bentleya, oddał kluczyki i już miał wsiadać do podwody, kiedy przypomniał sobie o pistolecie. Wrócił i już miał go wsadzić do kieszeni, kiedy sobie pomyślał, że w hotelu ktoś może mu przeszukać bagaże i go znaleźć. A on musiałby go zostawić idąc na spotkanie z tym całym Gasicielem. Więc, po chwili zastanowienia, ukrył go głęboko pod siedzeniem i w końcu wsiadł do rozklekotanego "mesia". Ten cały Marek nawet nie uznał za stosowne go przywitać i od razu przeszedł do rzeczy.

- To będzie kosztowało dychę!

Czarek wiedział, że cena jest bardzo wygórowana, ale nawet nie był w stanie zdobyć się na jakiś protest. Bez słowa wyciągnął z portfela banknot i dał obcemu. Ten się nawet nie uśmiechnął, tylko kiwnął ręką do Konrada i ruszyli w milczeniu. Kierowca spojrzał się nieufnie w lusterko:

- Do "Gostnicy" znaczy?

- Do hotelu. - Odparł mu z tylnego siedzenia rozglądając się uważnie dookoła. Tak szczerze, to nie było, co oglądać. Miasteczko sprawiało dziwne wrażenie bardzo zaniedbanego: Sztampowe klockowate domy były zwyczajnie brudne, ogrody i ogródki zapuszczone, a ogrodzenia zwyczajnie poniszczone. „Zero fantazji! - Pomyślał. - Co za kurewskie zadupie...” Jechali główną ulicą, ale ruch, prawdopodobnie z powodu soboty i wczesnej pory był minimalny. Dlatego trasę przebyli w tempie ekspresowym i po kilku minutach stanęli na rynku czy głównym placu całego bałaganu: Sklep wielobranżowy i jeszcze jakiś szmatex z ubraniami z drugiej ręki, blok w miniaturze, który od razu wyglądał na urząd, kilka starych kamienic, oraz brzydki kościół. Ot i wszystko, jeśli nie liczyć sporej budowli z szyldem - „KNAJPA TURYSTYCZNA” a pod nim kolejnym: „WESELA, KONSULACJE, IMPREZY RODZINNE - SALA RYCERSKA. ZAPEWNIAMY TAKŻE KATERING Z DOWOZEM DO KLIENTA”

- To tu? - Spytał nieufnie nie widząc żadnego szyldu hotelu.

- Tu! Nad knajpą mają dwa pokoje dla przyjezdnych.

- No to do widzenia. - Odparł mu i zabierając swoje klamoty wysiadł. Obcy nawet się nie zdobył na pożegnanie, ale ruszył od razu, kiedy tylko Czarek zamknął drzwi jego samochodu.

 

*****

 

Knajpa okazała się zamknięta aż do 8.00. A było dopiero kilka minut po siódmej. Na szczęście, z lewej strony drzwi była umieszczona mała przyniszczona tabliczka „DO GOSTNICY” ze strzałką wskazującą odpowiedni kierunek. Wewnątrz nie było nikogo, zadzwonił, więc staromodnym dzwonkiem postawionym na biurku i czekał. Dopiero po paru minutach pojawiła się kobieta o wyglądzie sprzątaczki.

- Dzień dobry. Macie może wolne pokoje? - Spytał kładąc bagaże na jednym z krzeseł.

- Są. I oba wolne. - Odparła mu baba patrząc zdziwiona. Jak się wydaje, goście z zewnątrz tu nie byli nadmiernie częstym widokiem.

- To wynająłbym jeden na cały dzień. O której zaczynacie dobę hotelową?

- Co? No... normalnie.

- A cena? Ile kosztuje jeden dzień w tym przybytku?

- Tak normalnie to 60 złotych za dobę, a z posiłkami - 100.

- Niech będzie z posiłkami! Proszę mi wystawić… - Już miał powiedzieć „fakturę”, ale pomyślał, że może tu takie słowa nie dotarły, więc dodał po namyśle - pokwitowanie.

Baba była najwyraźniej mocno zaskoczona, kiedy wypłacił bez słowa żądaną kwotę z posiłkami. Kiedy wzięła do ręki pieniądze oczy jej błysnęły z zadowoleniem. Sięgnęła do staromodnego bloczka z kwitami, wypisała jeden, z namaszczeniem przymierzyła pieczęć, walnęła z rozmachem, urwała i, widać, niezwykle zadowolona z rezultatu swojej prac,y dała mu z uśmiechem świstek.

- Tak normalnie to wie pan, my tu nie mamy za dużo przyjezdnych. Ot tak, czasem ktoś wynajmie. Kiedy ma ochotę sobie pobzykać. Młode zwłaszcza. Albo, kiedy ktoś ma wesele na sali i nie chce wracać po pijaku. Ale to nie goście! Chlew zrobią i ściany obżygają. A w łazience gnój i smród! I zawsze ta sperma na podłodze i pościeli. A czasem to i na ścianie! Panie! Co one robią i jak to robią? Naogląda się taki jeden z drugim świńskich filmów to i udziwnia. A przeca można normalnie: Facet na kobitce. Albo i od tylca... - Rozmarzyła się najwyraźniej, ale się błyskawicznie zreflektowała i zaczęła z innej strony: - No, ale pokoje są teraz czyste i wysprzątane. Dam panu ten od ulicy, bo w sali dziś wesele i będzie hałas. Młody Turek się żeni z Klaudią od Wacków. Weselicho będzie jak się patrzy!

- Nie zamierzam tu zostać dłużej niż do popołudnia.

- To i dobrze. Ale pokój to musi pan wynająć do jutra rana.

- Wiem, znam zasady.

- No! Widać, że pan przyjezdny! Miejscowe to wolą na godziny: Wejść, popie... pobzykać i zniknąć! A u nas tak nie ma! Jak chcesz se po…gruchać to musowo zapłacić! - Myśli tej kobiety najwyraźniej obsesyjnie krązyły woku seksu...

- A co z posiłkami? - Spytał przerywając jej ten dziwaczny monolog.

- A w knajpie. Kiedy będzie otwarta. Dziś specjalny dzień, bo Sandra, barmanka znaczy, przygotowuje salę na wesele. Ja, wie pan, za barmankę będę dziś robić. A co mi tam za przyjemność z pijakami się obsrywać... No, ale jak mus to mus. Ktoś musi te moczymordy napoić…

- Wie pani! Miło się z panią gawędzi, ale mam niedługo spotkanie i wpierw chciałbym się odświeżyć. Więc czy była by pani tak łaskawa i mogłaby dać klucze? - Przerwał jej monolog Czarek mając już nieco dość tych jej wynurzeń. Brutalnie acz taktownie na tyle na ile był w stanie.

- A klucze? Zapomniałabym z tego podniecenia!

Po czym sięgnęła do przeszklonej gabloty za plecami wyjęła klucz z wielką, drewnianą przywieszką - deseczką, na której ktoś przylepił numer „2”.

- Łazienka na miejscu. Z prysznicem. Wie pan sama sprzątałam! Więc jest czysto! I pościel świerza. Tylko się położyć...- Powiedziała podając mu je z wieloznacznym uśmiechem. A po tym, widząc jego zdziwienie rozmiarem przywieszki dodała. - Kiedy pan będzie wychodził, to da mi pan klucz do knajpy. To wie pan, dlatego, żeby goście nie brali kluczy ze sobą, bo taki weźmie, zapomni i tyle go widzieli. Czasem to i ze dwa w miesiącu ginęły, więc zrobiliśmy takie przywieszki, żeby w kieszeni się nie mieściły...

- Znaczy, knajpa czynna od 8.00?

- Tak! Od ósmej.

- To świetnie! Tak około dziesiątej się tam pojawię żeby coś zjeść. - Tu wyciągnął z portfela dychę i dał jej do ręki. - Taka mała premia. Porozmawia pani z kucharzem niech zrobi coś ekstra na śniadanie.

Kobieta wyraźnie się rozpromieniła, więc czmychnął, czym prędzej na schody by nie musieć wysłuchiwać kolejnego potoku słów. Tym razem wyrażających dozgonną wdzięczność. Pokój okazał się na prawdę czystą, choć mocno spartańsko urządzoną klitką z oknem i łazienką. Na całe wyposażenie składały się tapczan, szafa i stolik ze starym telewizorem, podniszczonym czajnikiem i dwiema kubkami. Był także telefon w miniaturowym przedpokoju, który oczywiście, nie działał i coś, co wyglądało na łącze z netem. Zaciekawiony wyjął swojego appla i podłączył. Internet, widać z tego samego kabla, co telefon, także nie działał, więc zaprzestał dalszych prób wejścia do sieci. Wstał, wyjął świeżą koszulę, bieliznę oraz przybory toaletowe z torby podróżnej i poszedł wziąć prysznic. Na szczęście ten, mimo zabytkowego wyglądu, działał bardzo dobrze. Umyty nastawił budzik w swoim telefonie i zdrzemnął pod świeżą pościelą. Obudził się o wpół do dziesiątej, ubrał i ruszył na śniadanie. W knajpie siedziało kilku miejscowych żuli i popijało od samego rana, a on ominął ich szerokim łukiem i skierował się wprost do baru, zza którego uśmiechała się do niego promiennie sprzątaczka.

- A witam! Witam! Wyspany pan?

- No, w miarę...

- No to zapraszam na śniadanko! - Tu pokazała ręką czysty, osobny stolik. - Zaraz podadzą.

- I dobrze, bo przyznam, głodny jestem jak pies.

- To zrozumiałe! - Odparła wciąż się przymilnie uśmiechając a następnie odwróciła w kierunku zaplecza. - Stefek! Dawaj tu jajecznicę! I... a czego się pan napije?

- Kawę poproszę.

- I kawę! Tylko tak raz - dwa, bo gość głodny!

Jajecznica usmażona na boczku i z dodatkiem świeżych pomidorów okazała się znakomita. Więc ją spałaszował, podziękował i sprawdziwszy czas ruszył do wyjścia. Tam stanął na tarasie i zadowolony z życia zapalił papierosa zastanawiając się gdzie tu może być ten Skwer Upadłych Bohaterów. Kawę w styropianowym kubku wziął ze sobą.

- Wsparłby pan weterana! - Usłyszał gdzieś z boku.

Już miał odpowiedzieć „odczep się pijaczyno”, kiedy pomyślał: „Czemu nie?” Jakiś przewodnik mu się przyda, a cena kilku złotych na piwo nie wydawała mu się zbyt wygórowana za takie usługi. Sięgnął, więc do kieszeni, wyjął garść monet i odwrócił się w kierunku głosu. Spodziewał się zobaczyć jakiegoś zaniedbanego żula, a zobaczył wysokiego, niemłodego faceta na wózku inwalidzkim. Koleś, mimo, iż najwyraźniej miejscowy dziwak, a może i pijaczek, nie był bynajmniej zaniedbany: A wprost przeciwnie - był czysty i zadbany. Miał na sobie płaszcz w kolorze popielatym i blado błękitny pulower z golfem pod szyję zapinanym na rząd guzików. Długie włosy miał zaczesane starannie do góry, a na twarzy trzydniowy zarost. „Elegancki, ale i tak pijak” Pomyślał i odparł na głos:

- A co? Zbierasz na wino marki wino?

- Nie pijam alkoholi. No chyba, że wino z owoców winnego krzewu. Ale kawy bym nie odmówił. - Odparł mu tamten z uśmiechem. Mimo to, że oczy skrywały mu ciemne okulary Czarek czół na sobie jego uważne, zaciekawione jego osobą spojrzenie.

- Kawę ci mogę postawić, weteranie. A tak a propos: Byłeś w Iraku, czy w Afganistanie?

- Tam też... Ale nie tylko.

- A gdzie jeszcze, jeśli można wiedzieć, byłeś? - Spytał chcąc złapać tamtego na kłamstwie.

- Nie można!

- Acha... Czyli to tajemnica.

- Nie bardzo, ale ta wiedza nie jest ci potrzebną. Więc ci jej oszczędzę.

Czarka zaskoczył niezwykle wytworny dobór słów tego człowieka, ale odparł z uśmiechem: - Kłamiesz złamasie!

- A masz pewność, że kłamię? I nie nazywaj mnie złamasem. Nazywaj jak chcesz, ale nie złamasem...

- Tylko złamasy jeżdżą na wózkach. No dobra, Buraku! Będziesz "Burak" skoro jesteś taki drażliwy na tym punkcie! Idę po kawę.

- Skoro sobie życzysz tak mnie nazywać, to twoja wola. A kawa niech będzie ze śmietanką, ale naturalną, a nie tym sztucznym proszkiem. I dwie łyżeczki cukru poproszę.

Ten dialog dziwnie przypadł mu do gustu, więc odstawił swoją na murek, poszedł bez słowa, wziął jedną kawę i wrócił na taras. Tym razem, nie do końca wiedząc, dlaczego, poprosił kawę w filiżance.

- No i co? Zadowolony?

- Zadowolony? Zadowolony to będę, kiedy tę kawę zakąszę czymś słodkim. Na przykład - mają tu znakomite „wuzetki”.

- Nie przeginaj pały "Buraku"!

- Nie przeginam. Sam przecież spytałeś czy jestem zadowolony. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Prawda nie boli, choć jej mówienie może mieć niekiedy dość bolesne konsekwencje...

Logika tego kogoś była nie do podważenia a na dodatek uśmiechał się ujmująco.

- Niech ci będzie! Kupię ci tę „wuzetkę”… skoro tak lubisz.

- Ja wiem, że wszystko na tym świecie ma swoją cenę, więc jako rekompensatę za ten wydatek, dam ci dobrą radę.

Czarek tylko się uśmiechnął, bo pomyślał, jakąż to radę może mu dać ten wsiowy złamas, ale nic nie odpowiedział, tylko wrócił do baru po ciastko. Kiedy wrócił, obcy właśnie raczył się malutkimi łyczkami kawy, a na jego dziwnej, pięknej twarzy rozlał się wyraz wielkiego zadowolenia. A twarz miał na prawdę dziwną - męską, ale i kobiecą zarazem: I co najdziwniejsze, nie była to twarz zniewieściałego mężczyzny, czy zmaskulinizowanej kobiety. A raczej hermafrodyty - kogoś, kto był mężczyzną i kobietą zarazem. I niezwykle piękną o bardzo regularnych rysach. A na dodatek także nie miał rowka pomiędzy górną wargą a nosem. Rzecz ciekawa - popijał kawę tak jakby właśnie siedział w pałacu Buckingham i miał „an appoitment with Her Majesty The Queen”: Lewą dłonią trzymał podstawkę, a prawą delikatnie uszko filiżanki z obowiązkowo wyprostowanym małym palcem. Na obu miał skórzane rękawiczki z uciętymi na wysokości 2/3 palcami. Na „wuzetkę” zareagował uprzejmym skinieniem głowy, odstawił filiżankę na tacę (którą miał położoną na pokrytych błękitnym pledem nogach) i wziął talerzyk z ciastkiem, które zaczął jeść z równym ukontentowaniem. Gość ze swoimi manierami wyraźnie nie pasował do tego miejsca.

- No, a rada? - Spytał Czarek po chwili. - Obiecałeś mi dobrą radę w zamian za kawę i ciasto.

Obcy wykonał kilka gwałtownych ruchów łyżeczką niczym dyrygent batutą w kulminacyjnym punkcie symfonii (mały palec wciąż miał przy tym odsunięty od reszty), przełknął kęs i odparł:

- Czy nie uczono cię, że się nie mówi z pełnymi ustami? Poczekaj aż skończę.

Więc czekał w milczeniu

- Dawno, bardzo dawno, nie jadłem żadnych słodyczy! Nawet sobie nie wyobrażasz jak dawno...- Odezwał się w końcu po zjedzeniu ostatniego kęsa z talerzyka i uśmiechnął błogo. - Jestem twoim dłużnikiem! A co do rady to ta jest prosta: - Tu spoważniał i spojrzał się na niego uważnie. A przynajmniej Czarek odniósł takie wrażenie, bo jego oczu nie mógł zobaczyć z racji na ciemne okulary. - Nic w tym mieście nie jest takie jak się wydaje. Nie rób nic, co niepokoi twoje serce, bo wszystko cokolwiek zrobisz złego czy tylko niedobrego będzie na pewno użyte przeciw tobie.

- A nie mógłbyś jaśniej?

- Jaśniej już się nie da!

- Wiesz, co "Buraku"! Takie rady to ty sobie możesz wsadzić! Prorok się znalazł... Zawiodłeś mnie! Freak…

- Co zrobić? - Obcy się uśmiechnął z rozbrajającą miną radosnego imbecyla, którym, nota bene, na pewno nie był. – „Freak” brzmi ciut bardziej miło niż „Burak”. Budzi mniejsze emocje, ale ja osobiście wolę swojskiego „Buraka”. A tak a propos, mogłeś się bardziej wysilić. Okazać większą kreatywność i nazwać mnie na przykład - „Weirdo”. Brzmi bardziej tajemniczo… - Tu obcy nagle spojrzał się na niego uważnie i po chwili dodał: - Weź sobie jednak do serca to, co ci powiedziałem. Zrobisz, jak zrobisz, ale zapamiętaj moje słowa.... No, ale widzę, że się śpieszysz? - Dodał widząc, że jego rozmówca spogląda na zegarek.

- Trochę. Powiedz no mi, jak tu dojść na Plac Upadłych Bohaterów.

Obcy spoważniał momentalnie, spojrzał się na niego uważnie, a nawet wrogo, ale po chwili uśmiechnął się blado. - A co cię tam prowadzi? Jeśli można wiedzieć...

- Nie! Nie można! Ale ci powiem tyle, że biznes. Mam umówione spotkanie w firmie InFe.

- Jesteś tam na ichniejszym stanie osobowym? - Obcy odstawił tacę i wsunął dyskretnie oraz powoli prawą rękę pod pled.

- Co?

- Znaczy. Pracujesz dla nich?

- Nie! To tylko biznes! Myślę, że jednorazowy.

- No! Tak już lepiej. - W jego głosie dało się wyczuć wyraźną ulgę. - A skwer jest tam. - Tu wskazał (lewą ręką, bo prawą wciąż trzymał pod pledem) ulicę na wprost. - Miniesz bramę i pójdziesz prosto alejką aż do jej zakończenia. Spokojnym, spacerowym krokiem to będzie z 15 minut. Na tej drodze nie możesz zabłądzić, bo jest bardzo prosta. Jedyne, co możesz, to z niej zawrócić.

Ostanie słowo zostało przez niego specjalnie podkreślone intonacją, ale Czarek się tym nie przejął tylko spokojnie odparł:

- Dzięki "Buraku". Idę!

 

*****

 

I poszedł. Droga na prawdę była prosta i po kilkuset krokach wyraźnie wchodziła w obręb jakiejś ogrodzonej zniszczonym płotem z płyt betonowych posesji. O dziwo, asfalt był w stanie idealnym, choć wszystko dookoła było w stanie mniej lub bardziej zaawansowanego rozkładu: Tynki się sypały, farba odłaziła płatami a niektóre dachy budynków już porosły małe, karłowate drzewka. Zdziwiło go to bardzo, bo człowiek jeżdżący Lamborghini Venano zupełnie mu nie pasował do takich post-peerelowskich klimatów. Post PRL-owskich lub nawet post-sowieckich, bo całość mu wyraźnie wyglądała na jakąś opuszczoną bazę wojskową. Minął kilka wyglądających na opuszczone budowli o niewiadomym przeznaczeniu, jakieś bloki czy koszary, wielkie hangary - garaże i nagle znalazł się na jakimś centralnym, otoczonym ponurymi budynkami placu. Przy wjeździe na plac stał słupek z nazwą, więc miał pewność, że to tutaj. Na przeciw ujrzał blok jak z lat 70-tych lub 80-tych XX w. - brzydki, szary, najwyraźniej zapuszczony i z wielkim numerem, „6”, do którego ktoś dopisał sprayem „66”. „Liczba Szatana!” Prychnął w myślach z pogardą. „Szatan miałby być władcą tych pieprzonych ruder? Kiepski żart!” Wszystko wokoło wydawało się bardzo kiepskim żartem, bo nie dało się ukryć: Przeżył ogromne rozczarowanie! W duchu liczył na coś olśniewającego - jakiś nowoczesny, postmodernistyczny gamach zbudowany wedle śmiałego rozmachem projektu wziętego architekta ze stali, szkła i marmuru. A tu bryndza - stary, obskurny nie to biurowiec, ni to blok noszący wyraźne znamiona zaniedbania. „Musi się ukrywać ze swoją kasą, ale, przed czym?” Pomyślał a następnie wskoczył energicznie na kilka lastrykowych schodków i pociągnął za aluminiową, szeroką jak szpadel klamkę. Drzwi były zamknięte, więc zapukał. W środku było, co prawda coś na kształt portierni, ale nikogo nie zauważył przez brudną szybę. Tylko pustą przestrzeń holu wyłożonego lastrykowymi kwadratami udającymi granitowe płyty i ściemniałą boazerią pokrywającą ściany na wysokość mniej więcej półtora metra.

- Coś jak skansen komuny. - Mruknął sam do siebie i zaczął szukać jakiegoś dzwonka. Ale nie było mu to potrzebne, bo nad głową usłyszał jak ktoś otwiera okno na pierwszym piętrze. Cofnął się, więc o kilka kroków i zobaczył w oknie człowieka, którego spotkał tej nocy. Obcy, ubrany tym razem we wzorzysty, aksamitny szlafrok z atłasowymi klapami (ale w tym samym, purpurowym kolorze), wychylał się niefrasobliwie oparty lewą ręką o parapet i palił cygaro patrząc na niego z rozbawieniem. Pod szlafrokiem, przynajmniej do pasa był zupełnie nagi.

- O! Pan Cezary! Miło zobaczyć ponownie!

- To... To był pan.... - Czarek ze zdenerwowania aż nie mógł zbudować logicznego, spójnego zdania.

- Ano, jak pan widzi... - Obcy nonszalancko oparł się o framugę łokciem wypuszczając w niebo kłąb dymu.

- Znaczy... pan wszystko wiedział od początku? Pan ze mną grał w ciuciubabkę!?

- Ot, taka mała zabawa! Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.

I nagle dotarło do niego, że wszystko, co on mówił o „swoim” samochodzie i pozycji nie było warte funta kłaków, bo ten gość z góry wiedział, że kłamie. I poczuł się bardzo głupio...

- To znaczy... Od początku znał pan całą prawdę!?

Prawda? - Obcy zastanowił się przez chwilę a szelmowski uśmiech wciąż nie schodził mu z ust. - A co to jest prawda? Wie pan, prawda to zdecydowanie nie moja branża!

- Przywiozłem panu przesyłkę. - Czarek w końcu na tyle opanował emocje by powiedzieć coś z sensem. Mimo to, wciąż czół ogromną wściekłość i upokorzenie z powodu tego blamażu.

- A! Neseser. Może poczekać! Ale niech pan go pilnuje bardzo uważnie, bo jego zawartość jest niezwykle cenna i kusząca!

- Skoro jest taka cenna, to może pan odbierze?

- Nie mogę go odebrać w tej chwili, bo jestem zajęty!

W tym momencie przed nim, z poziomu poniżej parapetu wyłoniła się nagle naga i bardzo seksowna rudowłosa kobieta. Piękność przeciągnęła się zmysłowo i palcami obtarła kąciki swoich półotwartych pełnych warg a następnie uśmiechnęła lubieżnie. Tak, że jemu ciarki przeszły po plecach.

- Właściwie to bardzo zajęty!

I jakby na rozkaz za nim ukazała się druga, tym razem ciemnowłosa piękność i zmysłowo otarła swoje pełne piersi o jego plecy. Facet znów się uśmiechnął szelmowsko i gestem przywołał trzecią kobietę o wyglądzie pięknej Arabki. Także nagą. Przynajmniej do pasa. Ta spojrzała się na niego tak, że zrobiło mu się gorąco.

- Można by nawet powiedzieć, że bardzo, bardzo zajęty. I będę przez kilka następnych godzin.

- A co ja mam zrobić?

- Zaprosiłbym pana, ale to zamknięta impreza. Więc, nie zaproszę. Niech pan sobie sam poszuka zajęcia. Mieszka pan w hotelu?

- Tak...

- Acha. W hotelu... A czy tam przypadkiem nie pracuje Sandra, barmanka?

- Nie wiem.

- Ona to prawdziwa piękność! A jakie ma możliwości! Ech Athtart... Biorąc pod uwagę inne moje doświadczenia w tym względzie, to w dziesięciostopniowej skali oceniałbym ją na przynajmniej dwadzieścia. Nie na darmo zyskała sobie przydomek - „ognista”! - Po czym wyprostował się i dodał - No! Na razie, bo mi atmosfera mojej party stygnie!

Po tych słowach zamknął okno. Wszystkie trzy kobiety rzuciły mu ostanie, gorące spojrzenia i schowały się gdzieś we wnętrzu. A on pozostał sam jak ten palec na placu. Zły, ale i rozochocony...

- Co za skurwysyn! - Mruknął sam do siebie nie do końca wiedząc, dlaczego. Czy to, dlatego, że zarwał noc by tu dojechać na czas a teraz musi czekać, czy z innego powodu. Najważniejsza jednak była sprawa neseseru. Jego utrata mogłaby być dla niego, a raczej dla jego kariery, groźna. Bał się go nosić ze sobą, ale nie wiedział gdzie go może bezpiecznie ulokować. W końcu pomyślał, że może po prostu wsunie ten neseser w jakiś sposób do budynku. Zajrzał ponownie przez przeszklone drzwi i ujrzał w wielkiego, czarnego, kudłatego psa. Bestia musiała mieć w środku legowisko i podejść cichutko, kiedy rozmawiał, bo siedziała na wprost niego i taksowała go uważnie złymi, złotymi oczami. Po chwili powoli wstała i podeszła do szyby. I nagłe rzuciła się na nią z dzikim charkotem pokazując ociekające śliną wielkie, żółtawe zęby. A on odskoczył i podziękował w duchu losowi, że dzieli ich szkło.

- Widzę, że był się pan właśnie poznał z Befem! - Odezwał się z góry pan Lucjan, który widać usłyszawszy hałas znów otworzył okno i nachylał się ku niemu wyglądając na zewnątrz. Tym razem sam. - Miał pan szczęście, że dzieliła was szyba, bo jak by pan się z nim spotkał oko w oko, to myślę, że nie było by to dla pana najprzyjemniejsze przeżycie. Oj! Na pewno by nie było. Najwyraźniej nie jest pan jego faworytem. Czyżby nienawiść od pierwszego wejrzenia? - Tu nachylił się jeszcze bardziej i uśmiechnął drapieżnie. - A może się już spotkaliście?

- Nie...Nie przypominam sobie... - Odparł mu roztrzęsiony Czarek - Trochę może jest podobny do tego zwierza, które przejechałem, ale tamto przecież nie żyje!

- Może... - Drapieżny uśmiech wciąż nie schodził z jego ust, a w oczach błyszczały stalowe refleksy. - Nie jest pan jednak pewien. I nie może być! Befem to przedstawiciel wrednego gatunku kreatur, więc ostrzegam: Jak kogoś nie lubi, to lepiej mu się nie pokazywać na oczy. Ale niech pan się nie boi... nadmiernie. Befem zrobi tylko to, co mu każę. Zabija dopiero na rozkaz. Jednak potarmosić może boleśnie bez rozkazu. No dobra! Następna audiencja powiedzmy... O piętnastej.

- Mam przyjść?

- Nie! To ja pana znajdę.

- Jak?

- Normalnie! Około piętnastej. To będzie zdecydowanie dobra pora. No! Starczy tego, bo mi kobietki usychają z tęsknoty!

Po tych słowach zamknął ponownie okno, a Czarek pozostał znów sam. Postał jeszcze chwilę, ale nagle sobie pomyślał, że jakieś drzwi w tym biurowcu - widmie mogą być niedomknięte, a ten czarny potwór właśnie może otwiera je łapą i wychodzi na dziedziniec. Włosy mu nieomal stanęły dęba i prawie biegnąc uciekł z tego dziwnego miejsca. Dopiero za bramą uspokoił się na tyle, żeby pozbierać myśli. Musiał czekać... Nie miał innego wyjścia, a jedyne w miarę mu znane miejsce to był hotel. Tam też postanowił pójść. Puki, co miał wszak lokum. W pokoju schował neseser i kiedy siadł na łóżku przypomniał sobie piersi tej brunetki - pełne, jędrne z ciemnymi sutkami... I poczuł mrowienie.

- Kurczę! - Mruknął sam do siebie. - Ten gość się właśnie zabawia w czworokąt a ja tu sam jak ten pies pilnujący obejścia...

Długo się nie zastanawiał. Miał przecież czas do piętnastej! Postanowił sam dla siebie znaleźć zajęcie. Zszedł do baru, zamówił drinka - Żołądkową Gorzką z sokiem jabłkowym (ku jego najwyższemu zdziwieniu mieli w karcie, obok setki wódki pod śledzika w occie lub zimne nogi, także i taką opcję. Po tym, kupił papierosy i wyszedł na taras.

 

*****

 

- No i co? Załatwiłeś swoje biznesy? - Gość na wózku wciąż tu był. Siedział sobie zadowolony w koncie przy barierce i wystawiał twarz do słońca. Okularów jednak nie zdjął.

- A witaj ponownie Buraku! A właściwie, to przezwisko „Burak” nie do końca do ciebie pasuje.

- Tu się z tobą zgadzam. - Obcy tylko spojrzał nań przelotnie i znów zajął się kąpielą słoneczną.

- To jak cię mam nazywać?

- Nazywali mnie kiedyś Apollon.

- Co? Jak ten grecki bóg?

- Tak! Dokładnie! Jak bóstwo piękna, światła, życia, śmierci, muzyki, wróżb, prawdy, prawa, porządku, sztuki, poezji, zaraz, plag oraz otchłani.

- A dlaczego, jeśli można wiedzieć?

- Kiedyś ci może powiem... Kiedyś! Ale nie teraz.

- Kiedy?

Obcy nagle spoważniał i spojrzał wprost na niego.

- Kiedyś... Wiesz, ja nie jestem pewien czy ta wiedza jest dla ciebie dobra. Zresztą, nie zwykłem się dzielić tego rodzaju rzeczami. Na razie zresztą pozwalam ci się nazywać "Burakim".

- To przecież obraza!

- A co? Ubędzie mnie? Jeśli masz wolę mnie obrażać, to mnie obrażaj. Ja wiem swoje.

- Dobra! - Czarkowi się zrobiło trochę głupio, bo na prawdę go polubił. A dodatkowo dobrze czół się w jego obecności. - Skoro nie chcesz zdradzić mi swojego imienia, a ja nie chcę używać twojego pseudonimu, to będziesz...

- Obcy.

- W sumie ładnie. A czy mógłbyś mi zdradzić choćby tyle, kto cię nazwał Apollo?

- Tak samo z siebie wynikło. Nazwał mnie tak, jako pierwszy mój znajomy - Johannan Ha Patmos Ger Toszaw i jakoś to do mnie przylgnęło. Wszystkim się spodobało... Mi także, bo moje imię, właściwe imię kojarzy się z grobem i innymi nieprzyjemnymi rzeczami.

- Niezbyt fortunne skojarzenie. - Przyznał Czarek po chwili. Był zupełnie rozkojarzony i rozbity, dlatego nawet nie silił się na żadną błyskotliwość. Oni tak sobie gadkowali spokojnie i przyjaźnie, a jemu nie to było w głowie, ale jędrne piersi brunetki, pełne usta rudej i posągowe kształty Arabki. Czół narastająca chęć na dziki seks. Ostre rżnięcie, czy jak kto woli - radosne bzykanko! Wprost opadło go natręctwo myśli o kobiecych ciałach. Starał się jednak opanować, bo bał się, że jeszcze godzina czy dwie a w końcu wyląduje w ramionach jedynej kobiety, jaką tu zna - czyli sprzątaczki. Tak po prawdzie, to wyczuł swoim szóstym zmysłem, że ona by się nadmiernie nie broniła, ale seks z tego typu kobietą był dla niego, człowieka sukcesu z wielkiego miasta, czymś niewiele lepszym niż zoofilia. Obcy zaś patrzył na niego coraz bardziej uważnie i czujnie.

- No widzisz... A! Oto idzie pokusa.

I jakby na hasło zza rogu jednej z pierzei rynku wyszła wysoka, posągowo zbudowana kobieta w obcisłej, bardzo krótkiej sukience na ramiączka ukazującej jej bardzo zgrabne nogi aż do ud. Całą resztę zresztą także ukazującej dość skrupulatnie, bo sukienka była przylegająca do ciała do tego stopnia, że odznaczała się pod nią nawet koronkowo wykończona, szeroka guma od majtek. A na dodatek była wściekle czerwona. Kobieta przystanęła, leniwym gestem zarzuciła na ramię wielką torbę i poprawiła swoje długie, ciemne, rozpuszczone włosy.

- Szkoda, żeby taka laska dźwigała sama takie torbisko! - Czarek z miejsca odstawił szklankę na tacę obcego.

- Na prawdę tego chcesz? Ona to czysta pokusa. Żądza w koncentracie. Ogień, który pali... Ona ci może przysporzyć kłopotów. Wielkich kłopotów! - Obcy spojrzał się nań bardzo uważnie.

- A co mi tam! Za parę godzin mnie tu nie będzie!

- No, ale wpierw musi minąć te parę godzin. Nie ryzykuj, bo to może się dla ciebie skończyć bardzo źle! Ostrzegam cię!

- A co zazdrościsz, bo sam już nic nie możesz zdziałać? Kochany! Tych kilka godzin mam zamiar spędzić bardzo przyjemnie! Niech wiocha zobaczy i się uczy, jak to się robi w wielkim mieście!

- Obyś się nie mylił!

- Nie mylę się! Popilnuj mi drinka, albo go dopij. Jak tam sobie chcesz! - Czarek poprawił koszulę, zarzucił swoją marynarkę od Hugo Bossa na ramię, mruknął do niego „No to tymczasem” i energicznym krokiem ruszył do kobiety. Obcy zaś spojrzał się na niego uważnie a po tym ze smutkiem pokiwał głową. Ale nic już nie powiedział. Kiedy ruszył w kierunku tej piękności poczuł nagle dziwny ciężar na sercu - coś jakby wrażenie, że ta przygoda nie skończy się dla niego dobrze. A ta kobieta nagle wydała mu się na moment kimś dla niego groźnym i ujrzał zadziwiającą brzydotę - coś jakby stygmat, który czynił jej piękną twarz upiorną maską. I poczuł wszechogarniający strach. Zamrugał oczami i wszystko minęło. Znów szedł w kierunku pięknej, niezwykle seksownej kobiety o wspaniałych włosach, pięknych ustach i posągowej figurze. Ona go od razu zauważyła i spojrzała się nań wyraźnie zaciekawiona. Z miejsca zwolniła i zaczęła lekko, nieomal niezauważalnie, ale bardzo podniecająco kręcić biodrami. „No! Punkt dla mnie!” Pomyślał, uśmiechnął się swoim najbardziej uroczym uśmiechem, wypiął pierś i podszedł do niej nonszalanckim krokiem „bywalca”. Z miejsca zapomniał o tym dziwnym, chwilowym lęku.

- Czy to wypada by taka pięknotka nosiła sama takie ciężary? - Spytał

- Nie gadam z obcymi! - Odparła mu obcesowo i spuściła głowę, ale wciąż ukradkiem się na niego spoglądała.

- Mam na imię Cezary.

- Sandra. - Odparła i uśmiechnęła zalotnie

- No widzisz, już nie jesteśmy nieznajomi!

- No... Niby nie...

- Właśnie! To, co? Może drinka w barze? Ja stawiam!

- Nie mogę, bo stroję salę.

- No, to ja ci pomogę z miłą chęcią. Zrobimy to w tempie ekspresowym, a po tym wypijemy drinka.

Nic nie odpowiedziała, ale uśmiechnęła się tajemniczo na słowo "drink". Zauważył także, że dyskretnie rozgląda się na boki.

- Boisz się czegoś?

- Chodźmy lepiej do środka, bo jeszcze ktoś zobaczy jak tak stoję i z tobą gadam.

- Sama racja! Ale ostrzegam! Nie pozwolę ci nieść tej torby.

- Zajebiście! Bo mnie już ręka boli od tego ciężaru.

Wziął od niej torbę i jednocześnie, niby przypadkiem, zerknął jej w głęboki dekolt gdzie ujrzał dwie opalone jędrne piersi. „No! - Pomyślał. - Niezła zapowiedź!” Ona zaś, kiedy podawała mu torbę dotknęła ręką jego koszuli. Widać, że materiał ją zachwycił, bo go delikatnie pogładziła dłonią.

- Ale fajna! Jaka gładka! Kupiłeś w szmateksie? Na bazarku takich chyba nie ma...

- Nie ma na pewno! To Calvin Klein. A kupiłem ją w galerii.

- Galerii? Takiej jak na filmach?

- E tam! Filmy. - Prychnął z pogardą widząc, że jej tym imponuje. - Film to tylko dekoracja! Zobaczyłabyś prawdziwą, szkło, marmury, fontanny i sklepy najlepszych dizajnerów od mody.

- Kogo?

- Projektantów znaczy.

- Chciałbym bardzo, żeby było jak w filmach: Wchodzę do takiego sklepu, a tam wszystko piękne a sprzedawczynie bardzo miłe. I dużo kwiatów i tych... no... atłasowych kotar, brokatów i takich fikuśnych pierdółek ze szkła, porcelany i metalu. A towary wiszą w takich rzeźbionych, białych szafach... I w ogóle wszystko jest ładne jak z kolorowej gazety. A te sprzedawczynie ubrane, że by się chciało przymierzyć to, co mają na sobie. I z fryzurami wprost od stylistki... - Rozmarzyła się z entuzjazmem. - A potem przymierzam buty. Widziałam na jednym filmie jak sprzedawczyni podała but tej, która weszła do takiego butiku, później posadziła ją na krześle, które wyglądało jak tron i sama przymierzyła bucik na takim fikuśnym obcasiku.

Phi! Obsługa! - Znów prychnął z wystudiowaną pogardą światowca. No, miła. Ale się w jednym nie zgodzę: One są ładne, tylko, że... - Tu spojrzał na nią wymownie. - Żadna z tych wypielęgnowanych sprzedawczyń nie może się z tobą równać Sandro. Gasisz wszystkie urodą.

- Oj! Nie przesadzaj. - Oburzyła się skromnie, ale aż pokraśniała z ukontentowania tym komplementem. Zobaczył tę jej reakcję i postanowił dalej atakować.

- Wcale nie przesadzam. Sandro! Z twoją urodą! Tobie nie jest pisane bycie barmanką! Tak piękna kobieta mogłaby brylować na wybiegach! Zamiast czytać o sławach w kolorowych czasopismach sama byś w nich mogła występować. I to nawet na okładce!

- Jako modelka? Zalewasz...

- Oczywiście, że nie zalewam! Znam paru ludzi z tej branży. Myślę, że mogę pogadać z tym i owym...

- I paparazzi by mi robili fotki na przyjęciach i różnych party?

- No, oczywiście! Byłabyś sławna. A właściwie, to będziesz sławna! Z twoją urodą i moimi znajomościami to będzie bardzo proste!

- Na prawdę? To zajebiście! Ale na prawdę? A nie brechczesz, znaczy – nie kłamiesz?

- Nie! Skądże! Znam paru ludzi...

- Oj! Przebić się do tego świata. - Rozmarzyła się na chwilę, ale zaraz posmutniała. - Tu widzisz, żyje się jednostajnie. Wszystkie dni są takie same - praca dom, impreza w sobotę i znów praca. Ciężkie tu życie... A później wyjdę za mąż i nie będzie imprez tylko dom i praca... I zawsze brak kasy na wszystko. Bo tu, widzisz, kiepsko płacą.

„To trzeba było głupia cipo skończyć jakieś konkretne studia” - Pomyślał, ale nic nie odpowiedział tylko czekał na ciąg dalszy. Czekał bardzo krótko, bo ona, po paru westchnięciach podjęła ponownie wątek.

- A tam wielki świat. Party, castingi, rauty. I piękne stroje, wypasione bryki i paparazzi... Nie to, co tu, na tym zadupiu. Tu faceci są niekulturalni. Zamiast postawić drinka, dać kwiatki, przyjemnie pogadać od razu pchają się z łapami. Dla nich kobieta nie ma duszy, ale tylko zgrabne nogi, dupę i cycki. A ty jesteś inny.

„Taa. Ja tam nie myślę o nogach, ale o tym, co pomiędzy nogami. Zaraz mi je rozłożysz skarbie” Pomyślał ponownie i ponownie tego nie zwerbalizował. Za to uchwycił się nowego wątku.

- Bo to jest tak, że w wielkim mieście faceci są inni! My dbamy o kobiety, staramy się je zrozumieć... - Czarował widząc, że to ją pociąga. - A ten świat może stanąć przed tobą otworem Sandro. Zrobię tylko kilka telefonów. Kobieta taka jak ty, jest tego warta.

- Na prawdę? Na prawdę tak myślisz, czy tylko zalewasz?

- A po co miałbym zalewać? - Skłamał z uśmiechem patrząc jej prosto w oczy. A oczy miała bardzo ładne - wielkie, migdałowe w kształcie i brązowe.

Nic nie odpowiedziała tylko się uśmiechnęła jakby do siebie. Cos niespodziewanie drapieżnego czaiło się przez moment w tym jej uśmiechu i oczy jej dziwnie błysły. Czarek to zauważył, ale zignorował zupełnie, bo wizja seksu z tą piękną kobietą go zaślepiła zupełnie. Dialog się urwał na dłuższą chwilę, ale Czarek w swojej pysze czół, że jego „oferta” spotkała się z akceptacją z jej strony. Rozkoszował się wprost tą świadomością, że oto zdominował tę piękną, ale, jak mu się wydawało - głupiutką dziewczynę. „No!" Pomyślał. "Dupa sprzedana!” Mimo tego oboje starali się zachowywać ostrożnie i powściągliwie. Ona z przyczyn mu zupełnie nieznanych. Było w niej coś niepokojąco obojętnego, ale on tłumaczył sobie, że to typowa poza: Reakcja mieszkanki zadupia wynikająca z lęku o to, co ludzie powiedzą. On zaś, bo nie chciał jej spłoszyć w ostatniej chwili. Przystopował swoje zapędy i postanowił poczekać z generalnym szturmem na jakieś bardziej ustronne miejsce. I się doczekał, bo weszli do środka, przeszli korytarzem i znaleźli się w dużej pustej sali „w remoncie” - pełno tam było pudeł, nie do końca rozwieszonych białych szarf, sztucznych kwiatów i temu podobnych elementów wystroju. Kobieta odstawiła torbę, przyniosła drabinę i powiedziała:

- Będziemy wieszać kilim za stołem dla państwa młodych. Potrzymasz drabinę, bo ja się boję, że spadnę. - Zakomenderowała dziwnie zimnym głosem

- Oczywiście... Z rozkoszą - Mruknął do niej odbierając jej drabinę. - Gdzie mam ją postawić?

-Tu. - Pokazała miejsce pod ścianą i uzbrojona w młotek, gwoździe oraz bele materiału stanęła w miejscu, które wskazała. Kiedy do niej podszedł rozłożyła drabinę, dała mu młotek i gwoździe i uśmiechając się zachęcająco weszła na kilka stopni. On zaś zaczął trzymać ją za jędrne udo.

- No, co ty? - Oburzyła się z nieokreślonym błyskiem w oczach.

- Tak będzie lepiej! - Odparł swoim najbardziej seksownym barytonem.

- Skoro tak mówisz. Podaj mi młotek i gwoździe.

- Będziesz przybijać? W takim razie muszę cię trzymać inaczej... - Tu złapał ją za biodro i zaczął przesuwać rękę po pośladku, kiedy nagle trzasnęły drzwi i do sali wpadł wielki jak góra, łysy młodzieniec w podkoszulce na ramiączka, a za nim wychyliły się przez otwarte skrzydło liczne głowy ciekawskich, którzy go przed chwilą zawiadomili go o tym, że Sandra weszła do sali z jakimś obcym facetem. Wszyscy spodziewali się ostrego "omłotu" jaki osiłek sprawi obcemu. Ale się pomylili w swoich rachubach.

- Co tu się kurwa wyrabia! - Wrzasnął osiłek i w paru susach znalazł się przy nich. - Dlaczego ten jebany leszcz łapie cię za dupę!

Czarek momentalnie odsunął rękę, a Sandra zeskoczyła z drabiny. Osiłek zaś odwrócił się do licznego audytorium, jakie obserwowało tę scenę i powiedział:

- Ten kurwiarz trzymał Sandrę za dupę! Sam widziałem!

- My także widzieliśmy Endriu! - Potwierdził ktoś z tłumu.

- Dowal temu jebanemu elegancikowi! - Dodał inny

Osiłek ze złym błyskiem w oczach spojrzał na nich oboje - Ty kurwa w dupę jebany kurwa eleganciku! Obcej kurwa baby ci się kurwa zachciewa!

Po tym podszedł do Czarka i spojrzał mu się w oczy, a ten zobaczył, że obcy jest na prawdę wielki. Ale, przy okazji, wyglądał na niezbyt bystrego. Gotując się na to, co miało nastąpić odłożył na podłogę marynarkę i stanął w rozkroku. Na szczęście rękawy koszuli miał już podwinięte, więc mu nie przeszkadzały

- Odpowiesz mi jebany cwelu! - Wycharczał wściekle mu prosto w twarz i zamachnął się wielką, prawą pięścią. Tak normalnie to strzaskałby przeciwnikowi szczękę takim ciosem, ale Czarek był aż nazbyt dobrze wyuczony na kursach samoobrony jak sobie z takimi zagrożeniami poradzić. Osiłek był wielki jednak wolny i mało zwrotny a na dodatek nazbyt jasno dawał do zrozumienia, co chce zrobić. Momentalnie się zorientował, co tamten zamierza, przyskoczył do niego na bardzo bliski dystans, sprawnie przyblokował łokciem cios, błyskawicznie odskoczył i sam wyprowadził swój, lewą ręką. Celował w podbródek, ale tamten przez zupełny przypadek także przyblokował jego uderzenie, ale przy okazji się zachwiał i na chwilę stracił kontrolę nad wydarzeniami. To Czarkowi wystarczyło! Błyskawicznie doskoczył do niego ponownie i kopnął go kolanem w jądra a następnie poprawił uderzając otwartą dłonią w splot słoneczny i za chwilę w ucho. Endriu się zgiął i zacharczał, jednak to nie wystarczyło na tak gruboskórnego typa, więc Czarek chciał poprawić kantem dłoni w kark, ale w tym momencie Sandra wskoczyła pomiędzy nich. Odsunął się więc od charczącego kolesia, rozejrzał się, ocenił szybko sytuację i pobiegł do drzwi by mieć dość przestrzeni na uniki, a za plecami ścianę w razie gdyby koledzy Endriu doszli do wniosku, że trzeba „ziomkowi” pomóc. Ten zaś złapał powietrze, wyprostował się i z rykiem rzucił się na przeciwnika. Wściekłość go zaślepiła zupełnie, więc Czarek teraz kontrolował sytuację. Odczekał do ostatniej chwili aż byczek będzie tuż, tuż a po tym błyskawicznie skoczył w bok i kiedy tamten go mijał wyprowadził cios nogą w tylną stronę jego kolana pociągając jeszcze przy okazji „z fleka” po żebrach, kiedy tamten się zachwiał i na moment ukląkł na jedno kolano. Osiłek jednak o dziwo nie upadł, ale wstał z półprzysiadu i ponownie rzucił się na niego. Odczekał, więc ponownie i czakał na odpowiedni moment stojąc oparty o ścianę, a kiedy przeciwnik już, już go miał złapać, odepchnąwszy się od muru ponownie uskoczył w bok. A następnie, kiedy tamten wciąż leciał na ścianę party siłą bezwładu, całym ciężarem ciała pchnął go na nią jednocześnie uderzył go od tyłu z pięścią w potylicę. Usłyszał jak głowa byczka z głośnym hukiem uderza w mur i poprawił jeszcze z łokcia w tył łysego łba. No i było po wszystkim. Endriu powoli osunął się na podłogę pozostawiając smugę krwi z rozbitego nosa na tynku.

Na chwilę nastała absolutna cisza. Wszyscy stali jak oniemiali zadziwieni tym błyskotliwym pokazem sprawności i techniki w wydaniu „miastowego”.

 

*****

 

Tymczasem wieść o bójce musiała oblecieć okolicę lotem błyskawicy, bo zebrał się całkiem spory tłum, który wszedł do środka i otoczył ich kręgiem. Czarek zaczął obawiać się linczu, ale z drugiej strony zauważył, jakie piorunujące wrażenie zrobiło na obecnych to, co zrobił, więc stał dumny i spocony czekając na to, co się stanie. Ale nie stało się nic szczególnego poza tym, że przez tłumek przebił się jeden starszy człowiek o zmęczonych nadmiarem wypitego wczoraj wieczorem alkoholu oczach.

- Co ja widzę! Andrzejek na glebie. - Mruknął nie wiadomo, czy do wszystkich, czy sam do siebie, ukląkł nad ciałem i zbadał je fachowo nie przerywając swojego monologu. - Nieomal, co tydzień mam kogoś w przychodni z siniakami, krwiakami czy potłuczeniami jego autorstwa. A teraz, patrzcie państwo, sam Andrzejek leży na podłodze i krwawi. Nosił wilk razy kilka... Kilka! Żeby tylko... Kilkadziesiąt! Ponieśli i wilka.

- Żyje? - Spytał ktoś z tłumu.

- Oczywiście, że żyje! Ma tylko lekkie wstrząśnienie mózgu... Jeśli oczywiście to, co jest wewnątrz jego czaszki można nazwać mózgiem... Na takiego osiłka trzeba by użyć czegoś na prawdę mocnego i brutalnego żeby go zabić! No, ale złamany nos trzeba oparzyć i musi poleżeć u mnie kilka godzin. Chcę mieć pewność, że to tylko wstrząśnienie, bo jak to krwotok wewnętrzny to może być źle. To pańska sprawka młodzieńcze? - Spytał spoglądając się na Czarka.

- Broniłem się!

- Przede mną się nie musisz tłumaczyć. Niezły jesteś chłopcze.

W tym momencie wszedł na salę policjant najwyraźniej ściągnięty przez kogoś bardziej przytomnego.

- Co tu się wyrabia! - Krzyknął od progu. Czarek go nie widział, ale zauważył poruszenie i zorientował się, że „władza” się przedziera do nich. Stał spokojnie i bez lęku, bo wszystkie dowody działały na jego korzyść.

- Endriu panie władzo...

- Co? Znów narozrabiał? - W tym momencie policjant przedarł się przez gapiów i stanął jak wryty. Był to typowy młody aspirant świeżo po szkole, co zresztą dało się od razu zauważyć na jego pagonach. Gliniarz najwyraźniej czół się bardzo dowartościowany tym, że komendant powierzył mu komisariat w sobotę. Jako, że był niskiego wzrostu i korpulentny nie widział, co się stało i dopiero teraz, kiedy wyszedł przed innych, miał wgląd w całość. Stanął, więc i podrapał się po ostrzyżonej na jeża głowie ze zdziwieniem w oczach.

- Kurrrwa mać! Ktoś rozkwasił Endriu facjatę! A to dobre! - Uśmiechnął się od ucha do ucha, ale widać przypomniał sobie, że jest na służbie, bo momentalnie spoważniał.

- Panie doktorze - zwrócił się do starszego człowieka badającego nieprzytomnego. - Co z nim?

- Trzeba go zabrać do przychodni i zbadać dokładnie. Ale nie wygląda to zbyt poważnie. Tylko siniaki, lekkie wstrząśnienie mózgu i, jak myślę, ma złamany nos.

Jakby na komendę Endriu zaczął wracać do przytomności. Zajęczał, poruszył głową i mruknął.

- Ale mnie, kurwa, łeb napierdala...

- Słyszeliście? - Policjant zwrócił się do stojących wokoło. - Trzeba go zaprowadzić do przychodni! Raz dwa mi go stąd zabrać! A pan panie doktorze po wstępnych oględzinach proszę niech pan tu przyjdzie z powrotem. Trzeba spisać protokół z miejsca zdarzenia. I niech pan mi dostarczy obdukcję lekarską!

Widać, "władza" miała mir w społeczności lokalnej, bo raz dwa dwaj mężczyźni pomogli Endriu wstać i biorąc go pod pachy wyprowadzili na zewnątrz. Za nimi ruszył doktor i zachowująca zadziwiający spokój Sandra.

Niech no któryś skoczy do komendanta! - Zakomenderował energicznie po ich wyjściu pozostałym. Widać było od razu, że rozkoszuje się władzą, mimo, że na pagonach ma stopień Młodszego Aspiranta. A może właśnie, dlatego, że na pagonach ma tylko stopień Młodszego Aspiranta.

- A później raz dwa mi się ustawić w kolejce w knajpie, bo będę spisywał zeznania z miejsca zdarzenia. A ty! - Tu zwrócił się do Czarka. - Jesteś zatrzymany do wyjaśnienia sprawy! - A po tym rozejrzał się dookoła i zdawszy sobie sprawę z absurdalności swojego polecenia, bo przecież byli w sali weselnej na terenie knajpy, a nie na komisariacie, a tu nie było aresztu zamilkł na chwilę i po krótkiej chwili namysłu dodał: - Znaczy, jesteś do dyspozycji organów ścigania. Nie oddalaj się stąd ani na krok! Dowód!

Czarek pokornie wyjął z zanadrza etui na dokumenty, które nosił przypięte do ciała pod koszulą. Postępował tak zawsze, kiedy jechał do „shithole”, czyli gdzieś na prowincję uznawaną w jego kręgach za kraj dziki i niebezpieczny i chciał wyjąć z niego dowód, ale policjant zabrał mu całe etui. Uśmiechnął się przy tym błogo a triumfalnie, bo widać było bardzo wyraźnie, że czół się niczym twardy glina z filmu gangsterskiego.

- Wszystkie dokumenty zatrzymuję aż do wyjaśnienia sprawy i zakończenia czynności operacyjnych! Ot tej chwili wszystko, co powiesz może być wykorzystane przeciwko tobie! Masz...- I już miał dodać sakramentalne: „Masz prawo do jednego telefonu”, kiedy się zorientował ponownie, że tu nie komisariat gdzie miał do pełnej dyspozycji aparat telefoniczny. Dodatkowo, najwyraźniej w końcu zdał sobie sprawę, że to nie jest hollywoodzki film gangsterski i przypomniał sobie o formach grzecznościowych. Czarek to zauważył. Zauważył także, że kiedy tracił rezon to pokorniał. Młody aspirant zamilkł a po chwili namysłu dodał: - To znaczy, jeśli ma pan adwokata to proszę go niezwłocznie zawiadomić telefonicznie o odbywającym się właśnie dochodzeniu, w którym występuje pan w roli podejrzanego o naruszenie nietykalności cielesnej i spowodowanie uszczerbku na zdrowiu... - Zamotał się na chwilę w tych zawiłościach fachowej terminologii, zastanowił ponownie i dodał: - Znaczy - o bijatykę z pana czynnym udziałem

- A niby jak on ma go Grzesiu zawiadomić, skoro telefony nie działają? - Spytał ktoś całkiem przytomnie z tłumu. - I nie będą działały dopóki Paweł Turek z brygadą nie naprawią. A dziś na pewno nie naprawią.

- Bo dziś balują na weselu młodego Turka! - Dokończył inny a inni ryknęli śmiechem.

- Brygada Turka baluje już od wczoraj! Stary stawia! - Uściślił inny, co wywołało kolejne salwy śmiechu zebranych.

- Znaczy, aż do złożenia przez pana pełnych i wyczerpujących wyjaśnień! Myślę, że areszt tymczasowy nie jest w tej sytuacji konieczny...

- To znaczy, mogę sobie wyjść zapalić? - Spytał Czarek sięgając po swoją marynarkę. Policjant na chwilę się zastanowił próbując sobie przypomnieć, co na taką okoliczność przewidują instrukcje i regulaminy. A, że sobie nie przypomniał, uśmiechnął się głupio i zawyrokował.

- Znaczy... Chyba tak, ale nich się pan nie oddala! Albo niech pan się niezwłocznie uda do swojego pokoju!

- Nie palę w pokoju...

- To znaczy... - Aspirant spochmurniał na moment ważąc widać w myślach swoje dalsze posunięcia i ich zgodność z regulaminami oraz literą prawa. Nie miał chyba podstaw by go zamknąć w celi czy nawet nałożyć na tego gościa areszt domowy. Czół instynktownie, że ten facet w swojej eleganckiej koszuli i włoskich "laczkach" z bardzo dobrej jakościowo skóry ma stada żądnych policyjnej krwi adwokatów na swoje usługi. A ci mogą go „zjeść z butami”! Ciężką miał, więc głowę od domysłów i przypuszczeń. W końcu wydał salomonowy wyrok - Może pan wyjść na taras! - I dodał zdecydowanym głosem: - Ale proszę się nie oddalać od hotelu nawet na krok. Wszelkie inne posunięcia proszę ze mną niezwłocznie skonsultować! A teraz może się pan oddalić!

 

******

 

Czarek myślał o papierosie, ale wpierw postanowił się udać do pokoju i doprowadzić do porządku. Spojrzał na zegarek. Była dopiero 12.44... Kupa czasu. W pokoju zdjął koszulę, ale zamiast pójść pod prysznic zwyczajnie legł na łóżku i momentalnie zapadł w czarny jak noc sen. Będąc już gdzieś pomiędzy nim a jawą usłyszał nagle coś, jakby stukot kopyt po parkiecie. Zdziwiony otworzył oczy i ujrzał nad sobą groteskową postać półczłowieka, półkozła z rogami, który patrzył się na niego z tajemniczym uśmiechem na grubych, wypukłych wargach obrośniętych szczelnie szczeciną. Jego twarz - bardziej kozią niż ludzką od góry wieńczył fantazyjny „wicherek” na łbie pomiędzy rogami, a zamykała od dołu gęsta kozia bródka. Oczy zaś, ukryte głęboko pod krzaczastymi brwiami, miał wodnisto żółte i nieprzeniknione. A na dodatek, niczym u kozy, przedzielone poprzeczną kreską źrenicy - nieruchome i bez wyrazu. Potwór w pewnym momencie wykrzywił usta ukazując dwa rzędy mocnych, nieludzkich zębów w czymś na kształt uśmiechu i wyciągnął ku niemu szczeciniastą rękę, w której trzymał złoty, błyszczący w świetle pieniądz z pięknym awersem przedstawiającym profil jakiegoś wodza czy cezara. Moneta, a może medal, bo był to sporych rozmiarów krążek, wspaniale wykonana i z pietyzmem oddająca marsową minę imperatora czy króla w macedońskim hełmie z nałożonym wieńcem laurowym sprawiała wrażenie niezwykle wprost cennej. A na dodatek ten dziwny człowiek-kozioł wyraźnie sugerował gestami, że będzie jego, jeśli ją tylko weźmie. Widząc zainteresowanie tym, co miał w ręku, obcy chciał jeszcze najwyraźniej coś powiedzieć czy wydać jakiś artykułowany dźwięk, bo otworzył usta, ale widać nie mógł, bo zamiast tego wydobył z gardzieli przeciągły, kozi bek. Kiedy skończył delikatnie przechylił dłoń i patrząc się na uważnie na niego upuścił z tajemniczym uśmiechem monetę, która z dźwięcznym brzękiem odbiła się od podłogi i wpadła wprost w uchylone drzwi szafy. Czarek zerwał się z łóżka i chciał to cudo złapać. Spróbował w locie, ale nie zdążył, więc podążając za monetą wsunął do środka mebla głowę i rękę. W tym momencie tamten chwycił go silną żylastymi dłoniami za kark oraz pasek od spodni i brutalnie wepchnął całego do środka, a po tym dokładnie zamknęła drzwi. Z początku uwięzionego w środku Czarka otoczyła nieomal dotykalna ciemność, ale z miejsca poczuł, że to nie jest mała, zamknięta przestrzeń szafy, ale coś ogromnego. Jakby drzwi do niej były jednocześnie drzwiami do innego wymiaru. Rozejrzał się i choć nic dalej nie widział to usłyszał regularny niczym bicie serca plusk kropel wody kapiących gdzieś w mroku w kałużę czy może zbiornik. I wtedy jakby ktoś otworzył okno w suficie, bo nagle wpadł gdzieś od góry strumień zimnego, lekko błękitnego światła i oświetliła coś na kształt kamiennego tronu i postać na nim siedzącą - wysokiego, błękitno-szarego w tym świetle męża w długiej, szarej szacie. A raczej jakiś nieokreślony byt, który miał postać mężczyzny. Coś nie do końca cielesnego było w tej postaci jakby utkana ona była z pajęczyny, czy miast ciała składała się z uformowanego na jego kształt i podobieństwo słupa gęstego dymu. W ostrej smudze światła jedynymi wyraźnymi elementami były czubek jego głowy i ramiona oraz kolana i dłonie jak lilie o długich, mocnych pacach zakończone czarnymi paznokciami wystające poza szerokie podłokietniki tronu. Jako, że ten ktoś (czy to coś?) miał (miało) pochyloną głowę nie mógł dostrzec szczegółów twarzy, bo pod rzęsiście oświetlonym wysokim czołem i gęstymi brwiami czaił się nieprzenikniony mrok. Tylko długi, prosty, cienki nos wychodził poza ten cień. A w tym mroku zobaczył dwoje oczu. A raczej ich błysk, bo błyszczały się one zimo, beznamiętnie niczym dwa diamenty. Wielka inteligencja czaiła się w tym blasku. I absolutny chłód. Postać powoli pochyliła się w jego kierunku i wtedy jej twarz przybrała wyraźny kształt twarzy pana Lucjana. Tyle, że oczy pozostały wciąż nieludzkie - dwa wielkie kryształy osadzone w oczodołach.

- Oto król stworzenia! - Odezwała się postać znajomym głosem - posępnym i przepełnionym zaciętą nienawiścią. - Oszust, kłamca, krętacz, arogant a przy okazji podatny na manipulację naiwniak gotów zrobić najgorsze rzeczy dla pieniędzy! I my mieliśmy temu czemuś złożyć pokłon.

- Raczej mówiąca małpa! - Odezwał się inny, znajomy, tym razem kobiecy, głos.

I w tym momencie z ciemności wyszła do światła Sandra. Piękność była zupełnie naga i absolutnie bezwstydna w swojej nagości. A na dodatek epatowała erotyzmem, który wprost wylewał się z każdego leniwego ruchu jej perfekcyjnie ukształtowanego, posągowego wręcz ciała. Podeszła nieśpiesznie lekkimi, miękkimi kołyszącymi się krokami, stanęła na przeciw niego, a następnie chwyciwszy go mocno za włosy spojrzała mu prosto w oczy. Teraz dopiero ujrzał, że to na pewno nie jest kobieta, bo jej źrenice nie były czarne, ale ciemno-błękitno-granatowe jak nocne niebo. Coś strasznego czaiło się w ich wnętrzu: Zimne, niebieskie płomienie, które nie grzeją, ale palą.

- To nie myśli głową, ale działa jak mu każą popędy. A już szczególnie te seksualne! Ten robak chciał ze mną kopulować. A jaki był prymitywny w swoich brutalnych zalotach. Jak goryl! Testosteron z niego tryskał a sperma mu uderzyła do głowy tak, że się bałam, iż się wyleje jego uszami i mnie ochlapie. Co za podły przedstawiciel tego podatnego na degenerację robactwa. Nazwał mnie w myślach głupią cipą i dodał, że moja dupa już jest sprzedana. Co za marny typ... Gdyby ten głupi osiłek nie zareagował na moje wezwanie i nie przybiegł, to bym mu sama złamała tę obleśną łapę, którą mnie śmiał dotknąć. Nie wszystko jednak potoczyło się jak powinno, bo on wlał temu głupiemu wołowi. Pobił mojego psa! A nawet próbował go zabić! Gdybym nie wkroczyła to ciosem zadanym kantem dłoni w kark niechybnie złamałby mu kręgosłup. A wtedy poszedłby do więzienia i znalazłby się poza moim zasięgiem. - Jej oczy stały się nieruchome i groźne tak, że jemu coś tak zimnego jak kostka lodu przejechało wzdłuż kręgosłupa aż do okolic krzyża. -Takie podłe typy tylko mi wyostrzają apetyt... Żądam by go wydano mnie, bym go mogła sponiewierać a po tym zabić!

W tym momencie zbliżyła swoją twarz do jego twarzy jakby chciała wbić zęby w jego policzek, a on poczuł nieznośny, słodkawo mdlący odór bijący jej ciała. Smród dosłownie go zatkał.

- Wstrzymaj się Athtart! - Zakomenderował siedzący na tronie. - Mam wobec niego własne plany i będzie mi jeszcze potrzebny. A jak przestanie być, to stanie się twoją ofiarą. Obiecuję ci to uroczyście.

- A ja? Żądam prawa głosu w mojej sprawie! - Wychrypiał ktoś za ich plecami. Sandra go puściła i odeszła na krok, a on odwrócił się i ujrzał całkiem wyraźnie niewysokiego muskularnego ni to człowieka, ni to zwierza: Istota miała postać człowieka, ale było coś w niej, co nie dało się sklasyfikować do końca, jaki ludzkie. Był to szczupły, ale mocno zbudowany człowiek, nie człowiek z trójkątną, złą twarzą i złotymi oczyma. Postać była naga, ale cała porośnięta szczeciną smoliście czarnych, dość rzadkich kudłów, a całe jej gibkie ciało składało się ze mocnych, grających pod skórą przy każdym ruchu muskułów, długie palce zaś miały mocne, zakrzywione szpony. - Coś mi się z niego także należy! Przecież mnie nazwał głupim bydlęciem i kazał mi zdychać. Wpierw mnie poturbował, a przynajmniej myślał, że poturbował, a później porzucił bez najmniejszego choćby cienia litości na pewną, powolną śmierć. Żądam swojego udziału w jego kaźni!

Po tych słowach podszedł bliżej i powąchał go niczym pies.

- Czuję twój strach mówiąca małpo... - Wychrypiał złym szeptem prosto do jego ucha i głośno wciągnął powietrze przez zęby.

- Zostałeś wysłuchany Befhemoth! I ty będziesz miał udział w tym, co się z nim stanie na końcu! Ale nie teraz. Wpierw zamyślam coś dać naszej trzódce. Niech poczują się znów jednością! Tak sobie myślę, że udział w małej, spontanicznej i zbiorowej zbrodni dobrze im zrobi. A on będzie ofiarą. Jest idealnym kandydatem, bo ledwie przybył a już zraził do siebie wszystkich dookoła swoją wyniosłą arogancją. Na razie czują niechęć, ale jeszcze trochę a wyleje się z nich nienawiść. I na nim się skupi. Będą chcieli go zabić, ale ja nie dopuszczę do tego, by mu zadali śmierć. Niech tylko po upajają się zapachem krwi i smakiem okrucieństwa. To im wystarczy. Po pastwią się, wykażą, dadzą upust najgorszym instynktom a ja go uratuję w ostatniej chwili. A po tym będzie wasz i wtedy zrobicie z nim, co tam chcecie.

Po tych słowach obie istoty podeszły i stanęły po obu stronach tronu. Jak się zdaje, był to wyraz milczącej zgody na werdykt. Obie spojrzały na niego niczym węże na szczura, którego mają pożreć, a w ich spojrzeniu nie było żadnych emocji. Ta zaś, która na nim siedziała nachyliła się ku niemu wciąż opierając ramiona na podłokietnikach i zaczęła mówić beznamiętnym głosem. Także wypranym zupełnie z jakichkolwiek emocji.

- Widzisz, mówiąca małpo. To proste - zginiesz na pewno. A od ciebie zależy tylko jak długo się jeszcze będziesz męczył tu, na tym świecie. I ja ci dobrze radzę: Poniechaj jakiegokolwiek oporu. Znam na wylot twoje myśli, więc z góry wiem, co zamierzasz. I wiem, co zrobisz. Tak więc, nie masz szans. Opór tylko cię pogrąży. Nie broń się, ale się poddaj. A wtedy umrzesz w miarę szybko. Nie mogę ci obiecać, że się nie będziesz męczył przed śmiercią. Ale mogę ci obiecać, że się nie będziesz męczył ponad siły. No, ale ilość twoich mąk będzie zależna od tego, co zrobisz...

Tu się nagle wyprostował i zacisnął pieści.

- Co jest? - Spytał człekozwierz zwracając ku niemu twarz

- Jest w nim coś dziwnego. - Odparł mu siedzący na tronie. - Jakby... Jakby go ktoś po cichu wspierał.

- Kto? - Spytała zaciekawiona istota kobieca. - Myślisz, że On tu przybył?

- Nie! Na pewno bym zauważył jego obecność! - Po tym zamilkł jakby się zamyślił i dopiero po chwili wydał wyrok: - Trzymamy się ustalonego przed chwilą planu! Athtart! Twoja kolej!

Kobieta, a może raczej demon, podeszła do niego powoli, przechyliła głowę na lewą stronę, spojrzała mu się w oczy i szybkimi, zwinnymi cisami wyprostowanych palców uderzyła go boleśnie w miejsca gdzie obojczyki łączą się z kościami ramion oraz w szyje tuż pod Jabłkiem Adama. A on poczuł, że traci władzę nad swoim ciałem. Nagle zdał sobie sprawę, że wciąż leży na łóżku i, że nie jest w stanie wykonać najmniejszego nawet ruchu. Czół wielki ciężar, który siedział mu na piersi i nie dawał zaczerpnąć powietrza. Leżał tak i miotał się wewnętrznie, bo jego członki odmówiły mu zupełnie posłuszeństwa. Kiedy już się nieomal udusił poczuł, że odzyskał władzę w jednym palcu prawej dłoni. Uchwycił się tego jak ostatniej deski ratunku i straszliwym wysiłkiem woli poruszył tym palcem w dół i górę a po tym całą dłonią i ręką. I nagle, jakimś zadziwiającym skurczem bezwładnego wciąż ciała, poderwał się z łóżka do pozycji siedzącej. Dopiero teraz mógł zaczerpnąć pełny haust powietrza. Kiedy doszedł do siebie na tyle by znów kontaktować usłyszał bzyk jakby wielkiej muchy, która poderwała się z pościeli koło niego i wleciała do wnętrza szafy. Poderwał się z łóżka i wciąż mocno bezwładny dokładnie zamknął drzwi do tego mebla a po tym poszedł do łazienki by umyć spoconą twarz. Kąpieli jednak nie wziął, bo nie chciał pozostać w tym pokoju nawet minuty dłużej. Szybko założył świeżą koszulę zapiął ją i chwyciwszy marynarkę nieomal wybiegł na korytarz gnany narastającym z każdą chwilą potwornym strachem. Dopiero na korytarzu uspokoił się na tyle, że mógł spokojnie stanąć, odetchnąć i zebrać myśli. Kiedy stał oparty plecami o ścianę nagle jakby coś uderzyło z wielką siłą od środka w drzwi jego pokoju tak, że aż te podskoczyły w zawiasach. Odskoczył od ściany jak poparzony i pobiegł na dół. Nagle straszliwie zatęsknił za kontaktem z kimś, kto nie jest mu wrogi i przypomniał sobie człowieka na wózku. I wtedy pomyślał, że być może go nie zastanie. Zmroziła go ta myśl, więc niemal pobiegł na taras.

 

******

 

Na szczęście obcy siedział sobie spokojnie w kącie przy barierce i wciąż rozkoszował się słońcem.

- Wyglądasz tak, jakbyś zobaczył ducha. - Przywitał go patrząc się nań uważnie zza ciemnych okularów.

- Ducha? Nie wiem... Miałem sen...

- Nie opowiadaj mi go! - Tamten przerwał mu opowieść zdecydowanym ruchem ręki. - Ja nie chcę go znać!

- Dlaczego? Przecież nic ci jeszcze nie powiedziałem!

Człowiek na wózku zrobił minę jakby znał treść tego snu doskonale następnie pokiwał głową, uśmiechnął się i powiedział miękkim głosem.

- Uwierz mi. Tak będzie lepiej!

Po czym nie przestając mu się przyglądać po raz kolejny pokiwał głową, sięgnął pod swój płaszcz i podwinął pulower, a Czarkowi się wydało, iż pod nim dostrzegł olśniewająco biały materiał oraz pas ze złotych ogniw. Pogrzebał chwilę po swoim ciele i wyciągnął z zanadrza piersiówkę. Następnie skrupulatnie wygładził ubrania i otworzył korek ozdobnej, metalowej flaszki, która zupełnie nie pasowała do żebraka, za jakiego miał tego kogoś.

- Mały, ale na prawdę mały, łyczek dobrze ci zrobi...

- Nie, dziękuję. - I już miał dodać, że alkoholu niewiadomego pochodzenia nie pije, kiedy obcy znów mu przerwał ruchem ręki. Delikatnie, ale zdecydowanie.

- To nie jest alkohol! To...lek. Napij się, jeśli masz taką wolę. Jeśli nie masz, to nie nalegam...

Czarek zastanowił się przez chwilę i pomyślał, że po wszystkich przeżyciach tego dnia odrobina nawet wina marki wino nie może mu już bardziej zaszkodzić. Uśmiechnął się i wziął flaszkę z ręki człowieka na wózku. I tu przeżył mały szok, bo piersiówka zrobiona była ze srebra, a na dodatek pięknie zdobiona niezwykle delikatnym kwiatowym ornamentem. W środku zaś pokryta była warstwą złota lub jakiegoś żółtego metalu. Złota warstwa pokrywała także to miejsce, do którego się przytyka usta aż po gwint. Piersiówka zdecydowanie wyglądała na taką, która musi kosztować bardzo dużo. Z lekkim nabożeństwem przechylił ją do ust, łyknął i poczuł dziwny, słodki, intensywnie ziołowy smak napoju. Nie był to żaden ze znanych mu alkoholi, ani też narkotyk, ale po przełknięciu tego płynu poczuł jak wracają mu siły a umysł znów pracuje na najwyższych obrotach.

- Dobre! Co to jest?

- Lek.

- Od razu poczułem się lepiej!

- I o to chodziło.

Czarek zastanowił się przez chwilę i dodał.

- Znakomite! Stary! Daj mi przepis, a ja zrobię z tego napój równie popularny jak herbata czy kawa. A ty będziesz miał z tego pokaźny udział, jako właściciel patentu.

- Przepis nie jest na sprzedaż. - Obcy zmierzył go zimnym wzrokiem. - Zresztą, i tak byś tego nie zrobił we własnym zakresie. To napój specjalny, na specjalne okazje. A właśnie jedna jedzie w tym kierunku. Uruchomiłeś reakcję łańcuchową człowieku, obaliłeś pierwszą kostkę domina i nie wiadomo gdzie jest ostania...

Po tych słowach wskazał na samochód, który podjechał pod knajpę. Wysiadł z niego energicznie niewysoki, żylasty człowiek w mundurze, poprawił lekko szpakowate włosy, nałożył policyjną czapkę i równie energicznie wskoczył w kilku susach na schody. Kiedy ich mijał rzucił im obu niechętne spojrzenie swoich ciemnych oczu, skrzywił usta i wszedł do środka.

- Musisz coś o nim wiedzieć. - Odezwał się obcy, kiedy tylko drzwi zamknęły się za policjantem. - To był kiedyś najlepszy oficer ze stołecznej dochodzeniówki - inteligentny, znający prawo a co najważniejsze bardzo skuteczny. Świetnie rokował na przyszłość: Przełożeni go chwalili za wydajną pracę, miał piękną żonę i otwartą drogę kariery na same szczyty. Niestety, kiedy on był zajęty dochodzeniami jego żona się nudziła i znalazła ukojenie w ramionach pewnego eleganta - korporacyjnego menadżera. A nasz policjant się załamał: Zaczął szaleć, pić, bić podejrzanych. A najgorsze było to, że nałogowo także zaczął uczęszczać do takich tajnych przybytków gdzie serwowany seks w wydaniu dość perwersyjnym. Od razu zastrzegam - nic, co można by zaklasyfikować do ciężkich zboczeń. Raczej - mocne perwersje...Tam mu pewne osoby zrobiły nagranie jak oddaje się grzesznym igraszkom. I sprawa się wydała. No, ale, jako, że był to wybitny, wielokrotnie nagradzany policjant jego szefowie po naradzie postanowili, że ukręcą jej łeb, a jego nie wyrzucą ze służby tylko ześlą gdzieś na głęboką prowincję. I tak trafił w to miejsce.

- A co to ma do rzeczy? - Spytał Czarek, choć w lot zrozumiał, w czym rzecz. Wolał się jednak upewnić. Chciał się jeszcze upewnić, co obcy rozumie pod pojęciem - „grzeszne igraszki”, ale jego własna wyobraźnia podsunęła mu obrazy z pejczami, wyuzdanymi torturami, duszeniem, przymuszaniem do seksu i innymi tego typu rozkoszami. Gdzieś tam czytał o tym, że policja zlikwidowała taki przybytek gdzie znarkotyzowane, często nieletnie dziewczyny zmuszano do świadczenia specyficznych usług seksualnych. W jednej z gazet ukazał się nawet wzmianka o policjancie z komendy stołecznej zaplątanym w tę ponurą sprawę i tylko, kiedy z ust jego rozmówcy padły słowa o aferze od razu pomyślał o tutejszym komendancie. To się układało w logiczną całość.

- Ty jesteś elegantem w typie korporacyjnym. Strzeż się go, bo on ma serce zgorzkniałe i ponure. Choć wciąż zachował szacunek dla prawa i jest sprawiedliwy... na swój, mocno pokrętny sposób. To jedyna twoja nadzieja...

- Czego więc mam się spodziewać?

- Sam zobaczysz.

Obcy zamilkł i znów poświęcił się kąpieli słonecznej, a Cezary stał, palił i kompletnie nie wiedział, co ma ze sobą począć. Był totalnie zagubiony i przerażony. Zgasił niedopałek, rzucił na trawnik i po dłuższej chwili bezmyślnego gapienia się na pusty, zalany słońcem rynek miasteczka sięgnął po

następnego papierosa. Zanim go jednak wypalił następnego papierosa na taras wyszedł aspirant i

wezwał go na przesłuchanie.

 

******

 

W środku, za jednym ze stołów zawalonych papierami siedział komendant w towarzystwie Sandry i bezczelnie palił papierosa.

- Cezary O.... Czy tak? - Spytał bez zbędnych ogródek, czy jakiegoś choćby w skrajnie minimalistycznej formie wyartykułowanego powitania, studiując jakiś dokument. A po tym spojrzał się na niego z niechęcią oczami sprawiającymi wraże nie jakby wlano do ich środka po kilogramie płynnego ołowiu. - Jesteś podejrzany o udział w bójce. Czyż nie Saro?

- Tak - Odparła kobieta beznamiętnie. Czarek z ciekawością spojrzał jej w oczy, ale jej źrenice miały normalny, czarny kolor.

- Grzesiu! Spisz protokół przesłuchania. - Komendant odwrócił się do swojego podwładnego, który siadł pokornie przy innym, bliskim stoliku. - Masz wszystko przygotowane?

- Tak! Panie komendancie! - Aspirant tymczasem uruchomił laptopa i czekał. Pod stolikiem Czarek zauważył drukarkę bezprzewodową, na której były na bieżąco drukowane protokoły do wglądu szefa.

- Masz przygotowanego gotowca?

- Mam panie komendancie.

- No to z niego skorzystaj! Nie zapomnij jednak zmienić daty. I godziny!

Po wydaniu tych wszystkich poleceń oficer spojrzał ponownie na Czarka.

- O której według ciebie miało miejsce zdarzenie?

- Nie mogę być pewny... Myślę, że około 11.30

- Dokładnie o 11.30?

Nie jestem pewien... Może kilka minut po...

- Masz to? - Spytał policjant podwładnego.

- Tak jest panie komendancie! „Zdaniem podejrzanego do zajścia doszło około godziny 11.30. Podejrzany, poproszony o sprecyzowanie czasu zdarzenia stwierdził, że mogło ono mieć miejsce kilka minut po tej godzinie...”

- Dobrze! Ale napisz, "że mogło ono mieć miejsce kilka minut po wzmiankowanej godzinie". Ładniej brzmi... Bardziej urzędowo.

- Zaraz! Zaraz! Jaki „podejrzany”? - Przerwał im dialog Czarek.

- Ano, podejrzany! Mówimy tu o pobiciu. - Odpowiedział mu Grześ.

- Właśnie! A teraz chcę ustalić przebieg zdarzenia widziany z twojej perspektywy. Powiedz mi... -Komendant zawiesił na chwilę głos, spojrzał się na papiery a następnie na Czarka. W oczach miał niechęć, ale widać było także, iż traktuje sprawę rutynowo. Ot, miało miejsce wydarzenie podchodzące pod czyn karalny, więc on - przedstawiciel prawa i porządku musi je dokładnie zbadać. Jeśli oficer czół jakieś głębsze emocje, to dobrze je ukrywał, bo jego marsowa mina „złego gliny” była raczej z tych, także rutynowych. - Zacznijmy od początku! Wpierw powiedz nam, co tu robisz!

- Jestem przedstawicielem korporacji NTD w podróży służbowej. Przyjechałem tu na umówione spotkanie biznesowe z... - Tu zawiesił głos, bo tak na prawdę, to nie wiedział, jaka pozycję w ramach korporacji zajmuje ten cały Lucjan. W końcu postanowił zagrać „wabanque” -... prezesem korporacji InFe, panem Lucjanem Gasicielem.

- A masz na to jakiś dowód? - Spytał oficer.

- Dowód? Oczy... - Już miał powiedzieć o neseserze, ale się ugryzł w język, bo jeśli w tym neseserze jest jakiś trefny towar, to pogrąży nie tylko siebie, ale także i swoją korporację. A wtedy - żegnaj kariero! Ba! Żeby tylko kariero... A nawet, jeśli neseser jest czysty, to mogą go zatrzymać do wyjaśnienia sprawy, jako dowód rzeczowy, a on ma go oddać o piętnastej.

- No? - Spytał policjant ponownie.

- Ależ oczywiście! - Czarek uśmiechnął się z ulgą, bo przypomniał sobie o delegacji. Triumfalnie wyciągnął portfel, otworzył go z nonszalancją i zdębiał, bo w przegródce przewidzianej na pieniądze i dokumenty nie było dosłownie nic. Gorączkowo przejrzał jeszcze raz zawartość, ale cud się nie zdarzył i jego „pers” pozostał wciąż pusty. Delegację miał włożoną obok banknotów, a te zniknęły! Widać, kiedy on walczył z tym prymitywnym bykiem ktoś wyciągnął mu z portfela pieniądze. A przy okazji - tę kartkę papieru.

- Kurwa mać! Co za jebana banda! Ja pier... - I nie dokończył tego słowa, bo zdał sobie sprawę gdzie jest.

Wszyscy spojrzeli na niego z ogromnym zdziwieniem.

- Co to ma być? Co to za pokaz! I do czego miał służyć? Ja odebrałem te słowa, jako skierowane przeciw mnie! - Obruszył się komendant. Inna sprawa, czy obruszył się na poważnie, bo on dostrzegł błysk triumfu w jego oczach. Widać było, że z miejsca zorientował się, do kogo są te słowa skierowane, a oburzenie było mu po prostu na rękę, bo dawało mu przewagę nad podejrzanym. Wielką przewagę...

- Wiesz, co się może teraz zdarzyć?- Tu odwrócił się do aspiranta. - A co ty o tym myślisz?

- Czynna napaść na funkcjonariusza na służbie z użyciem słów ogólnie uznanych za obraźliwe! "A kto w miejscach publicznych umieszcza nieprzyzwoite napisy, rysunki albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze grzywny do 1500 złotych". Art. 141 Kodeksu wykroczeń - Wyrecytował Grześ. - A za napaść - areszt jak nic panie komendancie! Sięgnę zaraz po kodeks i sprecyzuję wymiar kary!

Czarek wiedział, że zrobił błąd, ale wiedział także, że to, co mówi aspirant to blef. Postanowił jednak przyjąć pokorną postawę i wyciągnął ku oficerowi swój brązowy portfel z eleganckiej, włoskiej skóry z okuciami. Pamiątkę z wycieczki do Włoch.

- Przepraszam najmocniej panie komendancie... Ale właśnie odkryłem, że ktoś mi okradł portfel i przy okazji zabrał delegację, która była wsunięta wraz z banknotami... Zresztą! Pan się sam przekona, że tam nie ma nic!

Policjant wziął go patrząc mu nieufnie w oczy, a następnie przejrzał zawartość. Dłużej zatrzymał się na zdjęciu Oli. Widać, że mu się spodobała, ale zamiast wyrażać zachwyt, jego wzrok nagle stężał. Za chwilę jednak wrócił do swojego „rutynowego” stanu wystudiowanej niechęci. Sięgnął następnie do otwieranego etui, w którym tkwił rząd plastikowych kart każda w oddzielnej przegródce, wyciągnął je po kolei i położył na stole. Złodzieje lub złodziej nie marnowali czasu wiedząc z góry, że wyciąganie jest czasochłonne, a one same w sobie nie przedstawiają żadnej wartości. Nawet i te do bankomatów na nic się wszak przydają komuś, kto nie zna "pinu". Dlatego nawet ich nie próbowali wyciągać. Oczywiście, Czarek nie był na tyle nieostrożny by trzymać karty bankomatowe w portfelu. Za to miał w nim kilka kart członkowskich do różnych instytucji, stałego klienta, rabatowych i temu podobnych. Policjant podejrzanie długo przyglądał się każdej z tych kart po kolei. Widać wzbudziły w nim wspomnienia, bo wzrok mu stężał ponownie. Tym razem na dobre. Czarek domyślił się, że tymi kartami przypomniał mu jego stołeczną przeszłość i uzmysłowił ponownie stan obecnej mizerii. Oficer spojrzał się nań z wielką niechęcią, ale zamiast wybuchnąć opanował się i podjął wątek:

- To mówisz, że obok tych kart miałeś jeszcze w nim pieniądze?

- Tak, było w nim 400 PLN delegacji, moich 60 PLN... To chyba wszystko. No i sam dokument delegacji... Choć nie! - Wstał i dokładnie przetrząsnął kieszenie swoich spodni, bo przypomniał sobie, że kiedy kupił drinka i papierosy to reszty z pięćdziesiątki włożył do kieszeni spodni. Odetchnął następnie głęboko, bo poczuł w ręku dwa banknoty i trochę drobniaków, których zwyczajowo nie wkładał do portfela. - Znaczy! Było w nim 400 PLN delegacji i 10 moich złotych.

- Masz to wszytko w protokole? - Oficer ponownie odwrócił się od swojego podwładnego.

- Mam, ale mam także pytanko panie oficerze, czy umieszczać w oficjalnym protokole tę emocjonalną reakcję podejrzanego? Przekleństwa, znaczy się.

- Zdecydowanie! - Wycedził jego przełożony patrząc wrednie na Czarka. - Nasz elegancik korporacyjny to powiedział, więc ma to być bezwzględnie ujęte w protokole. Czyż nie panie elegancki? Zaprzeczysz, że to powiedziałeś?

- Nie...

- No, to jest zgoda podejrzanego. Przeczytaj ten fragment, ale nie zaczynaj od początku!

Aspirant wyprostował się w krześle i zaczął recytować:

„Zgodnie z deklaracją podejrzanego ten przyjechał w dniu... Zaraz wstawię datę.... O już! Do miejscowości Zatracenie w celach, jak się wyraził - biznesowych... Mam napisać o panu Lucjanie?

- Po co?

- Dobrze! Więc: „... Jak się wyraził - biznesowych". Nie posiadał jednak żadnego dowodu potwierdzającego ten wątek jego zeznania. Zadeklarował, że takowy posiada i w celu jego przedstawienia wyciągnął portfel, ale... I co dalej?

- Pisz: "Wyciągnął portfel i zaatakował przesłuchującego go oficera policji przy użyciu słów ogólnie uznanych za obraźliwe. Tu cytat: „ Kurwa mać! Co za jebana banda! Ja pierdolę!” Post factum, być może naprędce budując wytłumaczenie tego aroganckiego przejawu agresji słownej wobec funkcjonariusza na służbie, dodał, iż jego nielicująca z ogólnie przyjętą formą rozmowy ekspresja słowna spowodowana była faktem zniknięcia walorów pieniężnach oraz dowodu na jego..." Nie! Lepiej zabrzmi - "wzmiankowaną". Tak! Zdecydowanie! Więc: „...Wzmiankowaną wersję wydarzeń w formie delegacji służbowej wystawionej, według relacji podejrzanego, na jego nazwisko przez sekretariat korporacji NTD z portfela...” Masz to?

- Uhm...

- "Na dowód pokazał przesłuchującym go funkcjonariuszom oraz świadkowi portfel, w którym rzekomo te walory pieniężne i rzeczona delegacja służbowa miały się znajdować..."

Czarek już miał zaprotestować, ale pomyślał sobie, że to i tak bez sensu, więc milczał. Za to odezwała się Sandra, która od pewnego czasu patrzyła na niego beznamiętnym, lodowato zimnym oczami, w których błyskały bardzo dziwne błękitne iskierki. W sumie, po tym dziwnym śnie, to on bał się jej o wiele bardziej niż całej policji państwa. Wraz z wojskiem na dodatek.

- Panie komendancie? Czy jestem jeszcze potrzebna?

- No... Nie Saro. Możesz odejść, ale bądź w pobliżu... - Tu komendant uśmiechnął się do niej przymilnie. - Jak będziesz nam potrzebna to pozwolę sobie cię wezwać.

- Ależ oczywiście, panie komendancie. Co tylko pan sobie życzy! - W zamian obdarzyła policjanta olśniewającym uśmiechem. Kiedy wychodziła wszystkie męskie, zachwycone oczy skierowane były na nią.

- Tak, więc... - Policjant wyraźnie spiął się w sobie, zapomniał momentalnie o Sarze i zaczął z powrotem dyktować podwładnemu - Grzesiu! Skup się i nie gap na Sandrę! Od nowego wiersza: "Tak, więc podejrzany nie przedstawił żadnego dowodu na potwierdzenie swojej wersji służbowego celu przyjazdu do miasta. W związku z tym przyjmuje, jako roboczą hipotezę, iż oskarżony bawił w mieście Zatracenie bez wyraźnego celu. Jest, więc prawdopodobnym każdy inny motyw tegoż przyjazdu. Nie możemy wykluczyć także chęci zemsty na Andrzeju K. spowodowanej znaną organom ścigania skłonności do przemocy, jaką przejawia wyżej wymieniony. Choć, pragnę zaznaczyć, to tylko jedna z wielu hipotez. W..." Zaraz! A jak niby się tu znalazłeś?

- Samochodem! No tak! Samochodem! - Czarek się nagle ożywił, bo jego samochód mógł potwierdzić to, że przyjechał tu na delegację. Dotarło w końcu do niego, że jak tak dalej pójdzie to może trafić do aresztu i postanowił przyjąć jakąś zdecydowaną linię obrony.- Pana asystent zarekwirował mi saszetkę na dokumenty a w niej jest dowód rejestracyjny.

- Masz to Grzesiu?

- Ależ oczywiście panie komendancie! Zaraz sięgnę! - Po czym schylił się do swojej służbowej raportówki i wyjął z niej torebkę z dokumentami. - Tu jest! Zarekwirowałem, jako dowód w sprawie!

Oficer przyjął ofiarowaną mu rzecz z wyraźną nieufnością w całej postawie.

- Dobra! Masz saszetkę, a gdzie pokwitowanie? Gdzie protokół zdawczo - odbiorczy?

Grześ zrobił wielkie oczy, podrapał się niezbyt inteligentnie po głowie i z wyraźnym przerażeniem w głosie spytał:

- Jaki protokół?

- A taki: "Potwierdzam przejęcie saszetki na dokumenty z rąk podejrzanego, którą komisyjnie sprawdzili..." I tu nazwiska. "W saszetce znajdują się..." I tu wyliczanka oraz podpisy twój i świadków. A pod spodem: "Potwierdzam zdanie powyższej saszetki, w której znajdowały się..." I podpis podejrzanego. To forma poniekąd minimalna takiego protokołu! Oj, nie ładnie Grzesiu, nie ładnie... No, ale następnym razem będzie lepiej. - Pocieszył go na koniec widząc jego strapioną minę.

Po czym wyciągnął z saszetki dokumenty i je rozłożył na stole.

Taa... - Mruknął biorąc i przeglądając dowód rejestracyjny wozu. - Samochód zarejestrowany na korporację.... A gdzie on się teraz znajduje?

- W warsztacie na przedmieściu.

- Patrzcie państwo! Bentley, a popsuty. - Zaśmiał się szyderczo. - Nawet najbardziej, wydawałoby się, sprawne samochody się psują. A to pech... Grzesiu, skocz no do warstatu i zobacz czy podejrzany mówi prawdę. Albo nie! Potrzebuję protokólanta. Czy ktoś inny może skoczyć i przywieść mi tu Konrada?

Ja pojadę panie władzo! - Zadeklarował się jeden z ludzi, którzy się kręcili po knajpie.

- A! Pan Janek! Bardzo dobrze! Dziękuję w imieniu służby! A my idźmy dalej. - Na chwile się odprężył, przeczesał palcami włosy, siorbnął kawy z filiżanki, która stała przed nim i spojrzał w papiery. Widać było, że podoba mu się to, że przejął kontrolę nad biegiem wypadków. - Co zaszło pomiędzy tobą a Sandrą przed godziną... około godziny 11?

- No... Nic. - Czarek mając na względzie to, co mu powiedział Obcy o policjancie i jego życiu prywatnym, starał się nie uwypuklać pewnych spraw. - Po prostu zauważyłem Sarę i zaproponowałem jej pomoc w niesieniu torby do sali, którą przygotowywała na wesele.

- Masz to? - Spytał komendant aspiranta.

- Tak jest!

- Co było dalej?

- Dalej? Moja oferta pomocy została przyjęta i weszliśmy razem do środka gdzie Sara przystawiła drabinę by wieszać kilim na ścianie, a ja się zobowiązałem, że jej tę drabinę potrzymam.

- Acha! - Policjant nagle się ożywił. - Zeznałeś, że trzymałeś drabinę, a Sandra... - Tu sięgnął po jeden z protokołów, jaki leżał przed nim. - Zeznała... Cytuję: ”Kiedy weszliśmy na salę weselną, on zaczął się zachowywać grubiańsko i złapał mnie za udo, a następnie próbował położyć rękę na mój pośladek. Wyraźnie miał na myśli odbycie stosunku seksualnego ze mną na tej sali. Był przy tym bardzo zaborczy. Bałam się, że mnie zgwałci i dlatego nie stawiałam oporu do tego momentu.” Koniec cytatu! - Tu podniósł oczy na Czarka i spojrzał się nań triumfalnie i bardzo wrednie zarazem, a w jego źrenicach zapaliły się złe iskierki. - Zaprzeczysz panie elegancik z korporacji?

- Noo - Czarek zaczerwienił się jak uczniak przyłapany na kłamstwie. - Nie do końca tak było! Przyznaję, miałem na myśli... seks z nią. Ale gwałt? Tego sobie wmówić nie dam!

- Osoba zainteresowana zeznała, że się bała, że ją zgwałcisz... I komu mam wierzyć? - Zadał, co prawda pytanie, ale wyraźnie było to pytanie czysto retoryczne. - No, ale pójdźmy dalej: Kiedy ją właśnie łapałeś za... pośladek wpadł na salę Andrzej K. A ty, mimo, że to osiłek, jak zeznali inni, wcale się go nie przestraszyłeś. A wprost przeciwnie: Byłeś przygotowany na walkę! A jak ten fenomen wyjaśnisz? Ja tam bym się bał gdyby taki byczek na mnie szarżował...

- Ja także panie komendancie! - Zawtórował mu Grześ odrywając na chwilę wzrok od ekranu laptopa. - Taki chaban jak on, to może zabić jednym walnięciem! A już na pewno - wybić zęby!

- No właśnie! - Policjant patrzył coraz bardziej triumfująco na Czarka i zły uśmiech zagościł na dobre na jego ustach. - Ponawiam pytanie: Jak ten fenomen wyjaśnisz? Hym...

- Jestem na takie sytuacje przygotowany! - Odparł mu Czarek nie bez dumy. - Przeszedłem kurs szkoleń z samoobrony obejmujący elementy sambo, kravmaga, capoeira...

- Czego? - Zdziwił się Grześ a następnie zwrócił do przełożonego. - Panie komendancie! Ten, tego no... Jak to się pisze?

- Powiem ci później. Na razie napisz fonetycznie a po tym się to poprawi! I dodaj w nawiasie: „profesjonalne sporty walki służące do obrony i ataku”.

Na kursach uczyliśmy się tylko elementów obronnych. - Zaprotestował Czarek. - Proszę by to zostało ujęte w protokole.

Oficer spojrzał się nań przeciągle.

- Mówisz i masz! Grzesiu, napisz: „ Profesjonalne sporty walki służące do obrony i ataku." Po kropce: "Podejrzany twierdzi uparcie, że jakoby uczono go tylko elementów służących do działań defensywnych. Niestety, nie mam możliwości zweryfikować tego twierdzenia, więc przyjmuje, jako roboczą hipotezę, iż jest to tylko jego linia obrony." Kropka, zamknij nawias.

- No, to by wyjaśniało wiele spraw... - Komendant oparł się plecami o oparcie krzesła, siadł w luźnej pozie, jak ktoś, kto właśnie wykonał kawał dobrej roboty, zamyślił się na chwilę a następnie spojrzał na Czarka bardzo wrednie. - Mi się to jakoś nie układa w łańcuch powiązanych zdarzeń: Przyjeżdża obcy do miasta bez wyraźnego celu, następnie w sposób grubiański próbuje odbyć stosunek seksualny z jedną z mieszkanek a kiedy jej chło... powiedzmy - przyjaciel, który się stara o jej względy, staje w jej obronie bije go brutalnie... I jakoś tak zupełnie przez przypadek jest na tę bijatykę profesjonalnie przygotowany... A po tym twierdzi, że to przypadkowy ciąg zdarzeń, ale czy to jest logiczne?

- Zupełnie nie jest! - Przyznał Grześ.

- No właśnie! - Po tych słowach nagle się wyprostował, położył łokcie na blacie i zacierając ręce powiedział patrząc mu prosto w oczy: - A ja myślę, że to wszystko było ukartowane: Specjalnie poderwałeś Sarę by sprowokować Andrzeja.

- Mi to też pasuje! Beknie jak nic! - Wtrącił się Grześ.

- No widzisz. Nie tylko ja tak twierdzę. A po co go chciałeś sprowokować? Oto jest pytanie...

- Zobaczymy, co powie sąd, kiedy adwokaci z Kancelarii "Zduneck&Gibbala" przedstawią moją linię obrony... I wtedy zobaczymy, kto ma rację i czy ja beknę... - Wszedł mu w słowo Czarek próbując go nastraszyć nim podejmie jakieś wiążące decyzje. Skutecznie! Iskierki triumfu w oczach oficera nagle przygasły, a twarz spoważniała.

- Z czego on może beknąć? - Spytał niepewnie Grześ

- Jeszcze nie wiem, z czego. Myślę - pobicie! Pisz w uzasadnieniu: Art. 158 § 1 kk - bójka lub pobicie jest przestępstwem ściganym z oskarżenia publicznego, niezależnie od jego skutków. Wystarczy samo narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia człowieka. Zatem przyjęta kwalifikacja popełnionego czynu umożliwia nam prowadzenie sprawy nawet bez żadnego wniosku pokrzywdzonego. Z tego powodu... No właśnie, co z tego powodu?

- A może by tak reszt prewencyjny? Na podstawie art. 258 § 3 Kodeksu postępowania karnego. - Zasugerował protokólant chwaląc się przy okazji znajomością prawa.

- Nieee. Wiesz, areszt prewencyjny nie w kij pierdział. Co mamy na niego? Próbę gwałtu? A gdzie dowody, świadkowie, obdukcja lekarska... Przyznał się, że chciał bzyknąć Sandrę... A kto by nie chciał? Każdy zdrowy facet ślini się na jej widok! Pobił tego matoła z mięśniami zamiast mózgu? Noooo.... Też mi oskarżenie! Średnio rozgarnięty adwokat przedstawi dwie czy nawet trzy setki świadków, którzy mieli z tym agresywnym prymitywem zatargi i bez najmniejszego problemu udowodni przed sądem, ze to ofiara napaści, a nie agresor. A jego adwokaci to rekiny, z jakimi nie chciałbyś mieć do czynienia. Uwierz mi! Zjedzą cię, strawią i wys... znaczy - wydalą, nim się w ogóle zorientujesz, że coś cię gryzie! Kodeks zaś precyzuje, że owszem można, ale na podstawie „popełnienie przestępstwa umyślnego” albo, „gdy zachodzi obawa, że oskarżony, lub podejrzany popełni przestępstwo przeciwko życiu, zdrowiu lub bezpieczeństwu powszechnemu". A my nie mamy mocnych dowodów ani na przestępstwo umyślne, ani na to, że takie zagrożenia mogą mieć miejsce. Zamkniemy go na "cztery osiem", a jego papugi nas zadziobią na śmierć. Za wątłe podstawy i za wielkie ryzyko... Ech! Gdyby tak jeszcze coś na dokładkę... A może samochód skradziony panie elegancik?

- Na pewno nie!

- No i utknęliśmy, a diabeł karty rozdaje... - Mruknął w końcu oficer drapiąc się po nosie. Po tym wyciągnął papierosa z paczki i wziął zapalniczkę. Czarek chcąc wypróbować na ile „skruszał” wyciągnął rękę i zawiesił ją nad paczką, a następnie spojrzał mu w oczy:

- Mogę się poczęstować? - Spytał, a oficer pchnął bez słowa czubkami palców paczkę w jego kierunku. Zadowolony z nagłej zmiany układu sił zapalił i zaciągnął się całą piersią.

- Jaki diabeł? - Zainteresował się protokólant. Na co jego szef spojrzał nań lekko nieobecnym wzrokiem i odparł:

- To tylko taka figura retoryczna... - Policjant był wyraźnie w kropce, bo miał już do czynienia z Kancelarią "Zduneck&Gibbala" i wiedział, że tam pracują adwokaci, którzy obroniliby samego Stalina z oskarżenia o zlecenie masowych mordów i zrobili z niego ofiarę sytemu wychowawczego carskiej Rosji. Myślał, więc intensywnie nad nowym posunięciem.

- Ja tam bym proponował spisać zeznania i dać sobie spokój na razie. W przyszłości odpowiem z wolnej stopy. - Zaproponował Czarek triumfalnie.

- Taa... Odpowiedzialność z wolnej stopy... Tego typu rozwiązanie byłoby nam obu na rękę. Puki, co... - Spojrzał na swojego rozmówcę bardzo złym wzrokiem. - Puki, co...

Widać było, że chciał przystać na tę propozycję. No, ale bynajmniej nie, dlatego, że chciał z dobrego serca, ale dlatego, że nie miał innego wyjścia. Ale kiedy już miał wydać salomonowy wyrok otworzyły się z hukiem drzwi i wpadł mocno podniecony pan Janek.

- Panie komendancie! Mamy sensację! Konrad tam na pana czeka pod schodami z czymś ekstra!

- Ta... A z nim z pół miasteczka! - Potwierdził protokólant patrząc w okno.

Czarek wychylił się za siebie i spojrzał zaciekawiony przez okno. Przesłuchanie, bowiem odbywało się w ustronnym koncie bez okien. I rzeczywiście, na zewnątrz, po tarasie kręcił się spory tłumek. Tylko Apollon gdzieś zniknął. Pod schodami stał znany mu mechanik z tajemniczą miną, ściskając w ręku reklamówkę. Wszyscy ciekawie patrzyli na niego, ale on najwyraźniej zachowywał milczenie, bo na twarzach obecnych widać było ogromną ciekawość, czy może raczej wścibstwo. Komendant bez słowa wstał i wyszedł na zewnątrz. Tam pogadał chwilę z Konradem zajrzał do reklamówki, a następnie triumfalnie spojrzał się na obserwującego go przesłuchiwanego uśmiechając się przy tym złowieszczo.

- Aspirancie! - Rozkazał uroczyście, kiedy tylko wszedł do knajpy. - Proszę spisać zeznania świadka!

Po tym spojrzał Czarkowi prosto w oczy z zimnym trumfem.

- A ja mam coś do obgadania z podejrzanym.

Po tych słowach siadł i delikatnie, tak by nie dotknąć, wyjął z reklamówki pistolet, a z raportówki podwładnego wyciągnął przeźroczystą, zamykaną od góry torbę foliową. Obejrzał go dokładnie i powiedział do podwładnego

- Grzesiu! Jeszcze jedno! Kiedy skończysz z mechanikiem, to spisz protokół zdawczo-odbiorczy tego pistoletu i zaznacz w nim, że broń była nabita i gotowa do oddania strzału. Ze względów bezpieczeństwa zmuszony byłem ją rozbroić ręcznie. W załączeniu prześlę moje odciski palców!

Po czym sprawnie rozbroił broń, ponownie starając się ją jak najmniej dotykać. Następnie wziął do ręki kulkę, która z cichym brzękiem wypadła z komory nabojowej. Pocisk był wyraźnie ucięty, a zamiast czubka miał małe wklęśnięcie.

- No... Kochaneczku. - Rzekł uważnie przyglądając się pociskowi - Mam już to coś dodatkowego! Nielegalna broń w samochodzie, który użytkujesz... A dodatkowo te kulki wyglądają na pociski wydrążone - "hallow point". Bardzo niebezpieczne, bo urywają połowę pleców. Tiaak.... Mam teraz mocne podstawy do tego by propozycję „odpowiedzialności z wolnej stopy” zakwestionować. A ciebie posadzić...

- Zaraz! Zaraz! To nie moja broń!

- Sprawdzimy wszystko, przekonamy się... Są odciski palców na kolbie. A jak zeznał pan Konrad nikt nie dotykał palcami tej broni...

I teraz dopiero Czarkowi się zrobiło zimno jakby poczuł pod plecami szorstką, wilgotną powierzchnię betonowej podłogi celi. „Ale wpadłem!” Pomyślał z rozpaczą. I zaczął gorączkowo szukać jakiegoś wyjścia z tej bardzo groźnej dla niego opresji. Nic mu jednak nie przychodziło do głowy.

- Znaczy... Zacznijmy od początku. - Oficer wcisnął kulę z powrotem do magazynka, odłożył go i znów się rozsiadł wygodnie pewny swojej przewagi. - Widzisz elegancik! Sprawa nabiera teraz innej wagi gatunkowej, bo nielegalne posiadanie broni to nie w kij... dmuchał. No, więc... jak to twoim zdaniem było? Hę?

- To nie jest moja broń. Jechałem z panem Lucjanem Gasicielem, a raczej za nim i wtedy mój samochód się popsuł. Pan Lucjan obiecał mi sprowadzić pomoc, a, że się bałem sam pozostać, to dał mi tę broń dla bezpieczeństwa. Te lasy są ponoć niebezpieczne...

Oficer uniósł do góry torbę z pistoletem i całą swoją postawą wyrażając szydercze powątpiewanie zapytał:

- Czyżby? Uważasz mnie za idiotę!? Obcy człowiek dał ci w nocy pistolet, ot tak, byś się mógł ostrzeliwać przeciw lisom, borsukom i łasicom? Bo jakież to inne niebezpieczeństwa mogły czyhać w lesie? Hę?

- To słowa pana Lucjana: "Te lasy są niebezpieczne".

- Wiesz, pracuję tu jakiś czas, ale za mojej kadencji... Nie doszło w tych lasach do żadnego, dowiedzionego w stu procentach, incydentu. Ot, jakiś kłusownik zapolował na dzika, czy jakaś para się migdaliła w krzakach, młodzi zabalowali przy ognisku... A tu nagle „niebezpieczne”. Bałeś się partyzantów, czy krasnoludków? A może - smerfów, nimf albo driad?

- Widziałem coś w nocy...

Obojętny i szyderczy do tej pory śledczy nagle się skupił i spoważniał.

- Co widziałeś?

- Nie wiem dokładnie. Jakby jakąś postać w pelerynie z kapturem... Czarną postać na ściętym pniu...

- Ciekawe... - O dziwo w jego głosie nie było szyderstwa, a w oczach błysnęło zrozumienie. I Czarek momentalnie pojął, że oficer też cos tam, w lesie wdział i to niewytłumaczalne zjawisko nie dawało mu spokojnie spać po nocach. Być może nie tylko to, ale także kilka innych, o których, co normalne, on nie wiedział. To wyznanie z jego strony, choć z pozoru głupie i naiwne, coś zmieniło w postawie policjanta. Pojawiło się w niej coś na kształt akceptacji faktu posiadania przez niego pistoletu w nocy, w tym lesie.

- No dobra! Odłóżmy na razie na bok te dziwne... sprawy i skupmy się na dochodzeniu. - W jego postawie Czarek wyczuł wyraźne zaciekawienie tym, co przed chwilą powiedział. Ba! Ja się mu wydało, było to dla niego o wiele ważniejsze niż całe to zamieszanie związane z Andriu. No, ale glina - służbista wziął szybko górę nad wszystkim innym. Policjant znów powrócił do śledztwa: - Znaczy: Posiadasz nielegalną broń. Prawda, że w samochodzie a nie przy sobie... Ale jednak posiadasz. A na to jest paragraf. I to - mocny!

- Już mówiłem: Tę broń dał mi pan Lucjan!

- Czyżby?

- Ano dałem! - Odezwał się ktoś od strony drzwi. Obaj podskoczyli z wrażenia, bo w drzwiach stanął niepostrzeżenie pan Lucjan ze swoim dziwnym uśmiechem na ustach.

- Wybaczcie, że się wpierw nie przywitałem, ale tak miło gawędziliście, więc nie chciałem przeszkadzać.

Powiedział i siadł na miejscu, na którym siedziała Sandra. Rozsiadł się wygodnie, założył nogę na nogę, poprawił swój jasno popielaty tym razem surdut z czarnym, skórzanym kołnierzem i sięgnął do kieszeni, w której trzymał swój humidor. Czarek zauważył, że ma na rękach rękawiczki. Miał je zresztą także i podczas ich pierwszego spotkania, ale ten szczegół uszedł dotychczas jego uwadze.

- Pozwolicie panowie, że sobie zapalę? - Uśmiechnął się przy tym łobuzersko, bo w knajpie nieomal na każdej kolumnie i ścianie wisiała tabliczka z przekreślonym papierosem, a na stoliku stała popielniczka z kilkoma petami. Policjant, który nagle spoważniał jeszcze bardziej wykonał rękoma gest, który można było uznać za coś pomiędzy akceptacją a rezygnacją. Lucjan zapalił, wypuścił kłąb dymu i gestem przywołał barmankę pokazując 50 złotych, jakie trzymał niedbale pomiędzy palcami. - Pani Aniu! Cztery kawusie poproszę! No, a teraz do rzeczy! Oto pozwolenie na tę broń.

Oficer wziął z jego ręki dokument, obejrzał go dokładnie, a następnie sięgnął do torby, wyciągnął delikatnie pistolet i sprawdził numer seryjny. Po tym spojrzał na nich obu po kolei chcąc widać kontynuować rozmowę, ale gość wymownie rozejrzał się dookoła i głową pokazał ludzi, jacy się kręcili po barze, więc zwrócił się do podwładnego:

- Młodszy aspirancie! Tego proszę nie protokółować. Jest to wątek poboczny, luźno związany z prowadzonym dochodzeniem, który zostanie zaprotokołowany oddzielnie. Proponuję także mały spacerek na zewnątrz. Przewietrzycie się, rozprostujecie kości. No! A reszta także niech sobie idzie na spacer! Pani Ania też!

Po tych słowach odwrócił się z powrotem w ich kierunku, a reszta osób znajdujących się w sali wyszła pokornie na zewnątrz budynku, gdzie stanęli i zaczęli nad czymś zawzięcie dyskutować. Jako ostania wyszła barmanka wpierw z przymilnym uśmiechem postawiwszy przed nimi kawy na tacy, a pustą filiżankę odstawiwszy na inny stolik. Nie zapomniała także o wzięciu pięćdziesiątki, którą pan Lucjan wskazał jej niedbałym gestem.

- Wszystko się zgadza panie Lucjanie. Pozostaje mi jednak wciąż zadanie tego najważniejszego pytania: Jak to się stało, że ta broń zarejestrowana na pana trafiła do rąk tego człowieka?

- Ano trafiła. Mógłbym oczywiście powiedzieć, że została mi skradziona No, ale, po co? Dałem mu ją, bo był dość skrajnie przerażony i wiedziałem, że może popełnić jakieś głupstwo. Dałem mu ją, jako środek uspakajający.

- Jakie głupstwo, jeśli można wiedzieć?

- Na przykład - próbować uciekać do "cywilizacji" lasami. A wie pan, panie władzo, co jest w tych lasach? Zna pan zapewne historię "Oparzelisk" w Lichowym Uroczysku gdzie tak z rok czas temu się utopiło dwóch ludzi? Nie wiem, czy jest to panu wiadome, ale w nie tak znowu dawnych czasach zginęło tam 9 sołdatów z Armii Czerwonej. To dość ponura historia i niezbyt dobrze znana, bo ukrywana przez ówczesne władze cywilne i wojskowe, ale cały patrol zaginął bez wieści w tych lasach na początku lat 80-tych XX w. A to nie wszystko! Są i funkcjonują do dziś opowieści i legendy mówiące o dziwnych wydarzeniach, jakie tam miały miejsce kiedyś tam - dawno temu. Jest nawet coś o czarownicach i sabatach. Różne rzeczy ludzie opowiadali. Oj, różne... Myślę, że jakby dobrze poszukać w topielach Lichowego Uroczyska to by się tam znalazło wiele kości. Być może nawet i ogryzionych... - Obcy powiedziawszy ostanie zdanie uśmiechnął się tajemniczo i drapieżnie, a Czarek doszedł do wniosku, że on wie znacznie więcej o tych "różnych rzeczach" niż chce powiedzieć. - Zna je pan panie Kazimierzu zapewne ze słyszenia?

Znam! - Odparł Sucho policjant, a następnie parząc na pistolet leżący przed nim dodał bardziej pojednawczym tonem: - No... To jest jakieś wytłumaczenie, ale... wie pan, z całym szacunkiem: Mamy paragraf - art. 18 § 3 KK, który pośród wielu form ułatwienia bezpośredniemu sprawcy popełnienia czynu wymienia "pomocnictwo fizyczne" - czyli udzielenie sprawcy czy ewentualnemu sprawcy narzędzia do dokonania zbrodni. A co do pistoletu, to jest to niewątpliwie niebezpieczne narzędzie, które powinno się znajdować w ściśle kontrolowanym miejscu zabezpieczonym przed dostępem osób postronnych. No, więc, z całym szacunkiem, panie Lucjanie, ale pana czyn, mimo, że w zamiarze szlachetny to „de jure” przestępstwo wprost idealnie pasujące do art. 18§ 3 KK.

- Jednakowoż, żaden czyn noszący znamiona zbrodni, przestępstwa czy choćby wykroczenia przy użyciu tego egzemplarza broni faktycznie nie miał miejsca, więc w sumie... Panie oficerze! Co się będziemy czarować: Pan znajdzie paragrafy i napisze akt oskarżenia, a mój adwokat Henryk De Merde jest znany z tego, że potrafi nieomal wszystko. On bez problemu zakwestionuje i obali wszystkie pana konkluzje i uzasadnienia znajdujące się w tym akcie. I to, powtarzam - bez problemu, bo znajdzie inne paragrafy oraz precedensy. Ba! Moja agencja PR "Heavy Guns" zrobi ze mnie ofiarę spisku lokalnej policji wymierzonego w człowieka biznesu. Zresztą, czy to na prawdę kwalifikuje się pod przestępstwo?

- Gdyby on użył tej broni to byłby współudział w zbrodni!

- Gdyby, gdyby... - Pan Lucjan uśmiechnął się cynicznie zaciągając się cygarem. - Gdyby nie pewne sprawy, to byłby pan już zastępcą Komendanta Głównego Policji. Albo wysoko postawionym funkcjonariuszem CBŚ lub CBA. A może nawet posłem? Niestety, istnieją pewne zaszłości, które tablojdy i poważne tygodniki opinii by łyknęły bez mrugnięcia okiem. Ludzie lubią widok krwi. Nawet, jeśli to jest krew medialna...

Oficer się skrzywił, opuścił głowę i siedział zamyślony. Pan Lucjan zaś rozparty puszczał kłęby dymu z cygara i rozkoszował się kawą. Widać było, że się znakomicie bawi. Czarek zaś, który siedział jak skamieniały z przerażenia jego obecnością zachował milczenie i udawał, że go tu nie ma. On jednak cały czas miał go na oku i dawał to mu odczuć spoglądając na niego często. Ale, mimo, że go faktycznie bronił przed policją, spoglądał wzrokiem pełnym szyderstwa i pogardy.

- No, więc jak panie Kazimierzu? Zamyka pan ten wątek śledztwa? - Spytał w końcu z lekka znudzony czekaniem.

- A jak niby mam to zrobić? Pojawił się w śledztwie wątek pistoletu! Są świadkowie, są zeznania!

Oficer automatycznie bawił się pistoletem, którym, oczywiście rozładowanym, kręcił młynki po blacie stołu. O dziwo, ten się kręcił jak ruletka. Broń przestała być dowodem w sprawie podejrzanego, więc sobie pozwolił na taką ekstrawagancję.

- Panie Lucjanie... Ja rozumiem wszystkie okoliczności, ale prawo jest prawo. Ja po prostu muszę! To kwestia honoru... I tak nie spotkają pana żadne przykre konsekwencje, ale "dura lex, sed lex" - muszę ten wątek podnieść. Po prostu muszę!

- Ależ pan pryncypialny. No, ale skoro pan musi, to pan musi. Doceniam to i jestem pełen podziwu dla niezłomności w zwalczaniu zła. Jednak, wie pan, jak to ktoś, kiedyś trafnie ujął: "Podobno zło triumfuje jak dobrzy ludzie nic nie robią... ale to nie prawda! Zło zawsze triumfuje." Notabene, ja osobiście te słowa podszepnąłem panu Niccoli, który je rozpropagował. Ale nie wnoszę pretensji do praw autorskich! Wystarczy mi duma z tego, że weszły do obiegu społecznego. Ze swej strony obiecuję, że się pan... w miarę szybko i dość bezboleśnie przez to przejdzie...- Mówiąc te słowa coraz intensywniej przyglądał się pistoletowi. W końcu, kiedy oficer zakręcił szczególnie efektownego młynka mruknął: - Raz, dwa, trzy...

I nie dokończył wyliczanki, a pistolet stanął w miejscu z lufą skierowaną wprost w oficera.

- Zobacz pan, panie Kazimierzu. Takie niby nic. Mały kawałek metalu a dziurę robi taką, że życie z człowieka wycieknie momentalnie....

Oficer zły na całą tę sytuację, schował pistolet z powrotem do torby, a tę do raportówki.

- To wciąż jest dowód w sprawie! - Wyjaśnił. - Tyle, że nie wiem do końca, w jakiej...

- Oczywiście! Pan go zatrzyma. Nie jestem do niego szczególnie przywiązany. Choć muszę panu zdradzić, że należał on kiedyś do pewnego skołowanego człowieka, który strzałem z pistoletu postanowił wymierzyć sprawiedliwość. Nazywał się Janusz Waluś a strzelał do Chrisa Haniego. Skutecznie! Niestety, nie z tego pistoletu, ale z Z88, którego nie posiadam. No, ale nie można mieć wszystkiego! Zresztą Janusz kupił go z myślą o tym akcie i miał w samochodzie ten egzemplarz, jako zapasowy. Zbierałem kiedyś z entuzjazmem narzędzia zbrodni, a perłą w mojej kolekcji jest kamień, którym brat zabił brata, kiedy jego ofiara nie została przyjęta, a jego brata - owszem. Jeden był pasterzem, a drugi rolnikiem... Smutna historia z bardzo smutnym zakończeniem... No, ale my tu gadu, gadu, a nie doszliśmy do żadnej konkluzji! No, więc jak panie Kazimierzu? Wytoczy mi pan proces z powództwa cywilnego? Bo na drodze służbowej... Hym. Ma pan przełożonych, a tak się składa, że znam tego i owego z komendantem głównym na czele. Ministra Sprawiedliwości także znam... A co do Strasburga, to tamtejsi sędziowie są moim bardzo oddanymi... zwolennikami. Akolitami nieomalże... Jeśli wiecie, co chcę powiedzieć. No, więc, nie widzę zbyt wielu szans na to, by cokolwiek się udało panu zdziałać panie komisarzu. Oczywiście, nie ma nic złego w próbowaniu. Więc niech pan próbuje! Jeszcze raz powtarzam: Jestem pełen podziwu dla pryncypialności! Zasady są zasady a to kwestia zasad! A co z naszym... wspólnym znajomym? Chyba nie posadzi go pan za pobicie tego silnego, acz niezbyt rozgarniętego młodzieńca?

Policjant miał znów dość niezgłębioną minę, z której nie można było zbyt wiele wyczytać. Za to pan Lucjan cały czas się bawił znakomicie jakby go to w ogóle nie dotyczyło. Siedział w luźniej pozie i czekając na jakąkolwiek deklarację ze strony oficera strzepnął pyłek z nogawki spodni.

- Nie podejmę tymczasowo żadnych działań. Muszę to wszystko... przeanalizować. A co do podejrzanego, to on zeznał, że przyjechał tu z interesem do pana.

- Nie z interesem, ale z przesyłką.

- Znaczy, potwierdza pan, panie Lucjanie, że zaprosił podejrzanego do naszego miasta?

- Zaprosiłem i nie zaprosiłem. Prosiłem prezesa jego korporacji by mi dostarczył mój neseser. On zaś zadeklarował, że dostarczy. Nie interesowała mnie nadmiernie forma, w jakiej on zostanie dostarczony Ot, przesyłka ważna dla mojej firmy, ale nie aż tak bardzo ważna by zatrudnić do jej przewiezienia osobistego kuriera. No, ale oni doszli do wniosku, że tak będzie najlepiej i wysłali z nią tego tu człowieka. Ponoć sam się zgodził z entuzjazmem.

- Potwierdzi pan to na piśmie?

- Oczywiście! Z miłą chęcią podpiszę ten protokół.

- No... dobra! A jak to się stało, że dał mu pan swój pistolet?

- Wczoraj, jako, że nie mogłem spać w nocy wybrałem się na małą przejażdżkę...

- Zaraz! Zaraz!... Zawołam Grześka niech spisuje pana zeznanie w sprawie na bieżąco!

- Dobra myśl! - Pochwalił jego inicjatywę obcy. - Pan go zawoła, panie Kazimierzu.

Za chwilę dosłownie wszedł wezwany gestem przez oficera aspirant i poinstruowany naprędce spisał to, co do tej pory powiedział pan Lucjan. Oczywiście, wszystko od momentu, w którym zaczęto rozmawiać o celu wizyty Czarka. Po tym obaj i oficer i obcy przeczytali wydrukowane kopie, zgodzili się z ich treścią i podjęli ponownie wątek.

- No, więc, pan kontynuuje od miejsca, w którym przerwaliśmy...

Obcy się uśmiechnął, zapalił kolejne cygaro, rozsiadł wygodnie i zaczął opowieść:

- Wczoraj, jako, że nie mogłem spać w nocy wybrałem się na małą przejażdżkę po okolicy. Skręciłem nawet na krajówkę i na stacji benzynowej koło Kolonii Zamiejscowej dostrzegłem znajomy samochód. Znam tego Bentleya dość dobrze, więc podjechałem by się przywitać i jakież było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłem zamiast właściciela tego tu, młodego człowieka. Po krótkiej pogawędce zorientowałem się, że to nie jest złodziej, a co najwyżej - konfabulator i, ze jedzie do mnie z przesyłką, więc zaproponowałem mu swoją osobę w roli przewodnika. Nie zdradziłem jednak, kim jestem nie chcąc tracić zabawy.

- Jakiej zabawy? - Spytał przytomnie oficer.

- Ano, to kłamczuszek i znawiacz, który naprędce, stosownie do okoliczności buduje swoją legendę. Dość nieudacznie i rozkosznie głupio dodam. Już cieszyłem się na tę okoliczność, kiedy znów się spodkami i zobaczę jego minę... Spisał pan to wszystko panie Grzesiu? Tak? No, to kontynuujmy! Więc, miałem nadzieję na małą konfrontację. Niestety, po drodze Bentley się zepsuł. Podszedłem do kierowcy i zauważyłem, że jest w bardzo kiepskim stanie psychicznym. Pomyślałem sobie, że zapewne zrobi jakieś głupstwo ze strachu, więc dałem mu... A właściwie pożyczyłem pistolet by poczuł się pewniej w tak nienormalnych okolicznościach...

- Jakich okolicznościach? - Spytał oficer. - Pan to uściśli proszę.

- Nie ma problemu! A więc, to młody człowiek z miasta, który nagle znalazł się w obcym mu, głębokim lesie, w nocy i na dodatek sam jak palec. Niektórzy mówią, że wtedy budzą się upiory poznane w dzieciństwie: Złe wilki zjadają biedne czerwone kapturki, Królowa Lodu porywa młodzieńców zaślepionych wizją łatwego szczytowania ze straszą panią w łóżku, czarownice czyhają by ich uwięzić, utuczyć i zjeść. Jednym słowem - jest to dla nich przeżycie bardziej nieomal ekstremalne niż podróż na księżyc. W tej sytuacji broń dodaje im pewności siebie i pozwala myśleć bardziej racjonalnie...

- Coś w tym jest... - Zgodził się oficer puszczając kłąb dymu z przypalonego właśnie papierosa. - Jednak to dość naiwne wytłumaczenie, bo on mógł tej broni użyć...

- Gdzie i jak? To środek Puszczy Ponurej! Tu się prawie nikt nie kręci! A zwłaszcza w nocy...

- Na prawdę? A oskarżony zeznał... - Tu oficer sięgnął do protokołów i wyciągnął odpowiednią kartkę - że, widział dokładnie... Cytuję: " Nie wiem dokładnie. Jakby jakąś postać w pelerynie z kapturem... Czarną postać na ściętym pniu"

Tym razem pan Lucjan nagle spoważniał, ale nic nie powiedział. Za to odezwał się Grześ ze swojego stanowiska.

- Pan Konrad zeznał, że na zderzaku bentleya jest krew...

Oficer odwrócił się do Czarka cały nieomal zamieniając się w jeden, wielki pytajnik:

- Krew na zderzaku? To wszystko zmienia...

Czarek już szykował się by mu odpowiedzieć, kiedy uprzedził go pan Lucjan.

- Proszę próbkę oddać do analizy. Wykaże na pewno, że to krew zwierzęcia. Byłem świadkiem w nocy jak oskarżony uderzył w zwierzę. Nieszczęśliwy wypadek... nic więcej.

- Potwierdzam! - Włączył się Czarek. - Była mgła, widoczność praktycznie zerowa, więc uderzyłem w jakieś zwierzę, które mi wyszło przed zderzak. Zauważyłem je w ostatniej chwili i nie zdążyłem wyhamować.

- Niechybnie wyślę! Bo jest także i możliwe, że to nie jest krew zwierzęcia....

- Ależ pan dociekliwy panie Kazimierzu. Rzekłbym nawet - nieco upierdliwy... - Pan Lucjan, z jakichś przyczyn zaczął nagle wykazywać objawy lekkiego zniecierpliwienia. - Samochód był zepsuty, bo dopiero z rana go pan Konrad ściągnął z miejsca, w którym go zostawiłem. Więc możliwość, że ten młody człowiek tymże samochodem zabił kogoś jeszcze jest w sumie zerowa. No chyba, że ktoś postanowił popełnić cokolwiek ekscentryczne samobójstwo i specjalnie uderzył głową w pełnym sprincie w ten zderzak.

- No... W sumie jest w tym logika. - Zgodził się niechętnie komendant. Widać było, że by z miłą chęcią jeszcze pociągnął niektóre wątki w śledztwie, ale z drugiej strony także widać było, iż wątpi w to, że cokolwiek dzięki temu uzyska.

- Grzesiu! Spisałeś wszystko?

- Tak jest panie komendancie!

- Myślę, że nic już więcej nie uzyskam... Zgłoszę się do obu panów z gotowymi protokołami do podpisania. A na razie... jesteście wolni.

- Możemy sobie pójść? Nie aresztuje mnie pan, panie oficerze? - Spytał nieufnie Czarek, który się już nieomal pogodził z faktem, że pójdzie do aresztu. Zresztą, po tym, co przeżył przez ostatnie kilka godzin pomyślał nawet przelotnie, że to by była dla niego znacznie lepsza opcja niż pozostawanie na wolności w tym pełnym zagrożeń miasteczku. W areszcie mógłby się, choć czuć w miarę bezpieczny.

- Nie mam podstaw by cię aresztować. - Policjant był wyraźnie zdołowany tą sytuacją, ale trzymał się nad wyraz dzielnie. I znów przybrał rutynowo zimny wyraz twarzy. - No, ale prosiłbym, byś pozostał w mieście przynajmniej do jutra.

- Opłaciłem hotel tylko do rana...

- To się da załatwić! - Wszedł im w słowo pan Lucjan i przywołał gestem sprzątaczkę na etacie portiera, a może portiera z dodatkowym etatem przy sprzątaniu, która stała przy oknie i patrzyła, co oni robią.

- Pani Aniu! Ten gość pozostaje do poniedziałku! - Powiedział, kiedy weszła i wyciągnął z zanadrza srebrzysty pierścień - serwetnik, jakich zwykle używa się do serwetek z tkanin na eleganckich stołach. Jak wszystko na to wskazywało obręcz była także z platyny a w jej środku wsunięty był bardzo pokaźny rulon pieniędzy. Wyjął tenże rulon, wyciągnął banknot 200 złotowy, złożył i wsunąwszy pomiędzy palec wskazujący a środkowy wyciągnął do Ani. - A to zapłata za dodatkowy dzień.

- Ale ja sam mogę zapłacić. - Zaprotestował Czarek, choć po utracie pieniędzy z portfela tak szczerze to nie mógł. No, ale strach przed tym dziwnym jegomościem mu nie pozwalał na taki sponsoring.

- Oczywiście, ze pan może. No, ale pan to potraktuje, jako drobną przysługę. No to, co panie władzo? Możemy sobie pójść?

- Grzesiu, skończyłeś?

- Tak jest!

- Z tego wynika, że tak. Nie oddalajcie się jednak z miasta.

Policjant zaczął energicznie zbierać swoje papiery i pakować do raportówki podwładnego. Widać było, że spotkanie uznał za zakończone, a także, że bynajmniej nie czuje się jak zwycięzca. Czarek zaś zwrócił się do pana Lucjana, który wyraźnie zbierał się do wyjścia.

- A co z przesyłką?

- Nie mam teraz na prawdę czasu. Ważne sprawy się pojawiły, na tyle ważne, że zmuszony jestem niezwłocznie iść do swojego biura. A co do, przesyłki, to wszak i tak będzie pan tu do jutra. Czyż nie?

- A jak ją stracę, bo, na przykład, ktoś się na nią połaszczy?

Obcy spojrzał się na niego z szyderstwem.

- To już twój problem Czaruś. Sam tego chciałeś, więc teraz przyjmij na siebie konsekwencje swoich wyborów.

- No, ale obiecał pan...

- Ja niczego nie obiecywałem. Ot, powiedziałem, o spotkaniu o 15. A co do przesyłki, to termin odbioru nigdzie nie został ustalony. Więc...

- Ale napisał pan: - Tu Czarek wyjął z kieszeni marynarki i pokazał szczęśliwie zachowany list. - „InFe, Plac Upadłych Bohaterów 6, Zatracenie. Sobota, godz. 11.00.”

- A czy jest w tej notatce jakaś wzmianka o odbiorze przesyłki?

- No... nie ma.

- No widzisz? No dobra! Ja muszę iść, a ty pilnuj neseseru skoro się zobowiązałeś! I tak zresztą nie masz wyboru, bo niby jak stąd wyjedziesz?

Po tych słowach wyszedł energicznym krokiem na zewnątrz, a za nim obaj policjanci.

 

*****

 

Czarek zaś po chwili zrobił to samo mając nadzieję, na to, że na zewnątrz spodka Apollona. Bardzo tęsknił za obecnością kogoś mu w miarę przyjaznego w tym, obcym miejscu. Jednak go nie zastał, a za to zastał spory tłumek tubylców, którzy stali w milczeniu i patrzyli na niego wrogo. Zapalił i udawał, że nic nie widzi gapiąc się bezmyślnie gdzieś w bok tak by nie widzieć obcych, nienawistnych twarzy, ale wewnętrznie aż się dusił od gęstej atmosfery wrogości, jaka go otaczała.

- Skurwysyn miał broń... Nabitą broń...

Stwierdził ktoś zimnym głosem za jego plecami.

- Ciekawe, po co? - Spytał ktoś inny.

- Może i na ciebie, pojebie. - Dodał ktoś jeszcze inny. - Mógł na każdego! Przyjedzie taki z miasta i myśli, że jak to prowincja, to mu wolno wszystko... Skurwiel pierdolony!

Nie chcąc dalej słuchać tych coraz mocniej agresywnych tekstów rzucił papierosa i uciekł do swojego pokoju. Tam siadł i zaszlochał z rozpaczy, bo zrozumiał, że jak tak dalej pójdzie, to spełnią się słowa, jakie usłyszał we śnie o "małej, spontanicznej i zbiorowej zbrodni". Przetarł oczy kułakami i nieco uspokojony przeanalizował na szybko sytuację i doszedł do wniosku, że ma niezbyt skomplikowany wybór: Pozostać i czekać na kaźń, albo uciec i przekreślić swoją karierę, a może nawet pójść do więzienia. I ten wybór był prosty. Wstał umył twarz, przebrał się i na odwrocie kartki - listu, którą trzymał w kieszeni napisał wielkimi literami: "PRZESYŁKA DLA PANA LUCJANA GASICIELA" a następnie przeżuł gumę i przy jej pomocy przykleił wiadomość do neseseru. A po tym dokładnie przemyślał swój następny ruch: Uciekać na piechotę nie mógł, bo wszędzie było za daleko. Podwodą także nie mógł za bardzo, bo miał 30 złotych w kieszeni i wiedział, że to raczej za mało. Wtedy przypomniał sobie, że gdy tu jechał mignęła mu tabliczka - znak "DO DWORCA PKP". Zwrócił wtedy na nią uwagę, bo była mocno sfatygowana i nieomal niewidoczna spod warstwy rdzy i brudu. Tam się postanowił udać. Był tylko jeden problem - tubylcy! A on się ich bał. Spojrzał bardzo ostrożnie przez okno i zobaczył, że tłumek na tarasie przed knajpą, się co prawda trochę przerzedził, ale wciąż był spory. Ludzie stali i o czymś namiętnie dyskutowali. A on wiedział, że dyskutują o nim i z wyrazów twarzy się domyślił, że są coraz mocniej podnieceni. Wiedział, że czy wyjdzie przed knajpę, czy bocznym wyjściem, będzie musiał ich spotkać. A tego bardzo chciał uniknąć. Wyszedł, więc na korytarz i już chciał sprawdzić drzwi do sąsiedniego pokoju, przez który miał nadzieję uciec oknem na wewnętrzny dziedziniec, kiedy spojrzał na okno na końcu korytarza. Na szczęście, otwierało się do środka. A pod nim był płaski, pokryty papą dach sali balowej. Wystarczyło się tylko spuścić kilka metrów po jakimś zwisającym z dachu kablu. Jak się zdaje - do anteny. I znów uśmiechnęło się do niego szczęście, bo kabel był na wysokości okna okręcony woku jakiegoś potężnie wyglądającego haka. Widać samym swym ciężarem wyrywał się z anteny, lub wyrywały go wiatry, więc instalator go w ten sposób unieruchomił. Dla niego, człowieka wysportowanego było to dość proste zadanie. Zarzucił torbę z rzeczami na plecy, otworzył okno i ostrożnie zszedł na ten dach. Dalej już było całkiem łatwo, bo z boku budynku dostawiony był wysoki, solidny płot z dość rzadkich metalowych prętów otaczający wybetonowany plac - parking dla gości. A obok płotu stał skip pełen śmieci. Delikatnie zszedł na ten płot a z niego na skip i zeskoczył na ziemię. No i był nieomal na, zewnątrz, bo brama była otwarta. Teraz tylko musiał się niepostrzeżenie przedostać do dworca. I znów miał szczęście, bo znalazł mocno zarośniętą ścieżkę biegnącą równolegle do ulicy, ale za tylnymi płotami posesji, z której mógł obserwować otoczenie sam będąc mało widocznym. Dzięki temu chyłkiem przemknął aż do miejsca gdzie widział znak. Dworzec położony był na uboczu za miastem, a prowadziła do niego, obok normalnej, dawno nieużywana i mocno już zniszczona szeroka droga wylana mocno już spękanym betonem pokrytym rachitycznymi liszajami brązowego mchu. Z miejsca, idąc wśród gęstych krzaków porastających gęsto pobocza, poczuł niepokój, bo to wszytko wyglądało na porzucone wiele lat temu. Podobnie odrapany i zapuszczony budynek dworca majaczący przed nim, który miał w spadzistym dachu wielkie dziury, przez które prześwitywały belki stropu. Kiedy tam doszedł przekonał się, że ziściły się jego najgorsze przepuszczenia, bo dworzec był najwyraźniej od dawna porzucony na pastwę natury i chuliganów. W hali biletowej, a raczej halce było ciemno i ponuro. A to ze względu na szyby, które były brudne do tego stopnia, iż przepuszczały niewiele światła. Po dziurawej w wielu miejscach podłodze wyłożonej terakotą walały się połamane sprzęty, szkło i jakieś stare rupiecie. Na środku było czarne oparzelisko niegdysiejszego ogniska, a na jednej ze ścian ktoś nabazgrał sprayem: "Z PIEKŁA SIĘ TAK ŁATWO NIE WYJEŻDŻA!". Perony wyglądały jeszcze bardziej ponuro, a na nasypie pod tory, których nota bene już nie było, pleniły się bujnie mizerne krzaki.

- Ostatni pociąg odjechał stąd jakoś tak z 15 lat temu. - Usłyszał znajomy głos, odwrócił się i zobaczył Apolla, który siedział sobie na końcu peronu i spokojnie popijając sok z kartonu kontemplował najwyraźniej widoki. A było, co podziwiać. Oczywiście, dla kogoś, kto lubił takie rzeczy: Natura wyraźnie upominała się o swoje zacierając coraz mocniej ślady działalności człowieka w tym miejscu. W budynku na przeciw dworca, zapewne jakimś składzie, bluszcz pleniący się wewnątrz budowli, która pozbawiona była dachu przerósł zwieńczenie murów i malowniczą kurtyną pokrywał ceglaną ścianę, a w załomach i miejscach, z których deszcze wypłukały zaprawę pleniły się mchy, mizerne kwiatki i paprocie.

- Zobacz jakaż jest siła w tych małych roślinach. Jakaż wola życia wszczepiona im przez Wielkiego Kreatora! Zaprawdę, wielkość Boga objawia się w takich właśnie małych roślinach. Jubilate Deo. - Zaniecił i zapewne chciał coś jeszcze dodać, ale Czarek nie mając w ogóle ochoty na tego rodzaju pogawędki wszedł mu brutalnie w słowo nie dając dokończyć.

- Pieprzysz jak jakiś czarny pasibrzuch na niedzielnym kazaniu dla nawiedzonych moherów! Śledzisz mnie? - Spytał nagle nabrawszy podejrzeń, że obcy go obserwuje na czyjeś zlecenie.

- Wiesz, mógłbym spytać o to samo. Wszak ja tu byłem pierwszy... - Odparł mu tamten z gorzkim uśmiechem. Widać było, że to brutalne przerwanie jego refleksji nad naturą mocno go poruszyło. Ale nawet i w tej sytuacji nie okazywał rozdrażnienia. A raczej - smutek.

- Co ty tu robisz?

- Ja? Widzisz, ktoś się dowiedział o mojej tu obecności. A to... nie do końca jest mi teraz na rękę. Dlatego postanowiłem na razie usunąć się trochę głębiej w cień. Jak to mówią w Rosji: "Tisze budjesz, dalszie zajdiesz". Kiedyś stanę z min twarzą w twarz i go pokonam. Kiedyś! Jeszcze nie teraz...

- Acha! Pan Lucjan!

- Ano! Ten, którego nazywają Lucjanem... Gaszący Światła... - Obcy zamyślił się na chwilę najwyraźniej pogrążony we wspomnieniach. A później, jakby obudzony jakimś impulsem wyprostował i spojrzał surowo na Czarka zza swoich ciemnych okularów.- Ale ja tego nie powiedziałem...

- Ale i nie zaprzeczyłeś!

- Ano... nie. Czy twoje drugie imię brzmi - Rafał?

- Skąd wiesz?

- Ja wiem wiele rzeczy. - Odparł mu Apollo z lekkim rozbawieniem. I dodał po chwili. - Raphael... Potężne imię nosisz... Mam nadzieję, że w twoim wypadku się ono sprawdzi...

W sumie Czarek powinien się przerazić tym, że ktoś, kogo spotykał z rana po raz pierwszy w życiu - pijaczek czy lekki wariat na wózku inwalidzkim (za jakiego wciąż skrycie uważał swojego rozmówcę) znał jego drugie imię. Bo on, poza wpisywaniem we wszelkie ankiety, w odpowiedniej rubryce, w ogóle go nie używał. No, ale po tym wszystkim, co przeżył w ciągu ostatnich kilkunastu godzin nic już nie było go w stanie zadziwić. Zresztą, nawet tego nie analizował. Tylko przyjął do wiadomości, jakby to było coś oczywistego, że jakiś obcy mu osobnik z głębokiej z prowincji, a na dodatek potencjalny pijaczek spod sklepu, zna dokładnie jego personalia. Obcy zaś wciąż przyglądał mu się uważnie.

- Ja się ukrywam. A ty? Czyżbyś chciał uciec z Zatracenia?

- A niby jak?

- Pociągiem raczej stąd nie uciekniesz.

- Widzę!

- A w ogóle... Czy to mądrze uciekać w tej sytuacji? Policja będzie cię ścigać!

- Policja to najmniejszy problem! Nawet i areszt będzie lepszy niż to, co tu się dzieje!

- Jest aż tak źle?

- Gorzej! Byle by jakoś głowę unieść z tego... - Tu zabrakło mu słowa, którym mógłby opisać sytuację, w jakiej się znalazł. - Z tego piekła! Ja wiem, co ty teraz mi powiesz: Ostrzegałem cię, a ty mnie nie posłuchałeś! Prawda! Nie posłuchałem! No i co z tego? Wszystko wymknęło się spod kontroli...

- A może wprost przeciwnie - jest pod kontrolą? Może ktoś, korzystając z twoich błędów, właśnie przejął nad tobą kontrolę i cię prowadzi wprost na zatracenie? Hę? Spójrz się na to z tej perspektywy!

- To, co ja mam robić!?

- Nie rób błędów!

- To znaczy, że mam nie robić nic?

- A może tak będzie lepiej? Przyczaj się, zredukuj swoją aktywność do minimum... Przeczekaj...

Czarek, jako, że zawsze starał się "brać byka za rogi" i odważnie barował się z życiem nie był nawet w stanie przyjąć do wiadomości takiej rady.

- No i co? Będę się krył, a atmosfera się zagęści do tego stopnia, że mnie w końcu zlinczują? O nie! - Nagle wezbrała w nim ogromna fala agresji wobec tego dziwnego jegomościa. Tak wielka, że aż poczuł dojmującą ochotę by go uderzyć, a przynajmniej obrazić. Jemu groziła śmierć, a ten zamiast doradzać, ględzi coś o kwiatkach i bierności. - Dzięki za takie rady! Wsadź je sobie w dupę złamasie!

- Ja ci doradziłem, a ty zrobisz to, co uznasz za stosowne. Wolny jesteś...

- No właśnie! Jestem wolny! Żegnaj Buraku! Ma zamiar dać dyla z tej pierdolonej dziury!

- Jak tam sobie chcesz... Ale nie mów mi jeszcze „żegnaj”, bo myślę, iż się jeszcze spotkamy.

Obcy znów zajął się kontemplowaniem widoków uznając, że pogawędka jest skończona, Czarek zaś nie oglądając się na niego odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Doszedł, bowiem do wniosku, że skoro nie jeżdżą pociągi, to musi być jakiś inny środek komunikacji ze światem zewnętrznym. Jakiś PKS czy innym bus wożący tubylców do innych miejscowości. "Zapewne musi być jakiś przystanek na głównej ulicy!" Pomyślał i ruszył ostrożnie w kierunku miasteczka. I znów, jak mu się wydawało, miał cholerne szczęście, bo obok wiaty usytułowanej niedaleko dworca stał bus i najwyraźniej czekał na podróżnych. W środku siedziała muskularna i wielka, a na dodatek zaniedbana kobieta, czy raczej babochłop, w niezbyt świeżej bluzce. I ogryzała paznokcie patrząc gdzieś w dal.

- dzień doby! Ile do najbliższego miasta?

- Którego? - Spytała obrzuciwszy go łaskawie niechętnym spojrzeniem.

- No... Tego z karki za szybą!

- To będzie 23 "złe polskie".

- Drogo! - Odgryzł się jej czując coraz większą niechęć do tego babola.

- Jak się nie podoba to spadaj facet i poszukaj sobie innego busa. - Odgryzła mu się z kolei ona nawet nie racząc na niego spojrzeć.

- Dobra! Niech będzie! - Sięgnął do kieszeni i wypłacił należną kwotę.

Kobieta przyjęła pieniądze, sprawnie wrzuciła je do odpowiednich przegródek w kasie fiskalnej, ale biletu mu nie wydała. Nie przejął się tym nadmiernie tylko wsiadł i zajął miejsce. Chciał jakieś dyskretne. Ale niestety, bus był przeszklony niczym akwarium i wszystkie siedzenia zlokalizowane były przy jakimś oknie.

- No i co? Nie ruszamy? - Spytał po chwili zająwszy miejsce.

- A co to? Prywatne Taxi? Czekam na innych! A odjazd za 15 minut.

- A nie dałoby się szybciej?

- Nie! - Warknęła kobieta, a on nie chcąc awantury wolał dalej nie naciskać. Nie miał zresztą jak z pustym portfelem.

No i czekali... A on był coraz mocniej niespokojny, bo dookoła kręcili się ludzie i ktoś mógł go rozpoznać. I miał rację, że się denerwował! Zza rogu jednej z ulic wyszło trzech mężczyzn i dość obojętnym krokiem mijali busa, kiedy jeden z nich spojrzał przelotnie w okno i dostrzegł Czarka próbującego się ukryć za ramieniem i dłonią, którą starał się podpierać twarz w ten sposób by jej widać nie było. Niestety, zdradził do jego nietypowy w tej, lubującej się z przymusu w taniej chińszczyźnie okolicy, strój. A dokładniej - koszula Nexta. Obcy złapał za rękę swojego sąsiada i pokazał Czarka palcem, a obaj pokazali trzeciemu - grubasowi o małych, świńskich oczkach i byczym karku. Tamtemu aż oczy zaświeciły z nienawiści. Zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi i powiedział:

- Mariola! Wiesz, kogo wieziesz?

- Nie...

- Ten skurwysyn dziś z rana chciał zgwałcić Sandrę, a później skopał Endriu do nieprzytomności! Więcej! Kiedy inni chcieli go zatrzymać to wyciągnął splówę i powiedział, że pozabija wszystkich, pierdolonych wsiurskich buraków, jacy mu staną na drodze!

- No, co ty?

- Jak Boga nie kocham! Ta gnida to powiedziała! A teraz go policja ściga!

Mariola odwróciła się powoli do Czarka i spojrzała swoim sowim wzrokiem. A Czarek nagle i bez sensu skonstatował, że ona ma piękne, bardzo wyraziste oczy. A na dodatek - ciemoszaro-błękitne jak niebo o zmierzchu.

- Jacek! Jesteś pewien?

- W stu procentach! To na pewno ten skurwysyn! - Odparł jej inny tym razem z tubylców i chwycił za poręcz usytuowaną w środku. Wyraźnie szykował się by wejść do środka. Typ nazwany Jackiem odsunął go zdecydowanym ruchem ręki.

- Ja to załatwię! To mojego ciotecznego pobił!

Czarek błyskawicznie ocenił sytuację. Szykowała się mała szarpanina, a on wiedział, że jak dojdzie do bójki to, kiedy tamci wejdą do środka nie ma szans. Dlatego błyskawicznie skoczył do drzwi i ustawił się tak, by stojącego na czele grupy grubasa kopnąć w twarz. Nie przewidział jednak jednego - interwencji Marioli. Poczuł nagle, jak silna ręka łapie go za szyję, przekręca głowę, pociąga i znalazł się bezbronny przytrzymywany silną, szorstką ręką z twarzą wtuloną w obfity, miękki biust tej kobiety. Tak normalnie to rozpłynął bo się z zachwytu niczym dziecko wtulone w piersi matki. Ale sytuacja nie była normalna, a miejsce, do którego przytulał policzek bynajmniej nie działało na niego erotycznie! Także i dlatego, że jego szyję ściskało niczym imadło jej drugie ramię. Wobec takiego, efektownego chwytu nie pozostało mu nic innego, jak stać potulnie i czekać. Tamci brutalnie złapali go za ręce i nogi, obalili na ziemię i nie szczędząc kuksańców siedli na jego nogach i plecach. Z pozycji podłogi zobaczył twarde trepy kobiety tuż przy swojej twarzy.

- Że chciał zgwałcić tę flądrę, to ja nie mam do niego pretensji. Ktoś powinien w końcu posunąć tę wywłokę tak, żeby jej sperma uszami poszła! Podobnie, że nakopał temu głupiemu bykowi. No, ale, że groził ludziom bronią to go powinniśmy skopać po nerach. - Po tych słowach stanęła mu butem na policzku. - No i co pięknisiu? Dalej będziesz groził bronią? Spróbuj no tylko!

- Skopać gnoja byłoby fajnie, ale lepiej zabierzmy go do Kazika! - Zakomenderował przytomnie jeden z napastników. - Pobił takiego chabana jak Endriu, więc łatwo z nim nie pójdzie! Jeszcze nam ucieknie i się wywinie. Mariolka! Ruszaj na posterunek!

Mariola bez słowa zdjęła nogę z jego policzka i odeszła. Za chwilę odpaliła silnik i ruszyła. Długo nie jechali. Po kilku dosłownie minutach bus się zatrzymał i Mariola przez uchylone okienko zawołała policjanta:

- Panie władzo! Panie władzo! Mamy coś dla pana!

Za chwilę otworzyły się z sykiem drzwi i Czarek usłyszał znajomy głos oficera.

- Co tam, pani Mariolciu? Znów się jakiś awanturował w busie? Jeśli tak, to z miejsca to załatwię! Jeszcze się widać pijaczki nie nauczyły, że się z panią nie zadziera... Po tym jak pani, pani Mariolciu ostatnio pobiła trepem młodego Cieguna po pustym łbie myślałem, że... - W tym momencie zawiesił głos, a Czarek się domyślił, że go zobaczył. - Aaaa! Elegancik korporacyjny! A co? Chciał nawiać w świat?

- Ano chciał... Słyszałam panie Kaziu, że go szukacie.

- Ano, nie za bardzo... Ale właściwie to dobrze, że go tu dostarczyliście! Dawajcie go tu!

- Nie zakuje go pan w kajdanki panie władzo? - Spytał z tych, którzy na nim siedzieli.

- Nie ma takiej potrzeby! Pan elegancki ma mi tylko podpisać protokoły.

- Nie posadzicie go?

- To, niestety, dziś nie jest takie proste! Ja swoje zrobiłem. Teraz czas na sąd grodzki w powiecie.

Czarek, puszczony na rozkaz policjanta, wstał i się otrzepał z paprochów, jakie przyczepiły się do jego koszuli i spodni. A wszyscy dookoła mieli mocno zawiedzione miny. Widać, liczyli na pokazową akcję. Jakieś efektowne obalenie na ziemię z pistoletem przyłożonym do skroni i skucie ciężkimi kajdanami. Albo przynajmniej, efektowne "pałowanie"... A tu nic! Pomimo to jednak, nawet jednym gestem nie okazali, że się nie zgadzają z decyzją policjanta, bo oficer miał wielki mir w społeczności lokalnej.

- Dziękuję wam wszystkim w imieniu służby. - Policjant ceremonialnie uścisnął każdemu prawicę rozpoczynając od Mariolki. A ta aż pokraśniała z ukontentowania kiedy mocno i energicznie, ale za razem delikatnie, ujął jej wielką, szorstką dłoń i nią potrząsnął. Po tym odwrócił się do Czarka

- A z tobą mam coś do obgadania! Idziesz ze mną czy tu zostajesz? - Spytał z kpiącym uśmiechem a Czarek poszedł pokornie za nim, bo pozostanie w towarzystwie tych trzech brutali i babo-chłopa o sile Pudziana jakoś mu się zupełnie nie uśmiechało.

 

******

 

Posterunek okazał się być zachowanym niby owad w bursztynie kolejnym reliktem PRL-u w tym dziwacznym miasteczku. Ze wszystkimi tego stanu atrybutami: Z pociemniałym boazeriami z płyt wiórowych, drzwiami obitymi pseudo skórą i solidnymi kratami pomalowanymi na kolor ni to brudy écru, ni to beżowy. Całość śmierdziała dymem papierosowym i próchniejącym drewnem. Brakowało tylko przesuszonych paprotek i fikusów by poczuć się w jakiejś instytucji rodem z lat 80-tych XX w. Oficer otworzył wielkim kluczem drzwi do swojego gabinetu i zdawkowym gestem pokazał my krzesło na przeciw swojego biurka, a sam, w milczeniu, pokręcił się trochę niepewnie, poparzył w okno, następnie na swojego "więźnia". A po tym machnął ręką jakby chciał odgonić niedobre myśli, uśmiechnął się, podszedł do jednej z szafek i wyciągnął butelkę brendy "Biełyj Aist" oraz krakersy.

- No to, co? Po maluchu? - Spytał raczej retorycznie wyciągając zza segregatorów dwa kieliszki, które postawił na biurku i napełnił a następnie siadł na swoim fotelu. - Wiem, że dużo ryzykuję, ale co mi tam! Nie zamierzam cię, jak na razie, aresztować. Więc, to nieformalne spotkanie! A w razie, czego, gdybyś zechciał to wykorzystać przeciwko mnie, to znajdę sobie świadków, że przyjąłem cię na chwilę, dałem do podpisania papiery i wypuściłem po kilku minutach. A sam zamknąłem posterunek i poszedłem się zrelaksować nad wodą. - I dodał jakby dla wyjaśnienia tej nieoczekiwanej, było, nie było, propozycji. - Tak normalnie to nie proponuję podejrzanym stakancika, ale... wiesz nie lubię pić do lustra. A tu - Tu rzucił na stół protokoły - Masz swoje zeznania do podpisania,

Czarek nic nie powiedział, tylko bez nadmiernego zagłębiania w treść podpisał się w miejscach zaznaczonych "ptaszkiem" a następnie wziął do ręki swój kieliszek z bursztynowym płynem.

- Nawet nie sprawdzisz? - Zdziwił się oficer. - Przecież mogłem tu napisać wszystko! Łącznie z twoim przyznaniem się do wszystkich zbrodni, jakie mogły mi przyjść na myśl.

"A po co?" Pomyślał zrezygnowany. W jego sytuacji już niewiele mogło go bardziej pogrążyć. Zresztą, podpisy pod protokółami złożone bez obecności adwokata lub choćby świadków można było obalić bez problemu, jako wymuszone przez funkcjonariusza. Czarek to wiedział i oficer także. Tyle, że on już nie chciał wdawać się w potyczki słowne, więc na głos odparł:

- Wierzę panu.

Mruknął to obojętnym tonem i rozejrzał się ciekawie po pomieszczeniu. Firanki były aż żółte od dymu, a ściany szare od kurzu a jedynymi w miarę nowoczesnymi sprzętami były komputer i drukarka. Skrzywił się lekko na takie porządki i oficer to dostrzegł.

- Służba, nie drużba! Idzie się tam gdzie każą. A za stan tego posterunku nie odpowiadam. Była redukcja etatów i nie mamy sprzątaczki. Nie ma także pieniędzy na remont. Az dziw bierze, że jeszcze nas centrala nie zlikwidowała! Tego posterunku znaczy. Redukcje teraz takie, że człowiek nie wie gdzie go życie rzuci jutro czy pojutrze. A może być i tak, że wyślą na wcześniejszą emeryturę, lub pogonią precz ze służby...

Mówiąc to policjant rozpakował krakersy i rozłożył na talerzyku, a po tym wzniósł swój kieliszek:

- Aby nam się! - Wypił do dna i zagryzł krakersem. - Widzisz, elegant nie jestem najlepszy w tworzeniu przyjacielskiej atmosfery, więc przejdźmy do razu do rzeczy: Nie lubię cię, bo nie lubię takich jak ty. - Przyznał z brutalną szczerością, ale kiedy dostrzegł minę Czarka z miejsca dodał: -Nie...nie zamierzałem cię posadzić! Od razu wiedziałem, że to pobicie nie klasyfikuje się pod przestępstwo, jako, że wszystkie okoliczności na to wskazywały, iż działałeś w obronie koniecznej. No, więc, nie chciałem cię zamknąć, a co najwyżej - zdrowo nastraszyć.

- To, po co to wszystko było... No, to całe przedstawienie z przesłuchaniem i określeniem mnie, jako "podejrzanego"?

- To całkiem normalne, że w naszej nomenklaturze każdego, wobec którego policja podejmuje czynności operacyjne jest automatycznie "osobą podejrzaną" a nawet "oskarżonym”, choć żadne oskarżenie nie jest jeszcze formalnie wysunięte. To tylko słowa. Nazewnictwo.

- No, ale, po co? - Czarek widząc, że oficer jest w łaskawym nastroju postanowił sytuację wyjaśnić do końca. Policjant się uśmiechnął wrednie, spojrzał nań i wycedził zimnym głosem:

- No, bo ja was, z korporacji uważam za szkodników żerujących na układzie, jaki się stworzył po transformacji ustrojowej - nową klasę próżniaczą: Pyszną i arogancką, a na dodatek zupełnie nieomal zbędną. Dlatego chciałem ci dać mocną nauczkę. Tak, żebyś w przyszłości się zachowywał poprawnie jadąc na prowincję, bo tu z miejsca zraziłeś do siebie wszystkich. A już najbardziej mnie zdziwiło to, że nawet panią Anię. Kobiecina ślini się na widok każdego faceta i... wciąż jest gotowa na bara-bara. To się kiedyś nazywało "wścieklizna macicy". A dziś się nazywa - nimfomania. A wobec ciebie nie wykazuje najmniejszej ochoty na ... wiesz co. Jak ty to zrobiłeś? Przecież niewątpliwy przystojniak jesteś? Piękniś, elegancik i gładysz taki, że miejscowi przy tobie wyglądają na bardzo zaniedbanych. No...nie ważne! Przyznasz, że prawie mi się udało cię zapędzić w kozi róg! No, ale... okazało się, że masz szerokie plecy...

Tu spojrzał uważnie na Czarka, który się skrzywił lekko na samo wspomnienie tego groźnego kogoś, kto go uratował z rąk oficera, co, oczywiście, nie uszło uwadze jego rozmówcy.

- Ja jednak - kontynuował - na twoim miejscu byłbym bardzo ostrożny. Lepiej, myślę, byłoby dla ciebie iść do pierdla, niż mieć takiego protektora. Bo ten cały pan Lucjan to...dziwny i zły...człowiek. - Ostanie słowo wypowiedział z lekkim wahaniem, jakby uważał, że słowo "człowiek" nie do końca pasuje do tego pana Lucjana.

Teraz, z kolej, Czarek to zauważył.

- On trzęsie tą okolicą i... Myślę, że nie tylko. On jest jak pająk: Tu jest jego leże, a nitki sięgają... Bardzo daleko. Nigdy nie wykracza wyraźnie poza granice prawa, a jeśli już to tak by się z tego bez problemu wywinąć. - Kontynuował dalej oficer. - Nie mam na niego nic poważnego i, tak szczerze, z ręką na sercu, nie spodziewam się, że coś szybko uzyskam... Ale wiem, że on nie ma za grosz moralności. Nie wiem, po co cię obronił, ale wątpię by to zrobił z dobroci serca. On bawi się ludźmi i to mu, wyraźnie, sprawia przyjemność. - Tu spoważniał, spojrzał mu głęboko w oczy i dodał dobitnie podkreślając każde słowo - Myślę, że ty jesteś jego nową zabawką. Uważaj, bo, jak podejrzewam, on zabija ludzi jak inni myśliwi lwy, słonie i inne afrykańskie zwierzęta podczas safari - dla rozrywki. Myślę, że ciebie teraz wybrał na ofiarę. To także i dlatego ciebie tu zaprosiłem. Tu jesteś w miarę bezpieczny, a na zewnątrz...- tu wskazał wymownym gestem na okno i nie dokończył zdania

- Czy... - Czarek osłupiał, bo sam coś takiego usłyszał we śnie z ust pana Lucjana. Nie wyrwał się jednak z miejsca z opowiadaniem tego snu, bo bał się, że ten policjant uzna go za wariata i popędzi precz. Więc by powiedzieć, ale nie wszystko, szukał odpowiednich słów. - Czy ma pan... na to jakieś dowody?

- Nie! Nie mam dowodów, ale... Sam przyznasz, że ten jego Bef to prawdziwa bestia. Czasem go widzę, jak przemyka cichcem ku lasom wieczorem. A ta kreatura nie zrobi nic bez pozwolenia swojego pana. Wiesz, kiedy mi wspomniałeś, że on cię ostrzegł przed tymi lasami to cię wyśmiałem. Przyznam, trochę z zacietrzewienia i bez sensu. Bo te lasy są na prawdę niebezpieczne. Rocznie ginie w powiecie, w niewyjaśnionych okolicznościach, po kilkanaście osób. Nigdy nie ma dowodów, ale ja to wiążę z tajemniczymi eskapadami Befa po okolicy... Jeszcze po jednym? - Zaproponował biorąc do ręki butelkę - Tak? No dobra - po maluszku. Uhhh... Dobre! Aż się łza w oku kręci... krakersa... No, dobra! O czym to ja... A! Tajemnicze zaginięcia! Właśnie! Ludzie po prostu znikają! Nie wyjeżdżają gdzieś, nie przenoszą się, ale znikają. Nawet jeden ślad po nich nie zostaje! Wychodzą nie zabierając ze sobą niczego i tyle ich widziano. Skoro nie biorą nawet dokumentów czy gaci na zmianę to znaczy, że nie mieli zamiaru się wynieść czy przeprowadzić, ale zaginęli. A jak i gdzie? No! To jest sedno tej tajemnicy. Ten powiat to w większej części lasy i lasy. Znaczy, muszą ginąc w lasach. Chodziłem kilka razy w nocy na patrole i widziałem różne rzeczy.

Policjant zawiesił głos i znów sięgnął po butelkę. Czarek wyczuł, że być może, dlatego, że nie do końca był pewny, co może dalej powiedzieć oraz - jak to może powiedzieć i maskował tę niepewność nalewaniem kieliszków. Oficer tymczasem polał po raz kolejny, ale tym razem po pół kieliszka. Zamknął butelkę i spojrzał na krakersy.

- Nie, no nie! Pod to, to my pić nie będziemy!

Wstał, wyszedł a Czarek usłyszał jak trzaska drzwiczkami od jakichś szafek, rozrywa jakieś folie i otwiera słoiki. Po kilku minutach wrócił niosąc zręcznie w rękach i na rękach kilka talerzyków. Na jednym były marynowane grzybki, na drugim papryka a na kolejnych jakieś kawałki czerstwego chleba oraz kiełbasy.

- Przydałaby się pizza, ale jak wiesz, telefon nie działa, więc nie zadzwonię. - Wyjaśnił stawiając to wszystko na biurku. Jednak widać zakąski go raczej nie zadowoliły, bo spojrzał na nie krytycznie. - Albo nie! Słuchaj! To nie będzie aresztowanie, ale muszę cię zamknąć na dosłownie kilka minut. A sam pojadę do knajpy po coś bardziej treściwego! Nie mogę cię tu zostawić samego, bo tu pełno dokumentów. No, więc wybacz, ale muszę cię wsadzić za kratki. I tak zresztą nie masz wyboru, bo gdzie pójdziesz?

- Nie będę miał żadnych pretensji! - Przytaknął gorliwie zadowolony z takiego obrotu sprawy. On zdecydowanie bardziej wolał tu pozostać i posiedzieć z tym policjantem niż kręcić się po ulicach tego dziwnego miasteczka. Nawet, jeśli w ramach dodatkowych "atrakcji" będzie musiał posiedzieć kilkanaście minut w celi.

Areszt okazał się małą, ciemną norą z pryczą, umywalką, kibelkiem i przyśrubowanym do podłogi taboretem. O dziwo, na ścianach nie było żadnych wydrapanych graffiti, a prycza nie śmierdziała. A jeśli już to z lekka pachniała butwieniem. Nawet nie zdążył poczuć klaustrofobii, gdy zgrzytnął klucz w zamku, trzasnęły zasuwy i znów był wolny. W gabinecie zaś już na nich czekała "Large Pizza Margarita" w kartonowym pudełku. Zasiedli, wypili, zakąsili a policjant wznowił swój monolog.

- W sumie to spadłeś mi jak z nieba! Ja, widzisz, już skończyłem służbę, a do domu mi się nie śpieszy, bo co tu robić w tak piękny, sobotni wieczór na takim zadupiu? Oglądać telewizję? Ile można! A z miejscowymi pić jakoś nie teges. Więc dobrze, że cię mam. Chyba nie masz do mnie pretensji o tę małą imprezkę?

- Nie! W żadnym wypadku! - Przyznał Czarek szczerze.

- No, a jakby, co... Gdybyś wpadł na pomysł żeby to nasze spotkanie upublicznić lub wykorzystać przeciwko mnie, to będę miał świadków, że dziś właśnie jestem na rybach. Kiepsko biorą, ale posiedzę sobie nad rzeczką bite cztery godziny i popijam piwko mocząc kija. Tak dla twojej wiadomości ktoś aktualnie robi moją idiotenkamerą zdjęcia rzeczki. Wszystkie opatrzone datą i godziną. A na pierwszym będę ja ze sprzętem wędkarskim na tle wody. Już je pstryknąłem w międzyczasie.

- Nie mam takiego zamiaru!

- No i dobrze! Ale gdybyś jednak zmienił zdanie, to będę miał na prawdę żelazne alibi.

- A wracając do tematu. Mówił pan o dziwnych sprawach, jakie się tu dzieją w lasach...

- A widzę, ze i tobie ta postać w kapturze nie daje spokoju! Mi także! Byłem kilka razy w lesie na nocnych patrolach i wierz lub nie wierz widziałem... No, ale zacznijmy od początku. Kilka miesięcy temu zginęła młoda dziewczyna z jednej z okolicznych wsi. Miała jechać do Warszawy do koleżanki, ale nigdy nie wsiadła do busa. Po prostu wsiąkła gdzieś po drodze na przystanek jakby się rozpłynęła w powietrzu. A droga prowadzi przez las.

- A może złapała stopa?

- To także braliśmy pod uwagę! I wiesz, mieliśmy cholerne szczęście, bo na tej drodze CBŚ zorganizowało w tym czasie specjalną akcję. Nie będę cię wprowadzał w arkana tej sprawy, ale powiem tylko tyle, że przy wyjeździe z tego lasu stał przyczajony patrol upozorowany na pokątnego sprzedawcę owoców z pomagierem i dyskretnie kamerowali super klasy sprzętem przejeżdżających a dodatkowo spisywali numery rejestracyjne. Tego dnia przejeżdżały 153 samochody nie licząc busa kursującego, co godzinę. Zawęziliśmy potencjalny czas zdarzenia do 2,5 godzin, to jest od czasu, kiedy ona wyszła z domu do momentu, kiedy jej brat szedł tą samą drogą, co ona, ale jej nie spodka i wyszło nam 44 potencjalnych podejrzanych. Sprawdziliśmy wszystkich i nie znaleźliśmy niczego, do czego dałoby się doczepić. Ot, kilka dostawczych, rodziny jechały na zakupy, kilkunastu miejscowych za swoimi sprawami. Busa także nie użyła, bo przed rokiem Mariolka zamontowała kamerkę by mieć monitoring. Sprawdziliśmy nagranie - nie wsiadała. Także i w żadnym z zarejestrowanych przy pomocy środków audiowizualnych samochodzie wyjeżdżającym z lasu nie odnotowano obecności zaginionej. A obraz był, w jakości HD! Dokładnie przeszukaliśmy także lasy. Podobnie! W końcu, któregoś razu zasiedziałem się w lesie i pozostałem aż do szarego zmierzchu. Sam dodam i bez samochodu. Ruszyłem dziarsko przed siebie, ale poczułem dojmujący strach i w pewnym momencie ujrzałem zimne, blade światło za sobą. Myślałem, że to może ktoś z latarką... Zdrowo nastraszony wskoczyłem w krzaki i zobaczyłem, że to światło nie miało źródła. Ot, jakby ktoś zawiesił kulę światła tak gdzieś z metr nad ziemią a ta kula się poruszała! Wiałem jakby mnie goniła cała mafia, ale starałem się być bardzo ostrożny. I wtedy zobaczyłem na skraju lasu Lucjana z Befem. Ale jakby innych...

- Ten cały Lucjan był jakby bezcielesny i oczy mu się świeciły? - Wszedł mu w słowo Czarek. - A Bef stał na dwóch nogach?

Oficer spojrzał na niego wzrokiem pełnym bezbrzeżnego zdziwienia i przerażenia.

- Skąd...skąd wiesz?

- także ich takimi widziałem, ale we śnie...

I tu opowiedział ze szczegółami swój sen.

- Sandra także? Mówisz, że śmierdziała? To by wyjaśniało, dlaczego taka nieziemska dupencja nie ma żadnego chłopa u boku. Nie słyszałem także by ktoś kiedyś zgłuszył tę sarenkę... Widzisz, to także i dlatego poczułem do ciebie wielką niechęć. Ja tu stawałem na głowie żeby ją zbałamucić - kwiatki, komplementy, bombonierki, uśmiechy i nawet za kolanko nie potrzymałem, a tu przyjeżdża taki miastowy i w kilka minut robi większe postępy niż ja w kilka miesięcy... Oj! Naraziłeś mi się elegancik. Oj! Naraziłeś! Ubodłeś mocno moją męską dumę. A jak ją nazywał ten cały boss? Athtart? Dziwny i niespotykany pseudonim... - Oficer zamilkł i w milczeniu nalał kolejną kolejkę, wypił i zagryzł kawałkiem pizzy.

To irracjonalne! - Odezwał się w końcu po kilku minutach. Najwyraźniej by zachować, choć resztki "zdrowego rozsądku" zaczął negować i rozmówcę i samego siebie. - Nie no! Jakieś sny i zwidy? Bądźmy poważni! Ty byłeś przerażony, więc mózg broniąc się postanowił się poprzez sen oczyścić ze złych wspomnień. A ja wtedy, w nocy byłem po prostu zmęczony...No, ale suma summarum wciąż uważam tego człowieka za kogoś bardzo groźnego!

- A co pan powie o tych lasach? Co o tej bestii - Befie? Ja, a tego mogę być pewien, przejechałem tego kundla w nocy i co? Wciąż żyje! Nawet nie ma zadrapania! Coś tu jest na prawdę "nie halo"!

Oficer był najwyraźniej w ciężkim szoku i się głęboko zamyślił zapewne szukając jakiejś z grubsza choćby racjonalnej odpowiedzi. Siedzieli tak kolejnych kilka minut, aż w końcu komendant wstał podszedł do okna i mruknął.

- A co ja mogę? Ze służbowego Walthera go nie kropnę... No, chyba, żebym użył jakichś srebrnych, a na dodatek poświęconych, kul...

Następnie siadł i patrząc poważnie na Czarka powiedział.

- Tu trzeba kogoś specjalnego, jakiegoś egzorcysty czy innego speca. Ja... Ja jestem tylko policjantem...

Czarek uznał, że czas mu powiedzieć o Apollo, bo kiedy policjant powiedział "specjalista", to on z miejsca przyszedł mu na myśl.

- A zna pan niejakiego Apollona? Taki wysoki, długowłosy wyglądający jak hermafrodyta na wózku...

- Kto? Hermafrodyta to, jak rozumiem - ni facet, ni baba. Ale co ma z tym wspólnego wózek?

- To złamas... Inwalida znaczy. Przynajmniej, jak mi się wydaje. Siedział dziś przed barem na wózku, w płaszczu... Widział nas pan, kiedy wchodził do knajpy...

Policjant zmrużył oczy, co widać, było u niego objawem silnego wysiłku umysłowego. A następnie mrucząc jak kot podrapał się delikatnie po koniuszku nosa.

- No tak... Byłem w knajpie i... Zaraz! Zaraz! Ktoś tam był z tobą. Ale dam sobie głowę uciąć, że ja go nie znam zupełnie!

Czarek spojrzał uważnie na oficera i pomyślał, że coś musi z nim być nie tak skoro on, komendant posterunku nie zna miejscowego elementu. Policjant zaś to zauważył, bo się nagle nastroszył i spojrzał wrogo na rozmówcę:

- Powtarzam jeszcze raz; Nie znam go! To małe miasteczko! Znałbym żulika! Znaczy wiesz, upraszczam, ale tylko żule siedzą pod knajpą. Więc, myślę, że to musi być żul skoro tam się zagnieździł. Ja jestem tu komendantem policji i choćby z racji na swoją tu funkcję na prawdę nie mógłbym go nie rozpoznać. A do tego to inwalida na wózku! Nie ma tu takich zbyt wielu... A ja go nie znam.

Ostanie słowa oficer podkreślił wymowną intonacją. Następnie wziął butelkę i chciał zapewne polać kolejną kolejkę, kiedy zatrzymał rękę nad kieliszkami. Czarek zaś kontynuował przerwany wątek:

- Ten Apollo, bo tak się kazał nazywać, bynajmniej nie wygląda na przyjaciela tego Lucjana. Kiedy mu o nim powiedziałem nazwał go "tym, którego nazywają Lucjanem - Gaszący Światła". Zna go najwyraźniej, ale jego kumplem na pewno nie jest.

Oficer spojrzał się na niego krytycznie, ale w oczach nie miał ani śladu kpiny czy szyderstwa, i odparł po namyśle:

- Skoro on zna tak dobrze tego całego Lucjana to znakiem tego... A może to ktoś na kształt tajnego agenta konkurencji? Taki powiedzmy - Wesley Snipes, półwampir z filmu "Blade - wieczny łowca". I przyszedł tu by zrobić im rzeź. Wybacz, ale to brzmi jak motyw z kiepskiego horroru! To może pomówmy teraz o zombich i wampirach...

- Ja mówię bardzo poważnie! I jeszcze jedno! - Czarek się chwilę zastanowił, ale w końcu postanowił to wyjawić bez żadnych ogródek: - Kiedy go zapytałem gdzie jest siedziba tej całej firmy włożył dyskretnie prawą rękę pod pled, którym miał okryte kolana. A później zrobił się bardzo ostrożny! Rozmawiał ze mną, ale ręki nie wyjął...

- Miał tam zakitraną giwerę. Jakąś armatę zapewne, bo gdyby to była zwykła klamka to by ją skitrał pod kataną... - Policjant zobaczył zdziwienie w oczach Czarka i dopiero teraz dostrzegł, że bezwiednie zaczął "rzucać kminą", więc postanowił przetłumaczyć z "polskiego" na "nasze" to, co powiedział. - Znaczy! Myślę, że chował pod pledem jakąś broń i to coś większego niż zwykły pistolet, bo ten mógłby ukryć pod płaszczem. Może obrzyna... - Tu zastanowił się chwilę i z błyskiem w oku dodał rozgorączkowany nieco swoim odkryciem. - Wiesz Czarek! To by wyjaśniało, dlaczego ja go nie znam! On wcale nie musi być inwalidą! Przecież na takim wózku można ukryć pod pledem coś na prawdę dużego! Oj! Chciałbym pogadać z tym Apollem i zobaczyć, co tam ma pod tym kocykiem!

- Armatę? - Tym razem Czarek stał się mocno sceptyczny. - A co z armatę on mógłby tam chować pod kocykiem... E... Trochę pana poniosło panie oficerze.

- Może... - Oficer nagle przygasł i w końcu nalał do kieliszków. - Wiesz, ale tu, w Zatraceniu, dzieją się na prawdę dziwne sprawy, więc musimy brać pod uwagę każdą, nawet najbardziej zwariowaną hipotezę! No! Chluśniem, bo usniem!

Po tych słowach wypił, odstawił kieliszek, porał się wygodnie o oparcie, wyciągnął nogi pod stołem i założywszy ręce na piersi po chwili zaczął swoją opowieść.

- Od dawna miałem podejrzenie, że coś z tą dziurą jest nie do końca "teges". Wiesz, w sumie to dowództwo mnie tu zesłało... za karę. Myślałem, ze to jakieś spokojne zadupie, gdzie będę łapał złodziejaszków, którzy ukradli butelkę jabola lub pęto kiełbasy z miejscowego sklepu GS-u czy jakichś miejscowych byczków, którzy pobili się na dyskotece. Ale nie! To specyficzna wspólnota lokalna. Bo widzisz: To kiedyś była sowiecka baza wojskowa jakiejś jednostki pancernej i ogromne magazyny, które Ruskie opróżnili i zamknęli przed wyjazdem. Wszystkie, stare budynki to postsowieckie pozostałości. Także i ten posterunek czy hotel, w którym mieszkasz. Ponoć już za tamtych, sowieckich czasów to miejsce nazywało się "Zatracenie". Po ichniejszemu - "Pogibiel", bo tu nic nie było. Nasi zaczęli się tu osiedlać po 1993 r.. To byli spokojni raczej nieudacznicy. Trochę emerytów i innych takich. Ale, jakoś tak z 15 lat temu wykupił dawną bazę ten cały pan Lucjan. I wtedy do spokojnej osady życiowych rozbitków żyjących z szabru tego, co po ruskich zostało zaczęli się zjeżdżać... dziwni ludzie. Coś, jakby sekta, którą steruje kilku ludzi. Bardzo zamknięta społeczność, do której tak na prawdę nie mam dostępu. I ludzie tego pokroju tu dominują! Dawni mieszkańcy rozpłynęli się w tłumie nowych... Ja zupełnie nie ma do nich dostępu. Są grzeczni, usłużni, ale zamknięci dla obcych. Dziwna sprawa, ale poza nielicznymi incydentami z miejscowymi pijaczkami nie mam tu na prawdę nic do roboty. Ja tak na prawdę nie wiem, po co mi przysłali tego aspiranta, bo tu na prawdę nic się nie dzieje! Siedzę, więc, jak ten ciul na tym cholernym odludziu i nic nie robię poza oglądaniem gołych bab w necie, piciem, łowieniem ryb, zbieraniem grzybów. A od czasu, do czasu ganianiem jakichś drobnych opryszków i szubrawców robiących przygnębiająco małe szwindle. W sumie to mógłbym tak do emerytury, ale... - Tu nachylił się nad stołem i zniżył głos jakby właśnie mówił coś w wielkim sekrecie. - Widzisz Czarek, tu dzieją się dziwne rzeczy, a ja jestem pies z powołania a nie z funkcji! A tu giną ludzie! I to nie są pojedyncze incydenty! Wpierw myślałem, że te zaginięcia to sprawka jakiegoś gangu handlującego żywym towarem i organami... A po tym zobaczyłem to, co zobaczyłem i wtedy zacząłem się baczniej przyglądać temu Lucjanowi. A to zły...bardzo zły... ktoś! Kompletnie amoralny... W sumie to nie tak! On się wydaje być poza moralnością. Jakby w nim nie było ani krzty dobra... Czym się ten Lucjan zajmuje, nie wiem. Ma, jak się zdaje, bardzo rozległe biznesy, a kiedy rozmawiałem o tym z dowództwem, to mi poradzili po przyjacielsku, żebym się w jego interesy nie mieszał. Ponoć sama wierchuszka z Warszafki go chroni. Widać, ma bardzo szerokie plecy....

- I nic pan nie może zrobić? - Zakończył ten wątek Czarek czując w głosie rozmówcy lekką rezygnację.

Policjant nagle spoważniał, nachylił się nad stołem i z błyskiem w oczach odparł mu głosem, w którym brzmiały bardzo twarde nuty.

- Na razie... Na razie mój drogi... tańczę, jak mi grają. Ale ja nie jestem tresowany pies. Nie bynajmniej! Jestem pies tropiący! On musi kiedyś zrobić błąd. A wtedy ja będę w pobliżu...

Po tym nagle sflaczał i oklapł, jakby zeszło z niego powietrze. Najwyraźniej, uznał, że powiedział nazbyt wiele. A może, dzięki temu wyznaniu pozbył się ciężaru? I teraz uznał, że już nie musi się ukrywać przed swoim rozmówcą za zbroją twardziela? Uśmiechnął się i dodał:

- A tak na razie, będę musiał zamknąć to dochodzenie. Pozostaje tylko jeden problem...

- Jaki? - Spytał ciekawie Czarek.

- Ten! - Tu wstał, podszedł do stalowej szafki i dość nieporadnie, miał już troszkę "w czubie", otworzył drzwiczki. A po tym, wyciągnął z niej pistolet.

- Ten! - Powtórzył z naciskiem i od razu wyjaśnił. - Nadliczbowa broń, na którą nie mam protokołu. Poważna sprawa w razie jakiejś kontroli! Bardzo poważna!

- A nie boi się pan mi tego dawać? Przecież mogę teraz wyjść z komisariatu i zastrzelić kilkunastu tubylców!

- A! Nooo cóż. Będą konsekwencje. Znaczy, wtedy cię, elegancik przyskrzynię! I to z klasą! Będę cię ganiał z moją giwerą, strzelał i robił dużo hałasu. Wszystko pod publiczkę! A po tym cię zakuję i wsadzę. I napiszę taki raport, że już z psychiatryka nie wyjdziesz. Napiszę, że ci odbiło generalnie. Że ganiałeś po ulicach z giwerą i strzelałeś do wszystkiego, co się rusza! A wszyscy to potwierdzą, bo cię tu nikt nie lubi... Być może nawet wcisnę ci jakieś uzależnienie? No... To będzie brzmiało! Będąc pod wpływem jakiejś nieznanej substancji odurzającej, oskarżony stracił poczytalność... - Groźby były niby poważne, ale ton, w jakim je policjant wypowiedział i jego mina temu wyraźnie przeczyły. - A ja go przyskrzyniłem! Z tejże racji żądam od tych buców z Warszafki orderu, awansu i... Czego ja tam miałem żadać?Wiesz, elegancik... Tak będzie lepiej dla ciebie. Oddasz to panu Lucjanowi, wyjedziesz od razu po tym i wszyscy będą zadowoleni. A w protokołach nie będzie nawet śladu po tej broni.

Po tych słowach, policjant wyjął z torby foliowej pistolet, a po tym podał go Czarkowi w wyciągniętej ręce trzymając go za lufę. Ten także wyciągnął rękę, ale kiedy dotknął rękojeści poczuł jakby uderzył go prąd. Porażony, cofnął błyskawicznie rękę. Policjant musiał poczuć to samo, bo także nagle cofną rękę, a pistolet zaczął spadać w kierunku podłogi. Kiedy jeszcze leciał Czarek dostrzegł z przerażeniem czerwoną plamkę na kabłąku spustowym i odciągnięty kurek. I nagle, jakby się czas zatrzymał! A raczej zwolnił, a broń leciała i leciała powoli koziołkując w powietrzu. A on bardzo chciał ją złapać w locie. Nie zdążył! Kiedy tylko rękojeść pistoletu dotknęła podłogi, rozległ się przeraźliwy huk. Czarek rzucił się by go podnieść, a policjant stał jak posąg. I nagle na jego koszuli, poniżej klatki piersiowej pojawiła się krwisto-czerwona plama, która rosła i rosła z każdą chwilą. Oficer spojrzał na nią bardziej zdziwiony niż przerażony. A po tym, wysunął prawą nogę jakby chciał zrobić krok. Ale to było wszystko, na co go było stać. Jego głowa się uniosła powoli do góry, a całe ciało błyskawicznie sflaczało. Upadłby zapewne, gdyby go Czarek nie złapał w pół i przyciągnął do swojej piersi. Policjant spojrzał mu w oczy nieprzytomnym wzrokiem i powiedział:

- Tak bez sensu... zginąć... Kurwa... dlaczego!?

Po tym jego głowa bezwładnie opadła mu na ramię. A on poczuł ciepłą ciecz na ciele. To krew płynąca z rany tamtego w końcu przesiąkła przez jego ubrania. A może dopiero teraz ją poczuł? Delikatnie położył go na podłodze i zupełnie nie wiedział, co zrobić dalej. Tysiące myśli w jednej chwili kłębiło się w jego głowie. A przez ten chaos przebiła się jedna, najbardziej złowieszcza: "Zginął, a ja nie mam świadków, że to był wypadek!" Ze szponów narastającej paniki wyrwał go oficer otwierając na chwilę oczy i prosząc szeptem:

- Wezwij.... Wezwij doktora...

 

******

 

Po tym oficer ponownie je zamknął jakby umarł. A Czarek wziął z podłogi pistolet, wstał powoli i zamarł w tej pozie nie wiedząc zupełnie, co dalej zrobić. I nagle poczuł zapach jaśminów! A w tym momencie jakby odzyskał władzę nad swoimi myślami. Schował pistolet za pasek na plecach i wybiegł na zewnątrz szukać doktora. Tam w gęstniejącym mroku wieczoru, już stał niewielki tłumek ludzi zwabionych pod posterunek policji odgłosem wystrzału.

- Lekarza! - Wrzasnął. - Pobiegnij któryś po lekarza!

Nikt nie musiał pobiec, bo w perspektywie ulicy błysnęły światła karetki, która po kilku sekundach zatrzymała się z piskiem opon i wyskoczył z niej zaaferowany doktor z torbą w ręku. Trzasnęły także drugie, boczne drzwi i zza kierownicy wyskoczyła Mariolka, która akurat zastępowała bawiącego się na weselu etatowego kierowcę tej karetki.

- Co się stało? - Spytał przytomnie doktor.

- Przypadkowy postrzał... Ranny policjant... w komisariacie! We... wewnątrz...

- Rozejść się! - Wrzasnął biegnący za pojazdem i dopinający w biegu mundur Grześ. - Wszyscy wynocha!

A po tym stanął zasapany, chwilę łapał powietrze, następnie spojrzał nienawistnym wzrokiem na Czarka.

- Jak zginął, to cię zgnoję. - Wychrypiał mu prosto w twarz i wszedł niepewnym krokiem do środka.

A on stał jak skamieniały. Za chwilę z komisariatu wybiegła Mariolka. Pobiegła do karetki, wyciągnęła z niej nosze i ruszyła z powrotem. Wszyscy, poza aspirantem, wyszli ponownie po chwili, a pod kocem leżał oficer. Zapłakana Mariolka ciągnęła je, a kiedy przechodziła koło Czarka pchnęła go z rozmysłem, brutalnie. Tak, że się zachwiał. W tym momencie, postrzelony na chwilę otworzył oczy i uśmiechnął się do niego blado. To go zupełnie otrzeźwiło. Rozejrzał się woku siebie i zobaczył coraz bardziej gęstniejący, wrogi tłum. A w kilku dłoniach dostrzegł kije. Od razu się domyślił, co będzie dalej. I się nie pomylił! Jeden z obcych podniósł kij, zamachnął się na niego. Ale, że był pijany, to nie trafił. Czarek zrobił błyskawiczny unik i nie czekał na to, co zrobią inni. Z miejsca zaczął uciekać. Pędził gnany trwogą, co sił w nogach i słyszał za plecami tupot wielu nóg oraz pokrzykiwania. Tubylcy, na jego szczęście, zostali w większości wywabieni z pobliskiego domu, gdzie ostro imprezowali i byli w większości już mocno "wlani". A więc, pościg im nie za bardzo wychodził. Ktoś za jego plecami sapał ciężko, coraz dalej i dalej. Inny najwyraźniej się potknął, bo rytm jego kroków nagle został zakłócony. Z jakiegoś gardła dobyło się siarczyste wycharczane przekleństwo. Inny znów chyba nawet upadł z głośnym rumorem klnąc głośno na czym świat stoi. A on biegł coraz szybciej. Mokre od rosy gałęzie chłostały jego ręce, które trzymał przed twarzą, a nogi oplatały mu jakieś oślizgłe chwasty i trawy. Kiedy już nie słyszał żadnych odgłosów pogoni przystanął na chwilę w jakichś krzakach, schylił się, oparł ręce o kolana i dysząc ciężko zaczął się zastanawiać, co dalej. Do hotelu wrócić nie mógł. A iść gdzie indziej... Do lasu na pewno nie miał ochoty. Postanowił, więc, przeczekać gdzieś, jak najbliżej rynku i oddać się w ręce policji, która w końcu tu przyjedzie z jakiegoś większego miasta. Przynajmniej miał taką nadzieję. Ruszył, więc ostrożnie w kierunku majaczącej niewyraźnie wieży kościoła. Tam, na cmentarzu, za murem okalającym świątynię postanowił się skryć pośród krzewów czy wysokich bylin i zza tej osłony wypatrywać pomocy. Nadchodząca szybko noc dawała nadzieję, że przemknie się niezauważony. Skradał się, więc jak mógł najciszej przemykając przez ciemne, źle oświetlone uliczki i czuł nieomal fizycznie narastające niebezpieczeństwo. Słyszał trzaskające drzwi, zgrzytające furtki i tupot wielu nóg. W gęstniejącym mroku widział majaczące, szybko maszerujące cienie z różnymi, groźnymi narzędziami w rękach. A zapadającą ciemność rozcinały strumienie świateł rozlicznych latarek i słyszał wrogie nawoływania ludzi. Najwyraźniej plotka rozniosła się lotem błyskawicy i miejscowi zbierali się na rynku aby... "Żeby cię zlinczować, kochany" szeptała mu w głowie narastająca panika. W końcu chyłkiem przemknął do przykościelnego cmentarza i przyczajony za murkiem nasłuchiwał co się dzieje na rynku. Od razu usłyszał wiele głosów robiących hałas niczym stado wściekłych szerszeni. Zebrał w sobie całą odwagę, jaka mu jeszcze została i ostrożnie się wychylił. To, co zobaczył dosłownie zmroziło mu krew w żyłach. Stał już tam tłum groźnie wyglądających tubylców z różnymi, bardzo niebezpiecznymi narzędziami w rękach. W świetle jedynej wciąż działającej na rynku latarni (inne były zwyczajnie zbite) błyskały zimno ostrza wielkich, kuchennych lub rzeźnickich noży i siekier. Furkały groźnie jakieś trzonki, kije i inne rurki... Zebrany tłumek był coraz bardziej "nakręcony". I wciąż się sam, niczym perpetuum mobile, "nakręcał". A pokrzykiwania, jakie się dobywały z wielu gardeł były coraz mocniej agresywne. Goście weselni także widać postanowili się przyłączyć do linczu i wyszli gremialnie przed "Gostnicę". Właśnie, w świetle padającym z okien i otwartych na oścież drzwi łamali krzesła by wyrwać z nich nogi. Jeden z nich, wyraźnie mocno pijany, wymachiwał bezładnie właśnie uzyskaną bronią i wrzeszczał coś mocno bełkotliwie dodając sobie animuszu. Czy raczej - ryczał jak rozwścieczony buchaj. Inni mu zaś wtórowali pokrezykując do siebie nawzajem i rechocząc złośliwie. Śmiertelnie przerażony tym wszystkim cofnął się tyłem w półprzysiadzie i nagle zawadził o kogoś plecami. Odwrócił się i zobaczył za sobą postać ubraną w czarną, długą suknię. A był to mężczyzna! Momentalnie skamieniał z przerażenia, bo myślał, że to sama śmierć przyszła po niego. Dopiero po chwili się na tyle uspokoił, by dostrzec w tej dziwacznej postaci księdza w sutannie. Księżulo stał za nim i patrzył się na niego dziwnym, ale na pewno ludzkim, wzrokiem. Tyle, że jego fizjonomia nie budziła zaufania. Bo był to facet pod pięćdziesiątkę, korpulentny z pyzatą, bladą twarzą, na której dało się bez trudu odczytać chytrość, cwaniactwo i okrucieństwo. Ale na pewno - był to człowiek! Czarek, będąc w kościele po raz ostatni podczas swojej własnej pierwszej komunii, bo rodzice chcieli zrobić przyjemność babci. Więc nie za bardzo pamiętał szczegóły, ale sutanna tego księdza miała wyraźnie niestandardowy krój i nie miał koloratki. A na dodatek, na głowie miał on duży, czworograniasty beret, a nie typowo księżowski biret. Obcy stał przez chwilę i się mu przyglądał, a w końcu kiwnął nań ręką i powiedział cichym, dziwnie trzeszczącym głosem:

- Choć ze mną.

A po tym, odwrócił się i ruszył zdecydowanym krokiem, a Czarek jak zahipnotyzowany ruszył za nim. Szli najwyraźniej do wnętrza kościoła. Ale z miejsca coś się mu w tej budowli nie podobało. Przede wszystkim, nie było na nim ani jednego krzyża. A przy drzwiach zobaczył sporych rozmiarów baner z wielkim napisem, że to "Kościół Znanego i Uznanego Kultu Pana Światła Rytu Najczystszego w Zatraceniu". Napis go mocno zdziwił, ale kiedy ksiądz otworzył drzwi i wszedł w nie, poszedł za nim bez chwili zastanowienia. Za progiem panowała nieomal nieprzenikniona ciemność, a kiedy wszedł poczuł, że jakieś dwie pary rąk chwyciły mocno i zdecydowanie jego przedramiona. A z tyłu jakaś wąska, ale silna niczym obcęgi dłoń złapała go za kark.

- No i znów się spotykamy Mówiąca Małpo. - Usłyszał za sobą cichy szept i poczuł czyjś gorący oddech na karku. A po tym dziwny, przeszywający całe ciało dreszcz mocnego, pulsującego bólu i intensywnej jak orgazm rozkoszy, kiedy ktoś wsadził mu czubek języka do ucha. Szybko się, po zapachu, domyślił, że za nim szła Sandra. Ruszyli środkiem pośród mroku, w którym majaczyły niewyraźnie jakieś rzeźby i dziwaczne sprzęty. Aż w końcu doszli do czegoś na kształt przepierzenia. Ściana była pokryta jakimiś ledwie dostrzegalnymi płaskorzeźbami i tonęła w mroku, więc nie wiedział dokładnie, co one przedstawiały. Ale i tak budziły w nim jakąś, wymykającą się jasnemu zdefiniowaniu, grozę. W końcu ksiądz, który szedł na czele otworzył jakieś drzwi i weszli za do tonącego w żółtym świetle pomieszczenia. Tam zobaczył ustawione półkoliście na czymś na kształt podium pięć tronów i zamarł, bo na największym z nich siedział w luźnej pozie rozparty pan Lucjan i uśmiechał się bardzo drapieżnie. Obok niego stał Bef w psiej postaci przyglądał mu się wrednym, złym wzrokiem. Na trzech innych tronach siedzieli jacyś ludzie, których nie znał. Piąty był pusty, ale dość szybko zajął go ksiądz. Wszyscy spojrzeli na pana Lucjana, a on wykonał zdawkowy gest i dwóch osiłków, którzy trzymali Cezarego za ręce z miejsca go puściło. A po tym wyszło cichutko na zewnątrz.

- No i co... Czaruś? Znów się spotykamy... I co ja mam z tobą zrobić? Co? A wy co o tym myślicie?

Ostanie słowa skierował do pozostałych "sędziów".

"...Sędziowie przychodzą.

Sądzić o północy.

W nocy nie ma mroku.

A wdzień nie ma światła!

Powietrze jest dymem.

Tych co nienawidzą.

Powietrze jest dymem.

Tych co nienawidzą..."

Przypomniały mu się nagle czyjeś bardzo złowieszcze słowa. A może to była piosenka? Bardzo zresztą adekwatna do jego sytacji...

- No cóż... - Odezwał się po długiej chwili milczenia jeden z siedzących - gruby facet z nalaną twarzą, w której błyszczały nieprzyjemnie małe oczka cwaniaczka za szkłami okularów. Gość przeczesał palcami swoje rzadkie, długie i wyraźnie brudne włosy, oraz nieco nerwowo poprawił jeansową koszulę starego rokandrolowca. Czarek znał doskonale jego twarz z telewizji gdzie nader często występuje, jako ekspert wymądrzając się ciągle na wszelkie tematy, na których się zna i nie zna. - Oddamy go policji?

- Profesorze! Czy po tym, co się stało to będzie dobre rozwiązanie? Czy mamy oddawać taki skarb policji?

- A co ma pan, panie Lucjanie na myśli mówiąc - skarb? - Spytał kolejny z "sędziów": Młody człowiek o urodzie lalki Ken od Martella ubrany na dodatek niczym model z wybiegu. To był znany celebryta brylujący w różnych śniadaniowych programach i na portalach plotkarskich. Uśmiechnął się przy tym pełnym garniturem białych jak śnieg zębów i spojrzał po twarzach innych jakby szukał poklasku. Jednak go nie znalazł.

- Ano, panowie, miałem na myśli to, że sami możemy to załatwić w własnym zakresie.

- Lincz? - Spytał profesor. - Brzmi radykalnie...

Tu się uśmiechnął i oblizał wargi końcem języka z lubością. A Czarek zauważył, że ten człowiek ma nieodpartą ochotę na ten lincz.

- Bo czasy mamy radykalne profesorze! - Pan Lucjan uśmiechnął się promiennie. - A z tego... aktu wynikną dla nas same korzyści.

- A jakie? Jeśli można wiedzieć? - Spytał nagle kolejny z zasiadających na tronach, szczupły i gładki przystojniak w nienagannym garniturze, perfekcyjnie białej koszuli i gustownym krawacie. Ten znów był na pewno politykiem występującym w programach publicystycznych w roli eksperta od Unii Europejskiej. Nie był gwiazdą z pierwszych stron gazet, ale raczej szarą eminencją - doradcą stojącym zawsze za jakimś figurantem z teką ministra. Aktualnie dochrapał się stanowiska Doradcy Rządu do spraw Kompleksowej Strategii Rozwoju.

- Integracja naszej społeczności mój drogi! - Odparł mu Pan Lucjan z drpieżnym uśmiechem. - Nic tak nie łączy ludzi jak wspólne, radykalne doznanie. A czyż zadanie bólu nie jest najradykalniejszym z radykalnych? A ty padre? Co tam sobie myślisz?

Ksiądz spojrzał się na Czarka, a tego przeszedł dreszcz.

- Ja się zgadzam z panem Lucjanem. - Kolejny dreszcz! Jego skrzypiący głos brzmiał, jak z najgorszego koszmaru sennego. - Niech się trzódka troszkę popastwi. Nasz kościół jest co prawda stary, ale w porównaniu z tym, rzymskim nie wychował sobie zbyt wielu gorących wyznawców! Musimy coś z tym zrobić! A taki akt będzie jak komunia krwi... Scali, zintegruje wspólnotę... Znakomity pomysł!

- No właśnie! - Dodał polityk. - Integracja przede wszystkim! Musimy wyhodować sobie twardy rdzeń elektoratu... - Tu zawiesił głos, bo zorientował się, że użył niewłaściwej terminologii i od razu się poprawił. - Znaczy, wyznawców! Skoro naszym celem jest umocnienie naszej religii, to pański plan, panie Lucjanie posłuży temu jak najbardziej!

- A po co nam tak w ogóle jakaś religia? - Wszedł im w słowo profesor patrząc się nań z politowaniem. - Wszak John Lennon w balladzie "Imagine"...

- Profesorku! - Przerwał mu brutalnie Lucjan ze złym błyskiem w oku. - Ateizm to opium dla motłochu! Świetny, jako taran, ale po tym się nie sprawdza. Bo jest dobry dla sytych i uważających, że żyć będą wiecznie. Jednym słowem - tych, którzy nie myślą, bo nie muszą. Ale to całe prosperity nie będzie trwało wiecznie. Przyjdą ciężkie czasy tak, jak przychodzi w końcu zima. A wtedy ludzie zaczynają myśleć i zadawać pytania. A nie na wszystkie znajdą odpowiedzi. I tu niezbędna jest religia, która na nie odpowie. Pole dla padre! Ty jesteś artylerią, która burzy to, co stare. A on zbuduje na polu, które ty i tobie podobni oczyszczą. Czy to jasne?

- No właśnie: "Zbieraj, co posiałeś"... czy jakoś tak... - Celebry ta zaśmiał się głupawo, ale szybko spoważniał widząc wrogość w oczach innych sędziów.

- Kochany... - Ton głosu Lucjana był tylko ciutkę cieplejszy od temperatury powietrza w styczniową, pogodną noc w okolicach Workuty. A Czarek domyślił się od razu, że po nim, następny do zabicia, będzie celebryta. Ale wcale nie poczuł nawet krzty litości dla tego osobnika. - Czy mógłbyś powstrzymać się przed takimi cytatami?

Celebryta nic nie odpowiedział, bo, jak się zdaje, nawet nie wiedział skąd pochodzą te słowa. Tylko spoważniał jeszcze bardziej i siedział naburmuszony. Za to odezwał się polityk.

- Panie Lucjanie. Wszak robiliśmy to... nie raz i nie dwa, w wąskim gronie wybranych. A może by tak znów zrobić to bez nadmiernej ostentacji? Oczywiście, moglibyśmy dopuścić kilka...naście osób do naszych... obrzędów. Ale cały tłum? W razie gdyby się ktoś wygadał to... Wie pan, co mam na myśli! Zaszkodzi to naszej sprawie! A może nawet - bardzo zaszkodzi!

- A wcale, że nie! - Odparł mu kapłan swoim niesamowitym głosem. - To będzie Akt Strzelisty wspólnoty, jako całości! Takie... wyznanie wiary! Chrzest krwi!

A kiedy powiedział ostatnie z tych zdań jego oczy błysnęły złowrogo. I Czarek poczuł po raz kolejny bardzo zimne dreszcze na ciele.

- Padre! Wnioski jak najbardziej słuszne, ale terminologia zbyt mocno trąca kruchtą. Nie zapominaj, że cię ekskomunikowano i relegowano z szeregów kleru!

- Tu się z panem, panie Lucjanie nie zgodzę! - Włączył się do dyskusji profesor. - Skoro mamy rozwijać naszą religię, to możemy... A nawet powinniśmy operować terminologią zaczerpniętą z arsenału konkurencji. Taką, która będzie zrozumiała dla ogółu. A co do tego... aktu, to się zgadzam!

- Ja także! - Zadeklarował celebryta uśmiechając się promiennie do reszty.

- Dobra! Dobra! Nie ma, co kłócić się o słowa! Niech będzie "Akt Strzelisty"!

- A więc... - Spytał polityk. - Czy decyzja została podjęta?

- No to, co? - Dodał kapłan. - Budujemy stos na rynku?

- Nie moi mili! - Pan Lucjan spojrzał każdemu z nich po kolei w twarz i dodał uroczystym tonem. - Chciałbym, by to było coś, co wymusi na naszej trzódce trochę bardziej angażujące poszczególne jednostki działanie zbiorowe. Zarządzam łowy! Niech wybiorą spośród siebie przywódców i niech ruszą na łowy!

- No! Łowy z nagonką! A na koniec chrzest krwi... - Powiedział po chwili zastanowienia polityk schyliwszy się z powagą i oparłszy obie dłonie o kolana. - Mord zbiorowy... Jeszcze raz pragnę wyrazić swoje wątpliwości: Czy to, aby nie popsuje nam opinii? Jeśli jakiś pismak wywęszy...

- Wtedy ja się nim zajmę! Zresztą, nie opublikuje w jakiejś większej gazecie czy portalu internetowym, bo we wszystkich mam znajomości. A te wszystkie, niszowe nie stanowią realnego zagrożenia. - Pan Lucjan okazując mocne lekceważenie machnął niecierpliwie ręką. - Ale nie będzie to do końca chrzest krwi! Zrobimy to tak, by ludzie go nie zabili. Niech się zdrowo popastwią! Niech upuszczą mu krwi, a wtedy im go odbiorę...

- I ja go przejmę! - Zza pleców Czarka wyszła Sandra uśmiechając się promiennie. Na jej widok celebryta aż się skurczył ze strachu. Inni, poza panem Lucjanem, spuścili oczy zerkając na nią tylko ukradkiem. Widać, już mieli z nią bliżej do czynienia. Z miny celebryty można było odczytać, że Sandra go zdrowo sponiewierała. Tak, jak Czarka. Wyglądało na to, że w tym towarzystwie, to Sandra jest "facetem z jajami". Ale jemu także nie było do śmiechu.

- A więc, jak to będzie miało wyglądać? - Spytał po chwili profesor. - Wypchniemy go na rynek?

- Nie! Ty, profesorze wraz z politykiem i naszą osobistością medialną wyjdziecie do ludzi i im ogłosicie, co następuje: Wpierw wypuścimy tego tu osobnika, a po pięciu minutach reszta niech rusza jego tropem. Tak postanowiłem!

Kiedy to powiedział wszyscy wskazani wstali i bez szemrania wyszli na zewnątrz. Ksiądz zaś spojrzał się na Cezarego ciężkim od pożądania i pełnym mroku wzrokiem. A po tym wyszeptał szeptem wziętym wprost z najstraszniejszego, sennego koszmaru:

- Oj! Już się cieszę na to, co się stanie...

- Wiem padre! - Pan Lucjan się uśmiechnął zagadkowo. - Widziałem nie raz twoje zabawy... W sumie bardzo inspirujące! Co nie Sandro?

- Tiaa... - Sandra wyglądała na rozmarzoną. - Ludzie potrafią być bardzo inspirujący!

A Czarek już nawet nie był w stanie myśleć. Był jak zwierzę osaczone w rozkopywanej właśnie norze. Wiedział, że za kilka minut na pewno zginie. I, że będzie to bardzo bolesna śmierć.

- No to, co? - Pan Lucjan spojrzał się za jego plecy na wchodzących właśnie ludzi. On ich nie widział, ale domyślił się, że to ci, których posłano do "czerni". - Wszystko gotowe?

- Gotowe! Polowanie czas zacząć! - Odparł mu polityk.

- Jeszcze nie! - Tu pan Lucjan wstał z tronu, podszedł tanecznym krokiem do Czarka i patrząc mu się w oczy sięgnął za jego plecy. - Trupów nigdy na prawdę dość, ale może nie w tej chwili.

Tu wyciągnął zza jego paska pistolet i zakomenderował:

- Idziemy!

A Sandra chwyciła Czarka bardzo mocno za kark i wywlekła go brutalnie na zewnątrz.

 

******

 

Na rynku kłębił się spory tłumek pijanych tubylców z żądzą mordu w oczach i wszelkimi ku temu przydatnymi narzędziami: kijami, nożami, siekierami, widłami i co tam komuś wpadło pod rękę. Ludzie wrzeszczeli, pili na umór i wymachiwali tym, co mieli w rękach. Jakaś para, widać bardzo mocno podniecona cała sytuacją kopulował bez skrępowania przy bramie kościoła. Kobieta, wsparła się rękoma o mur i jęczała głośno z rozkoszy przy wtórze głośnych wiwatów kilku wyraźnie czekających na swoją kolej facetów. Kiedy wyszli przed furtę tłum ryknął w ekstazie i byłby się rzucił z miejsca na Czarka by go rozszarpać, ale pan Lucjan powstrzymał ich jednym zdecydowanym gestem. A po tym wyszedł przed nich polityk.

- Ludzie! - Zawołał. - Tak jak się umawialiśmy! On teraz zacznie uciekać, a wy zaczniecie go gonić za pięć minut!

- A nie można by od razu? Tu, na miejscu ukatrupić skurwiela? - Spytał ktoś z tłumu.

- Nie! - Odparł mu pan Lucjan, a pytający schował się za plecami innych.- Jednak doceniam inicjatywę panie Irku! Tobie przypadnie w udziale ruszyć za nim, jako pierwszy! Będziesz naszym Stephanosem! Są jeszcze inni kandydaci do pierwszej tury?

Kiedy to powiedział entuzjazm tłumu błyskawicznie zgasł jak płomień świecy zdmuchnięty nagłym porywem wiatru. Jakby się ludziska zorientowali, że za słowami pana Lucjana czai się jakieś zagrożenie.Na dodatek, prawdziwe legendy krążyły już o tym, jak "miastowy" załatwił Endriu. Nikt, więc nie śpieszył się do zaszczytnej roli pierwszego w walce z Czarkiem.

- To może ja skompletuję pierwszą grupę pościgową? - Spytał pan Lucjan wchodząc w tłum, który się bez słowa rozchodził tworząc worku niego pustkę. Sandra puściła Czarka i także weszła pomiędzy ludzi. A ci najwyraźniej byli przerażeni. Ale stali pokornie i czekali na decyzję obojga.

- Tego mi daj! - Mruknęła Sandra wyłuskując z tłumu całkiem przystojnego młodzieńca.

- Jak sobie chcesz! Panie Dawidzie! Proszę dołączyć do pana Ireneusza! A ja wybieram jeszcze: Pana Alana, pana Pawła, pana... O! Panie Jarku! Niech pan się nie chowa za plecami. I pan, panie Robercie!

- Ja chciałabym jeszcze tego. - Tu Sandra wskazała palcem innego, silnego młodzieńca o wyglądzie starego rozrabiaki z okolicznych dyskotek.

- Niech będzie! Panie Tomku! Proszę dołączyć!

- I jeszcze tego!

- Dobry wybór. Panie Grzesiu! Słyszał pan!

Wskazany spuścił głowę i poszedł pomiędzy wybranych. A pan Lucjan wskazał jeszcze pięć kobiet. Tym razem bez słowa, a one równie pokornie jak poprzednio wywołani dołączyli do grupy pana Irka.

- No, to mamy komplet! A, że jest teraz równość płci, to w grupie niech będą także kobiety.- Mruknął najwyraźniej z siebie zadowolony.

Kiedy już wywołani stanęli przed innymi, a Sara i pan Lucjan podeszli z dwóch stron do Czarka i złapali go brutalnie za ręce. Dziwne, ale obcy dotknął go po raz pierwszy i Cezary poczuł, że jego ręka jest gorąca jak płomień. A za chwilę straszliwy, przeszywający ból w całym ramieniu. Dosłownie miał ochotę upaść i wić się w męczarniach. Ale tamten trzymał go mocno za nadgarstek. A po tym ruszyli przez tłumek ku pierzejom rynku. Tam na chwilę stanęli a pan Lucjan spojrzał mu głęboko w oczy. I on nagle zobaczył ten zimny blask jakby diamentu w ich wnętrzu.

- No, Czaruś. Droga wolna. Kiedy dobiegniesz do drogi krajowej, to będziesz bezpieczny. Ale mówię to mając stu procentową pewność, że i tak nie dobiegniesz... Spraw się ładnie.

Po tych słowach włożył mu pistolet za pasek i dodał cicho:

- Masz kochany dwanaście kul w magazynku! Daj mi dwunastu apostołów - męczenników i męczennice nowej wiary! Szkoda, że nie jesteś Papistą. Ale w sumie, to jesteś! Wszak się z Kościoła katolickiego nie wypisałeś. A więc, jesteś bardzo dobrym kandydatem na zaślepionego fanatyczną nienawiścią mohera! Już ci moi specjaliści dorobią odpowiednią legendę... Kogo ustrzelisz pierwszego? Kto będzie naszym Diakonem Szczepanem? To teraz będzie wyłącznie twoja decyzja! Ja kandydata na Szawła już mam. Oszczędzaj teraz kule... Będą ci bardzo potrzebne podczas podchodów w lesie... - A po tym nachylił swoją twarz do jego ucha i szepnął nieomal bezdźwięcznym, złym szeptem: - Zabijaj!

I lekko pchnął w go ramię. A Czarek poczuł w miejscu, które dotknął piekielny, pulsujący bul jakby ktoś mu wbił w łopatkę rozżarzony pręt, ale przez ten pierścień bul otaczającego szczelnie jego głowę i wygłuszającego zmysły przebił się i tak szyderczy rozkaz:

- Run Forrest! Run!

I rzucił się do panicznej ucieczki.

 

******

 

Uciekał przed siebie gnany trwogą i nawet przez moment się nie zastanowił gdzie i po co biegnie. Byleby uciekać! Więc gnał niczym szaleniec przez ciche, ciemne i puste ulice świszcząc oddechem przechodzącym w urywane łkanie i tupiąc butami. I tylko od czasu do czasu słyszał ujadanie łańcuchowych kundli. Był dobrym biegaczem o dużej wydolności organizmu. Wszak nieomal codziennie uprawiał jogging! No, ale nim dobiegł do rogatek w jego klatce piersiowej zagnieździł się na dobre ostry, przeszywający ból. Przystanął, zgiął się w pół, złapał się za kolana i odczekał, aż przejdzie zadyszka. Nim jeszcze to nastąpiło spojrzał za siebie i ujrzał rozbiegane snopy świateł latarek pościgu. Tamci byli blisko! Za blisko. A przed nim ledwo rysowała się ciemna droga obrzeżona czarnymi fasadami domów i koronami drzew. I w tym momencie poczuł ostateczne zniechęcenie. Przelotnie nawet pomyślał, że dobrze by było po prostu tu stać i czekać na kaźń. Ale to była bardzo przelotna myśl, bo za chwilę wyobraźnia mu poddała inny obraz: Zobaczył siebie jak leży skatowany i znów poczuł przypływ wszechogarniającej paniki. Gnany wszechogarniającą falą ślepej trwogi poderwał się do biegu gorączkowo starając się dostrzec jakieś znajome miejsce. Domy się nagle skończył, ciemność stała się jeszcze gęstsza, a do niego dotarło, że wybiegł za rogatki. Znów na chwilę przystanął by się rozejrzeć. Ciężka, zimna mgła kłębiła się spośród drzew stojących w absolutnej ciszy po obu stronach drogi... Nie! Wbiegnięcie do lasu odpadało zdecydowanie! Pozostawał mu droga! Ciemna jej wstęga dawała się jeszcze z trudem zauważyć pomiędzy czarnymi ścianami lasu. Więc biegł czując jak wysiłek mu rozrywa płuca. Ale nie miał czasu, by się nad sobą litować. Uspokoił trochę skołatane nerwy i postarał się nadać swojemu krokowi równy, miarowy rytm. Wiedział bowiem, że w ten sposób będzie miał wieksze szanse na ucieczkę. Nagle za sobą usłyszał warkot silnika i ujrzał światła samochodu! Ktoś jechał za nim powoli omiatając systematycznie smugami wielu świateł pobocza, Wielu "ktosiów" na zdezelowanym Pic-upie.

- Skurwysyny! Nie grają fair! - Pomyślał i błyskawicznie dał nura w przydrożne krzaki. Zdawał sobie jednak doskonale sprawę, jak mizerna jest taka kryjówką, więc po cichu starał się przeczołgać do tyłu, poza zasięg kręgów świateł latarek. I nagle poczuł jak gorąca ręka zasłania jego usta i ktoś go przyciska mocnym ramieniem i barkiem do ziemi. Ale nie czół przypływu paniki. A wprost przeciwnie - uspokoił się błyskawicznie. Leżeli tak, on i ten "ktoś", dłuższą chwilę w milczeniu przykryci jakąś materią czekając aż polujący przejadą drogą. A wkiedy już światła zniknęły za zakrętem, Czarek wyszarpnął się z uścisku gotów zaatakować. Kiedy się poderwał zobaczył klęczącego koło niego, schylonego Apollona ubranego w czarny jak noc, długi płaszcz. To właśnie tym płaszczem przykrył go przed chwilą. Obcy wyglądało, jakby węszył. Nagle zamarł w pół gestu i nakazał mu zdecydowanym ruchem ręki milczenie. Znów się położyli na ziemi, a za chwilę kolejna grupa pościgowa przebiegła drogą koło nich.

- Mów szeptem, bo jest ich więcej i są wszędzie... - Mruknął.

- To... To ty...

- Tak! Ja! Mówiłem ci, że się jeszcze spotkamy...

- Ale... Jak to! - Tu Czarek niebezpiecznie podniusł głos i tamten zdecydowanym gestem nakazał mu milczenie. Po chwili jednak wykonał kolejny, tym razem przyzwalający gest, ale ostrzegł:

- Ostrzegałem cię... Mów szeptem...

- Przecież... Przecież ty jesteś inwalidą...

- A kto ci to powiedział? Hę? - Obcy błysnął szkłami swoich okularów przeciwsłonecznych patrząc mu prosto w twarz. Widać, nawet w mroku ich z jakiejś przyczyny nie zdejmował. - Ja na pewno nie...

- Dlaczego nie zdejmiesz okularów? - To pytanie w ich sytuacji było zupełnie surrealistyczne, ale Czarek musiał je zadać. - Przecież nic nie widzisz... I gdzie jest twój wózek... - Już miał dodać słowo "Buraku", ale to w tej sytuacji, byłoby jeszcze bardziej surrealistyczne niż pytanie o okulary. A, więc dodał: - Apollo?

- Okularów zdjąć nie mogę, bo przeraziłoby cię to, co byś pod nimi zobaczył... A co do wózka, to tylko atrybut, rekwizyt. Ja ci nie skłamałem, że jestem "złamasem". To ty sam siebie oszukałeś przyjmując od razu za pewnik to, że ktoś, kto siedzi na wózku musi być inwalidą. Ludzie myślą bardzo schematycznie i ciebie to także dotyczy.

- No tak... Zakazałeś mi zdecydowanie nazywać siebie "złamasem"...

Rozmowa się urwała jakby nie było nic więcej do powiedzenia. A wszak było. Tyle, że Czarek już nie wiedział jakie pytania zadać. Wszystko było nazbyt nierealne, jak ze snu. A, więc milczał... Apollo zaś patrzył uważnie dookoła nasłuchując pościgu. Czasem unosił rekę w geście nakazującym gotowość. Wreszcie, widać uznał, iż niebezpieczeństwo na razie im nie grozi bo wyraźnie się rozluźnił.

- No! Teraz jest ciut spokojniej. Pójdziesz prosto, przed siebie, wzdłuż drogi... Za jekieś dwie - trzy godziny wyjdziesz z lasu.

Po tym wyciągnął swoją flaszkę i mu podał.

- Wypij łyk....

- A ty co? Nie poprowadzisz mnie? - Spytał przytykając usta do szyjki.

- Nie! Musisz się sam kierować i brać odpowiedzialność za swoje czyny.

Po tym odebrał mu pojemnik, wstał w milczeniu, powęszył skupiony i po chwili, nie patrząc na niego powiedział:

- Uciekaj Raphaelu... Uciekaj...

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Katerina 04.02.2015
    Podoba mi się twój pomysł. Jedynie długość tekstu jest przerażająca ;4
  • NataliaO 04.02.2015
    Też długość mnie przerosła, czytałam na dwa razy. Pomysł narazi się wstrzymam, poczekam na dalszą część. Dam 5 za duży wkład w pracę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania