DROGA NA ZEWNĄTRZ, 1906.
[Pisane parę(naście?) lat temu w ramach pewnego cyklu, obecnie Pobogowi Weleborowi z wyrazami głębokiego uznania dla Jego odwagi twórczej dedykuję.]
Gdy porankiem dojrzałym po lata przekwicie
Słońce swymi odblaski żongluje pomału,
Można zacząć zbieranie surowca trudnego
W obróbce, jest albowiem nią alchemia: słów.
A ty przecież masz plany, wychodzisz więc z domu
Z szalem, szyję chroniącym przed szeptami wiatru,
Które w tej porze roku zdradliwe być mogą-
I z laską, bo twój krok już niepewnym jest trochę.
(Da się też nią odganiać posłańców jesieni,
Co, żółci, z drzew sfruwają, grodząc stopom przestrzeń.)
Byle zatem przed siebie, ażeby żadnego
Odcinka nie powtarzać... i nigdy po prostej
Linii, która zbyt łatwo z cięciem się kojarzy:
Dążyć łukiem, krzywizną, wszystkim, co najbliższe
Najdoskonalszej z figur, znanych geometrii.
Niechaj droga początku nie ma ani końca
I niech trwa jak najdłużej ruch po jej okręgu!
W oddali światło igra wśród szyn zardzewiałych:
Stacja dawno nieczynna, parę już lat temu
Jej naczelnik, znajomy, niemalże przyjaciel
Ostatni skład odprawił, nim go udar serca
Swym sygnałem na dyżur wiekuisty wezwał.
Lecz kolejarza uśmiech zdaje się trwać ciągle,
Zaklęty w stare tory, leżące na stokach
Nachylonych łagodnie, trawiastych pagórków,
Wydobyty dla oczu blaskiem późnorannym.
Unosisz w odpowiedzi pomarszczonych kąty
Warg i wędrujesz wolno dalej, do rozwalin
Domu, mających chyba już ponad dwa wieki.
A teraz tę ruinę ozdobił srebrzysty
Woal o rzadkim splocie, nieludzkiego kunsztu
Tkaczy o ośmiu nogach delikatne dzieło.
Zaś na najwyższym złomku, ze ścian zachowanym,
Cień postaci dostrzegasz. Szukasz, kto go rzuca,
Lecz nikogo prócz ciebie i ciszy tu nie ma.
Słońce po drugiej stronie tej dawnej siedziby
Głaszcze zmurszałe cegły palcami promieni
I wodzi nimi po twej twarzy niczym ślepiec,
Przeto ty sam swój półmrok poza siebie rzucasz,
A jednak cień na ścianie, wbrew optyce, trwa.
Zadziwiony zjawiskiem spoglądasz w bezruchu
Na tę szarą sylwetkę, która...?! Nagle dłonie
Do oczu swych podnosisz, chcąc je przetrzeć, bo-
Wzdrygasz się, gdy opuszki tknęły w szkła binokli-
Na spłowiałego tynku ekranie zjawiony
Ruch zobaczyłeś przecież: cień, niczym w teatrze
Z najdalszych krańców Wschodu, począł się obracać
Powoli. I dostrzegasz najpierw czubek nosa,
Brwi występy, warg zarys, wreszcie cały profil,
Jak żywcem skopiowany z rzeźb Hellady dawnej.
Masz wrażenie, że twoje stopy w ziemię wrosły,
Gdy ze szczątków komina, do ściany szczytowej
Resztek wciąż przyrośniętych, poczyna się sypać
Pył drobniutki, co mógłby być sadzą, lecz kolor
Jego śnieg przypomina. Czujesz ból. Przeszywa
Swą krzywą igłą pierś twą, sięga aż po palce
Lewej ręki, bezwładnie do dołu opadłej.
Coś z uroku Gorgony, Meduzą nazwanej,
Postrzegasz w tym doznaniu... krok w tył wykonujesz,
Nie bez trudu... i jeszcze... potem dwa kolejne...
Ulga... pomału stamtąd oddalać się wszczynasz,
Przeczuwając, że było to ważne odkrycie:
Oto się dowiedziałeś, jak wygląda barwa
Prawdziwa bólu- jest nią biel niepokalana.
Znowu kroczysz przez trawę, próbując nie myśleć
O tym, co wśród ruiny dostrzegłeś przed chwilą,
Przed tobą zaś kolejny z celów: jar niewielki,
Brzozami z brzegów obu gęsto porośnięty,
Z wilgotnym, wiecznotrwałym mchem na dnie rozsiadłym.
Tam zazwyczaj powietrze głębiej w płuca wciągasz,
Rozkoszując się jego chłodnawą gęstością,
Ale teraz legł w jarze ciężkiej mgły kłębiniec
Żółtawy: czyżby słońce znów figle płatało?
Podchodzisz. Mgła mgłą tylko przecież, wdech więc bierzesz
I tracisz równowagę. W płucach pełno szpilek.
Oczy- palą. Poczynasz chylić się ku ziemi,
Ostatnią myśl z tej ziemi witając pod czołem:
"Dwudziestym- wiekiem chyba- w pełni odetchną...!--"
Komentarze (2)
Będę się jeszcze delektował tym Twoim.
Pozdrawiam ?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania