Droga Nieznanego
Człowiek siedział na ziemi. Jego włosy były bardzo długie, splątane i siwe, paznokcie u rąk również długie jak szpony. Miał na sobie łachmany w kolorze nie do określenia – dawno już wyblakłe, poszarzałe od czasu i kurzu. Oczy człowieka były zamknięte. Miejsce, w którym siedział, przypominało półkolistą wnękę w skale. Wokół, w równych odstępach, stały kosze z owocami i dzbany z mlekiem, a nieco dalej leżały kwiaty i dymiły się kadzidła.
Wiele lat temu, gdy był jeszcze bardzo młody, postanowił zostać mnichem buddyjskim. Nie byle jakim mnichem — chciał być prawdziwym pustelnikiem, który wyrzeka się świata. Udało mu się wstąpić do odległego klasztoru w górach, znanego z surowych zasad i cudów, które podobno działy się w jego murach. Po kilku latach zaproponował, że przejdzie Próbę Ciemności. Mówiono, że ten, kto ją przetrwa, zyskuje nadludzkie zdolności, a ten, kto zawiedzie — znika na zawsze.
Tylko nieliczne klasztory odważały się praktykować tak niebezpieczny rytuał. W wyznaczonym dniu bracia zaprowadzili go do Wrót Ciemności, ogolili mu głowę i ciało, obmyli wodą ze Świętego Jeziora. Przeor sam założył mu białe jak śnieg szaty, po czym powiedział:
– Kiedy uznasz, że czas wyjść, otwórz drzwi od środka.
I popchnął go w mrok. Kamienne wrota zatrzasnęły się z głuchym łoskotem.
Cela, w której miał spędzić tygodnie, a może lata – tylko przeor znał czas – była wykuta w litej skale, okrągła i gładka jak wnętrze jaja. Wąskim kanałem, przez który nie przenikało ani światło, ani dźwięk, podawano mu jedzenie: garść suszonych moreli dziennie… lub miesiąc — któż to mógł wiedzieć, skoro w ciemności nie było czasu. Dolewano mu też kubek wody. Odchody spływały w dół wąskim otworem w ziemi.
Po krótkim czasie człowiek zrozumiał, jaki popełnił błąd.
A jeśli o nim zapomną? — myślał. — Jeśli nigdy mnie nie wydobędą?
Przeor był stary, mógł umrzeć, a wtedy nikt nie wiedziałby, że tu jestem.
Co to znaczy: otwórz drzwi od środka? Jak mam to zrobić, skoro ważą tyle co słoń?
Z czasem jego rozpacz mieszała się z wspomnieniami. Widział matkę, która podaje mu miseczkę słodkiego ryżu i uśmiecha się łagodnie. Ojca, który pokazuje mu łuk i mówi:
– Kiedy dorośniesz, dostaniesz taki sam. Z takiego łuku żadna zwierzyna nie ucieknie. Tak jak nikt nie ucieknie od samego siebie.
To zdanie utkwiło mu w pamięci — „nikt nie ucieknie od siebie” — i wtedy wydawało mu się zabawne.
Pojawiały się też inne obrazy — dziewczyna, której imienia już nie pamiętał, brała go za rękę i spuszczała oczy, rumieniąc się. Potem łzy w jej oczach, gdy cała wioska żegnała go, dumna, że ktoś z ich rodu zostaje mnichem.
Gdzie ona teraz? Pewnie wyszła za mąż, urodziła dzieci.
Człowiek krzyczał, walił w ściany, drapał kamień aż do krwi. Nikt go nie słyszał. Komora była zbyt mała, by rozbrzmiało w niej echo, zbyt ciasna, by rozpędzić się i rozbić głowę. Czasem wydawało mu się, że czuje pod palcami drzwi, ale nie był pewien, czy to nie złudzenie. W końcu zaczęły się wizje: znajome twarze, dawno zmarli, którzy przychodzili i mówili do niego. Gdy wyciągał rękę, by ich dotknąć — znikali. Potem pojawiały się demony, unoszące się w zielonkawym blasku, rzucające klątwy i śmiejące się szyderczo.
Raz zobaczył siebie na lotosowym tronie u stóp samego Buddy. Mistrz uśmiechał się łagodnie… ale wizja przerodziła się w chaotyczny wir obscenicznych scen, w których młode dziewczyny łączyły się ze zwierzętami. Innym razem ujrzał, że drzwi otwierają się, w progu stoi przeor w świetle pochodni i woła:
– Twoja próba zakończona, wyjdź.
Pobiegł ku niemu — i uderzył głową w skałę.
Czas płynął. Człowiek uczył się kontrolować własne zmysły. Zrozumiał, że jego rzeczywistość to ta ciemna, skalna sfera. Starzy mnisi mówili, że tylko rozwijając umysł można przekroczyć granicę celi. Że trzeba wysłać myślny sygnał braciom na zewnątrz.
Coraz częściej pogrążał się więc w medytacji. Z czasem zamknął oczy na zawsze — nie były mu już potrzebne w nowej rzeczywistości.
Lata mijały. Pewnego dnia ziemia się zatrzęsła. Klasztor legł w ruinie, wszyscy mnisi zginęli, a ściana jego celi zawaliła się, wpuszczając do środka zimne, górskie powietrze. Mężczyzna nie poczuł niczego — ani zapachu, ani chłodu, ani drżenia. Od dawna nie potrzebował jedzenia ani wody, więc nie zauważył nawet, że przestano mu je przynosić.
Siedział dalej, nieruchomy, z zamkniętymi oczami, pogrążony w sobie i Wszechświecie.
Następnej wiosny znaleźli go myśliwi.
– Święty człowiek – powiedzieli. – Nie będziemy przeszkadzać jego medytacji. Zostawmy mu coś w darze, niech los będzie dla nas łaskawy.
Postawili więc dzban mleka w pewnym oddaleniu i odeszli.
W domu jeden z myśliwych zauważył, że jego córka, od dawna ciężko chora dziewczynka, cudownie ozdrowiała i śmiejąc się bawi się z innymi dziećmi.
Wieść o cudownym pustelniku rozeszła się po całej okolicy. Ludzie zaczęli przychodzić, zostawiać dary, modlić się. Niektórzy mówili, że ozdrowieli. Nikt jednak nie słyszał od niego ani słowa. Nigdy nie otworzył oczu. Dary leżały nietknięte. Jedni wierzyli, że otworzy oczy, gdy pojawi się nowy Budda. Inni – że gdy to zrobi, nastąpi koniec świata. Jeszcze inni twierdzili, że rozmawia z nimi w myślach, ale ludzie potrafią sobie wiele wymyślić.
Z czasem wokół niego osiedli uczniowie. Mówili, że powietrze wokół starca nasycone jest łaską, i że pewnego dnia otworzy oczy, by przekazać im tajemnicę od Początku Świata.
Człowiek siedział na ziemi. Jego włosy były bardzo długie, siwe i splątane. Jego łachmany kiedyś były śnieżnobiałym strojem. Wokół siedział tłum ludzi, wpatrzonych w niego. Był wczesny poranek.
I wtedy otworzył oczy.
Zebrani jęknęli z zachwytu:
– Święty pustelnik otworzył oczy!
Starzec rozejrzał się po tłumie i powiedział:
– A te pierożki z morelami, które mama piekła każdej jesieni… były naprawdę pyszne, taaa…
Po czym zamknął oczy ponownie.
Tym razem – na zawsze.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania