Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Drugie Gilead

Początek Końca

Z całą pewnością zabiłem go wczoraj. Zabiłem go ołówkiem, nie wiem gdzie on teraz jest, ale z pewnością Paweł już nie żył jak wbijałem mu ten kawałek grafitu w szyję. Może trafiłem w tętnicę, lub w środku był już jedną wielką breją bo zalał krwią siebie, mnie i całą posadzkę zanim upadł. Jak już mówiłem, on już i tak nie żył, pewnie od kilku godzin i o tym zapewne wiedział. Pieprzony chodzący trup.

Siedzę teraz w zatłoczonym szpitalu, słyszę tylko wycie karetek, za oknem rdzawy zachód słońca przebija się przez smog, mimo tych śmiesznych rureczek oplatających podbródek i wpadających do nosa czuję siarkę. Zapewne zastanawiacie się skąd siarka w szpitalu, ja też nie wiem, ale poza chlorem środków dezynfekcyjnych i smrodu różnych wydzielin to siarka przebija się jako ta najbardziej charakterystyczna woń. Niczym nuta głowy perfum końca świata, odciętej głowy, chciałoby się rzec.

Dostałem gówniany długopis i kawałek papieru żeby spisać co się wczoraj wydarzyło. Powinienem przejść do meritum już przy pierwszym akapicie, aby to wam wytłumaczyć, muszę sobie to poukładać i rozpracować, pozbierać i nabrać dystansu, rozkręcić się w tym tekście. Jeszcze gwoli sprostowania, papier dała mi policja, bo w końcu uwierzyli, że ten skrzek, który ze mnie się wydobywał na noszach jest prawdziwy i faktycznie czegoś się nawdychałem. Póki co nie mogę mówić, więc piszę.

Godzina 7:49

Jestem wcześniej, jak zwykle zresztą. Pracuję jako “junior coś tam coś tam assistant” i póki co posada mi pasuje. Moje biurko na szczęście znajduje się przy oknie i mój box nie jest wciśnięty pomiędzy jakichś randomowych kolesi. Mam szalenie dużo miejsca jak na korpo gówno w jednym z większych miast Polski. Jak na taki start-up w jednym z większych budynków tego miasta. Za chwilę ósma, reszta speców od programowania na B2B zjawi się gdzieś przed dziewiątą i zanim zaczną gromadzić się jak mrówki przy cukrze i kawie ja będę miał mój magiczny napój pod ręką przy swoim biurku.

Trociny we łbie i ogromne wypłaty, do tego ich sprowadzam w mojej głowie, gardzę nimi wszystkimi, sobą w sumie też siedząc w tym posranym bagnie, a mimo to wjeżdżam windą na siódme piętro codziennie od przeszło trzech lat. Dlatego też gardzę sobą bo ani nie ruszam do przodu w tej korpo drabinie, ani też nie spierdzieliłem z tej syfnej klatki kiedy była ku temu okazja. Tłumaczę sobie później, że okazji nie było i póki co nie będzie. Kraj zamienia się w drugą Republikę Gilead prosto z Opowieści Podręcznej, tym razem na serio, a ja po cichu liczę na ostre ataki terrorystyczne,i krwawe zamieszki i oby w jakichś dużych miastach. No i jeszcze stan kryzysowy związany z Hesnerem. Nowy szczep ptasiej grypy, H5N3 czyli jakby zamienić piątkę na “s” i trójkę na “e” to da nam nazwę choroby Hesner. Tak to sobie tłumaczę, bo John William Hessner (przez dwa “s”) opublikował pierwsze wyniki badań na temat tego nowego szczepu i się przyjęło.

Ściągam maskę, odłączam tlen, po chwili wyłączam lampy UV w każdym z pomieszczeń. Sprzątaczki tuż przed moim przyjściem uruchamiają cały sprzęt do dezynfekcji. Ustawiam alarm na dziewiątą i mam cichą nadzieję, że ktoś się spóźni i pieprznie się tym głupim łbem o drzwi zamknięte na amen. Będzie musiał wrócić i robić z domu, zmarnuje kolejną godzinę na dojazd, a ja będę miał malutką satysfakcję. Czy wspominałem, że nie darzę sympatią moich współpracowników?

Jest kwadrans po ósmej, słyszę nadjeżdżającą windę i rozmowy zagłuszane maskami i syczącymi buteleczkami z tlenem. Pora wziąć się za jakąś robotę,ale najpierw oczywiście wiadomości, grupowe chaty i notyfikacje z kilku różnych aplikacji i stron, to zajmie kolejne dwa lub trzy kwadranse. No i finalnie będzie godzinę bliżej do wyjścia.

Godzina 9:37

Kurier dobija się do drzwi biurowca, wiem o tym bo każdy z pracowników ma apkę z kamerką do głównych drzwi budynku w czasie rzeczywistym. Każdy sprawdza czy to do niego jakaś prywata czy kolejna drobnica high-tech do testowania i usprawniania pracy w biurze.

Zanim ktokolwiek z Project Managerów się zorientował, Wojtek otworzył drzwi i zaprosił kuriera na nasze piętro. Ogromny facet przebrnął przez bramki na dole, wjechał windą i potulnie odczekał pod drzwiami po czym wszedł jak do siebie obściskując się z kilkoma programistami jakby się znali od wieków. Jak znaczna część “zespołu” w dupie miał obostrzenia. Siedzę kilka metrów od głównego wejścia, ale nie jestem zupełnie głuchy. Słuchawki zakrywają tylko część lewego ucha więc zdołałem usłyszeć coś o piątkowym piciu, robótce w weekend i jakiejś nowej lasce. Kurier RSDsu po tej wymianie jakże istotnych informacji wręczył Wojtkowi jakąś kopertę bąbelkową i zniknął za drzwiami.

No ja pierdolę, co za gówno - wysyczał rudy dryblas wymachując przy tym rozdartą przesyłką.

Zamówiłem z Ali pendrive’y i wiecie co mi przysłali? Jakiś kurwa popiół !

Faktycznie, ręce miał w jakimś proszku, tak jak i kraciasty sweter i kieszenie spodni. Koperta spoczywała na stercie makulatury, która pod koniec dnia trafia do niszczarki, a drobiny zawartości paczki zostały właśnie rozdeptane przez grupę grafików zmierzających po kolejną kawę.

Mogli wrzucić na wstrzymanie, pomyślałem. Ileż można tego pić, ja jeszcze swojej nie skończyłem, a oni przyszli po mnie.

Zabrałem się za swoje kalkulacje, jakby sytuacja w ogóle nie miała miejsca. Kolejny frajer zamawiający gówno gadżety z Chin. Zarabiając przeszło dziesięć klocków na rękę nie warto odstawiać cebulaka i czekać miesiąc na przesyłkę za dolara. Przecież mamy upragnionego Amazona w Polszy.

Takich niespodziewanych kurierów z RSDsu pojawia się kilku w ciągu tygodnia. Dla niewtajemniczonych, RSD to RealSpeedDelivery, obok UPS, InPostu i DHLu najpopularniejszy dostawca w tej części Galicji.

Godzina 12:35

Wszystkich kurierów jedzeniowych już sprawdziliśmy z temperaturą, połowa programistów zajada kebaby w stołówce, a ja siedzę ze swoją miską przy kompie, bo nie mam ochoty się ściskać z nimi o tej samej porze. Niski też siedzi naprzeciw i szama swoje suche kanapki. Niski i Wąski, takie mamy szalenie oryginalne ksywy. Imiona się powielają więc trzeba jakoś rozróżnić Piotrków.

Co do właśnie Piotrka i takiego Pawła, co chwilę mierzą sobie temperaturę i dezynfekują ręce. Ciekawe co takiego przy tej klawiaturze robią. Gówniana pogoda za oknem, my raczej nie wychodzimy bez nagłego wypadku na zewnątrz bo nowe rozporządzenia sprawdzają tych, którzy bez przepustek plątają się poza miejscami pracy (taka pseudo godzina policyjna) no i jeszcze to irytujące pociąganie nosem tuż przy moim uchu.

Godzina 15:11

Piotrek majstrował coś przy zamkach i spieprzył drzwi na piętro. Dokładnie mówiąc, na wszystkie piętra oraz drzwi wejściowe. Teraz mamy dyskotekę z przesuwającymi się kompozytowymi płytami oddzielającymi biura na piętrze oraz zamknięte na amen drzwi do budynku. Podobno “pomoc” będzie za pół godziny.

Nasza firma “NeoGene Co.” mieści się na piętrach: 3, 5,6 i 7. Jestem na samej górze, pod sobą mam dziesiątki jak nie setki biurowych mrówek i jak tylko sobie pomyślę, że ten pajac mógłby zepsuć w taki sam sposób windę i musiałbym do HRu lecieć po schodach to mnie krew zalewa.

Godzina 15:58

Dzisiaj nie wrócę na piątą do siebie. Drzwi mają atak padaczki, specjalistów jak nie było tak nie ma. Wysiadł internet i wszyscy, nawet Ci co zwykle siedzą do późnych godzin wieczornych na B2B mają jakiś totalny ból dupy i nie mogą już wysiedzieć.

Słychać tylko kaszel, katar i coraz to głośniejsze wyzwiska pod adresem “złamanych członków”, w tekście nie wygwiazdkuję wszystkich bluzgów, dlatego możecie sobie dopowiedzieć co się dzieje w godzinach szczytu.

Udałem się do łazienki piętro niżej. Taki plan budynku, że męskie są na parzystych piętrach. Po drodzę widzę ciemne kropelki na wykładzinie, myślę, że ktoś nie doniósł kawy i próbuję je rozetrzeć butem, ale krople rozmazują się w ciemno czerwoną smugę. Mimo to zdecydowanie otwieram drzwi łazienki i zatrzymuję się w półkroku. Ledowe zimne światło ukazuje pobojowisko. Jakby ktoś nie mógł zatamować krwawienia z nosa i pozwolił krwią zaznaczyć swoją obecność w całym pomieszczeniu. Ścieżka ciągnie się od wejścia do końca korytarza ale to nie ścieżka krwi jest tak niesmaczna, a ślady rąk pozostawione na umywalce, kranie, lustrze i podajniku papieru. Krwawe ślady rzecz jasna, czerwono-pomarańczowe plamy na klamce i drzwiach. Wychodzę tak szybko jak to możliwe, zbiegam po schodach kolejne dwa piętra i załatwiam potrzebę. W głowie mam tylko co powiem jak wrócę do biurka. Kto zostawia taki chlew, przecież jak już uporasz się z krwawiącym nosem, skaleczeniem czy rozciętą wargą to chyba można po sobie posprzątać?

Wychodzę nabuzowany jak nigdy, już mam wchodzić do windy, ale odwracam się w kierunku głośniejszych rozmów na korytarzu kilka pięter nade mną. Wtedy to się stało.

Godzina 16:03

Konstrukcja biurowca to nic innego jak stos donutów symbolizujących piętra z wielką dziurą pośrodku. Ta pusta przestrzeń pozwala na przepływ powietrza czy coś takiego, gdzieś zasłyszałem to architektoniczne gówno. Ta ziejąca dziura, ten powietrzny tunel jest zabezpieczony balustradą wysoką na jakieś metr dwadzieścia, tak dla bezpieczeństwa aby nikt nie wypadł. Sęk w tym, że właśnie ktoś przez nią wypadł i leży teraz w holu.

Zmroziło mnie na samą myśl aby zerknąć na dół, zapewne z takiej wysokości żadnych szczegółów bym nie dostrzegł, ale sam fakt bliskości trupa nieopakowanego w trumnę czy chociażby plastikowy worek był dla mnie czymś nowym.

Wbiegłem po schodach zastanawiając się o co zapytam Niskiego albo chociaż jak uda mi się wymknąć tylnym wejściem zanim zjawi się karetka czy policja i wtedy do mnie dotarło. Cały korytarz był usłany tymi kropkami. Nie zauważyłem tego wcześniej i dopiero zacząłem się zastanawiać jak długo wszyscy łazili po śladach krwi. Czułem jak krew pulsuje mocniej, jak zaczynam słyszeć pulsowanie w skroni, a to miał być dopiero początek.

Przy wejściu na open space szamotała się grupa frontendowców. Może wszyscy uraczyli się resztkami alkoholu z lodówki (w końcu było po godzinach pracy), a może to Jacek i ten nowy koleś się przepychali, a reszta próbowała ich rozdzielić, nie mi to osądzać.

Przemknąłem obok nich, podbiegłem do Piotrka zwanego Niskim i wykładam co widziałem. Zaczął się trząść i pakować,

P..pie..pierdolisz, i...idę zobaczyć, j-jaak zalewasz t..to to

No co zobaczę, idź i sprawdź korytarz tylko abyś nie zaliczył łokciem od tego nowego bo… a kurwa

Nie dokończyłem bo Niski już ruszył w stronę balustrady, ale zanim do niej dotarł wszyscy usłyszeli krzyki. Na początku pojedyncze żeńskie, jakby ktoś podszedł od tyłu i tak zwyczajnie przestraszył dziewczynę na stołówce. Ale po chwili tym piskom wtórowały gardłowe krzyki przerażenia. Odgłosy paniki wydobywające się z głębokich czeluści horroru.

Godzina 16:17

Praktycznie większość firmy podniosła się na równe nogi i wybiegła na korytarz. Do krzyków dołączyły przekleństwa i co się potem okazało, odgłosy wymiotów. Słyszałem przytłumione prośby o wezwanie pomocy, aby ktoś zadzwonił po pogotowie (zawsze to ktoś ma dzwonić po pogotowie, każdy ma telefon, co druga osoba nawet dwa i opaski z możliwością wezwania 112 w nagłej potrzebie ale to zawsze musi być ktoś, nie ja). Prośby dochodziły pewnie z półpiętra, nie jestem pewien bo sam w tym czasie wolałem się zabunkrować w kącie kuchni z kawą i przeczekać tą poronioną sytuację. Do znalezienia swojego azylu w tym cyrku potrzebowałem tylko kawy dlatego obrałem kurs na wnękę w jadalni z ekspresem i dystrybutorem wody. Na moje nieszczęście tam też rozgrywała się scena z Hellraisera albo innego gore horroru. Drugi Piotrek majaczył coś z workami lodu na kroczu, Gośka trzymając jeszcze kubek z resztą wrzącej kawy próbowała zdjąć z niego mokre spodnie, a ja jak ten kloc stałem przed nimi i tak się gapiłem z pół minuty zanim zapytałem co się stało.

Kątem oka dostrzegłem ciemne wybroczyny pod pachami więc albo ten niedoszły project manager nieźle pakował na domowej siłce albo jego węzły chłonne były mega nabrzmiałe. Zauważyłem to ponieważ poza poparzonym przyrodzeniem i udami, miał rozpiętą koszulę, a leżąc na plecach w dziwnej pozycji ewidentnie był główną atrakcją tego pomieszczenia. Twarz miał czerwoną i mokrą, pod nosem i wokół warg zbierała się zielonkawa wydzielina i chyba z bólu i nerwów puściła mu się krew. Zanim dowiedziałem się szczegółów odwróciła się do mnie Gośka. Miała wściekłe spojrzenie, jakbym jej dziadka naleśnikiem zabił. Do tej pory kucała nad poszkodowanym ale podnosząc głowę jej ciało zaczęło robić to samo, prostowała się segment po segmencie, krąg po kręgu. Wyciągnęła ręce przed siebie i jak modliszka wystrzeliła na mnie. Nie zdążyłem pomyśleć, a moje ciało samo przesunęło się o kilka centymetrów. Na moje nieszczęście prosto na dystrybutor. Zaryłem nosem w dziesięciolitrową butlę wody,tak że przegrodę poczułem w gardle. Runąłem z całą konstrukcją dozownika (jak i z dziką Gośką) prosto na posadzkę. Wszędzie woda, ja z bolącym nosem podnoszę się w pośpiechu i próbuje zetrzeć z siebie ile się da, Gośka się nie rusza, a Piotrek jak majaczył tak majaczy.

Wycofałem się najszybciej jak to możliwe, pobudzony i to bez kawy uderzam do pokoju socjalnego. Dopiero w przedsionku docierają do mnie krzyki z pozostałych pięter i zdaje sobie sprawę, że najlepszym rozwiązaniem będzie zabunkrowanie się w miejscu najmniej oczywistym i odseparowanym od reszty bo to co się dzieje już dawno przebiło zeszłoroczną imprezę świąteczną.

Godzina 16:29

Zabrałem ze sobą plecak, maskę i tlen. Klucze przełożylem między palce do samoobrony. Przecież nie zawiążę sobie szmaty na czole, nie wysmaruję się fusami z kawy bo jak się okaże, że to tylko nieszczęśliwy wypadek, a nie apokalipsa zombie to będzie dopiero przypał.

Moje obawy niestety się sprawdziły, w socjalnym kolejna dwójka leży na ziemi w kałuży wymiocin, mają porozrywane koszule i żakiety, a na ich ciałach rozdrapane czarne ropnie, twarze sine z oczami wywrócnymi na drugą stronę. Tyle zauważyłem zanim zatrzasnąłem drzwi i sam nie puściłem pawia.

Biuro wymarło, pewnie dlatego, że faktycznie zobaczyłem dwa trupy z bliska, a kolejne dwa mogły zostać podciągnięte do tej listy jeżeli ktoś nie pomoże Gośce i Wąskiemu w kuchni (gwoli ścisłości, nie będę to na 100% ja).

Nie jestem dobry w te klocki, nie ratuje życia, nie udzielam się, nie mam predyspozycji do kontaktów fizycznych, a tym bardziej nie w mokrym ubraniu. Wziąłem laptopa z biurka leżącego najbliżej i ruszyłem do magazynu na szóstym piętrze. Udało mi się przejść obok ściskających się pracowników. Przenośny komputer służył mi za barykadę i izolację między mną, a kolejnymi ciałami zalegającymi na schodach. Minąłem barierki nie zwracając uwagi na to co się działo po drugiej stronie pustej przestrzeni ale jak tylko odwróciłem głowę zobaczyłem pandemonium. Martwych osób było znacznie więcej, ludzie z innych biur i firm na sąsiadujących piętrach nie tyle bili się “na poważnie” co mordowali. Jak można inaczej nazwać interakcje, w której jedna osoba uderza głową drugiej o ścianę?

Zaglądnąłem jeszcze na dół aby zobaczyć tego trupa z początku “imprezy” bo chyba po dwudziestu minutach grozy nic gorszego nie mogło mnie spotkać. Myliłem się, na dnie budynku nie było jednego ciała, a pewnie z tuzin. Nie miałem odwagi policzyć ich wszystkich bo nie było miejsca, które nie odbijałoby słońca w kałuży krwi.

Ruszyłem w poszukiwaniu schronu. Szóste piętro jest lustrzanym odbiciem siódmego, piątego i tak dalej. Praktycznie 80% pięter wygląda tak samo. Dwa długie korytarze, po każdej ze stron biura połączone przewężeniem z klatką schodową. Trzecie drzwi od lewej to magazyn, wiecznie otwarty z kluczami przytwierdzonymi do zamka od środka. Jeżeli nikogo tam nie będzie (a jak będzie to przecież mam mój prowizoryczny kastet) to mogę spokojnie się zamknąć i przeczekać masową histerię do przyjazdu policji.

Złapałem za klamkę i szczęście się do mnie uśmiechnęło - otwarte. Teraz tylko szybki manewr lewo/prawo czy nikt mnie nie zauważył i z prędkością światła wskoczyłem do środka. Przekręciłem klucz, sprawdziłem klamkę i mogłem odetchnąć. Odwróciłem się, zapaliłem światło, a moim oczom ukazały się… oczy. Nie byłem w magazynie sam.

Godzina 16:40

Magda była blada jak ściana ale to nie oznaczało, że chciała żywcem zedrzeć mi skalp gołymi rękami. Dopytałem co tutaj robi (w takim momencie to było najinteligentniejsze pytanie z mojej strony) i czy coś jej dolega. Finalnie oboje byliśmy cali, zdrowi zamknięci z całym biurowym sprzętem firmy i totalnie zdezorientowani.

Gdybaniom nie było końca, wymyślaliśmy przeróżne scenariusze, od najsensowniejszych (za dużo dwutlenku węgla, przemęczenie i stres) po te nieco mniej racjonalne (to na pewno implanty kosmitów albo chipy od Muska). Po godzinie stres zszedł, krzyki ustały, a my z nudów zaczęliśmy katalogować półki pełne papieru do drukarek, ołówków (mimowolnie wziąłem kilka do kieszeni), myszek i klawiatur oraz innych drobiazgów.

Przesiedliśmy się wygodnie w kątach pomieszczenia, zaczęliśmy snuć plany dokąd znikamy po tym wszystkim, naszą pogawędkę przerwało stukanie tak donośne, że Magda aż podskoczyła. Ktoś pukał do drzwi i prosił aby go wpuścić. Lament wydobywał się z ust Pawła. Mówił, że nic mu nie jest ale tam jest dużo krwi, a on musi się schować, że jest sam i nie ma jak się bronić.

Magda jak tylko się otrząsnęła, wystrzeliła prosto w stronę drzwi. Powstrzymałem ją ruchem ręki i na migi pokazałem aby się cofnęła. Wiecie jak to jest pokazywać w języku migowym aby ktoś się odsunął od drzwi, w stresowej sytuacji, nie znając języka migowego? Otóż bierze się zamach i odpycha osobę z całych sił na ścianę i przyciska palec wskazujący do ust (swoich ust oczywiście).

W ręce miałem przygotowany kluczowy kastet, drugą ręką przekręciłem zamek i nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się powoli i faktycznie Paweł stał przede mną w podartej koszuli i spodniach czarnych od krwi. Zanim zdążyłem coś powiedzieć jego ręce zacisnęły się na moim gardle. Od razu moje dłonie się otworzyły w efekcie czego straciłem moją “broń”, próbowałem się oswobodzić ale uścisk był tak silny, że nie mogłem wcisnąć moich palców pomiędzy szyję, a szpony Pawła. W ostatniej chwili przypomniały mi się ołówki, zdążyłem jedną ręką sięgnąć do kieszeni i wykonać zamach.

Żółty ołówek w mojej pięści wystrzelił jak z procy. Ramię wykonało 180 stopni i finalnie naprowadziło kawałek zaostrzonego drewna w kark napastnika. Oboje padliśmy na posadzkę, widziałem oczy Pawła, ropnie na klatce piersiowej i strumień krwi zalewający podłogę. To był ostatni moment jaki zapamiętałem zanim odpłynąłem.

Pojutrze

Wyszedłem ze szpitala, dokładnie to wyjechałem na wózku, który zostawiłem pod drzwiami szpitala. Niebo było pomarańczowe mimo, że od wschodu minęły 4 godziny. Mgła nie opadała i znalezienie taksówki przy zerowej widoczności było nie lada wyzwaniem. Wgramoliłem się do jakiejś czarnej Toyoty i poprosiłem kierowcę o najbezpieczniejszy transport na Niepodległości. Radio trzeszczało, koleś coś marudził pod nosem ale jak tylko dojechaliśmy do skrzyżowania to stacja FM zaskoczyła na właściwe tory, “[...] świadkowie opisują sytuację jako atak bronią biologiczną, napastnikami byli ich koledzy i koleżanki [...]”

Proszę podgłośnić,

Koleś nawet się nie obejrzał na mnie tylko dotknął pokrętła i usłyszałem “[...] to już trzecia taka sytuacja w ciągu dwóch dni, służby CBŚ badają sprawę ataków [...] więcej informacji w sprawie śmierci w biurowcach przedstawi nasz korespondent Mariusz Leczko w faktach o 11:00”. A to był dopiero początek pierwszego dnia w Drugim Gilead.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania