Błąd

Trener krzyknął coś o pocałunku, a przecież ta cholerna dubeltówka nafaszerowała biedaka śrutem niczym przyszły, czworonożny obiad w postaci młodej sarny. Ciało Bartka odrzuciło do tyłu. Padł na murawę a widownia, od dawna stojąca, zamarła jeszcze bardziej. Potem po trybunach zaczął nieść się nieśmiały, acz wychwytywany jęk co poniektórych kobiet. Nie krzyczały, bo trener Malinowski nadal trzymał w rękach strzelbę i właśnie znowu ją załadował.

 

***

 

Drużyna gospodarzy faktycznie przegrywała, ale zaledwie jedną bramką. Po doskonałej akcji przeciwników i mocnym uderzeniu wschodzącej gwiazdy lokalnej okręgówki piłka powędrowała do siatki, a bramkarz mógł jedynie bić się w pierś, że przy ruchach napastnika rywali jego wyglądały jak ospały spacer ślimaka u schyłku życia.

Trener Malinowski zniknął na moment, niedosłownie, w przerwie. Poszedł do auta, czarnego Volvo kombi, którym jeździł od lat i zawsze powtarzał, że nigdy go nie zmieni, a jak już to na jakieś inne Volvo.

Dobrze główkujecie, to stało się na kilka chwil przed planowanym rozpoczęciem drugiej połowy. Malinowski wszedł na murawę z załadowaną dubeltówką i dwoma kompletami nabojów w kieszeni. Skierował się w stronę wiaty gości, gdzie napastnik rywali – Bartek Topola, akurat popijał z butelki izotonik, drugą wolną dłonią jednocześnie ocierając spocone czoło. Było ciepło, ale nie upalnie.

– Trenerze… – usłyszał zza pleców. Nie odwrócił się. Szedł dalej.

Topola stał samotnie. Mówiono, że to trochę laluś i ma problemy z aklimatyzacją w zespole. Uważał się za kogoś lepszego, bo miał dobre wyniki, a każdy trener, z którym wcześniej współpracował, mówił o nim w samych superlatywach – normalnie Lewandowski Okręgówki.

Malinowski wycelował, a potem krzyknął:

– E, Topola! Całusy od Basi!

Kilka osób z trybun biegło, aby powstrzymać to, co spodziewali się zobaczyć. Nikt nie dobiegł na czas. Strzał sprawił, że na trybunach wielu ludzi poczuło, jak ich serce zaczyna bić coraz szybciej i szybciej, jak bledną, a nogi stają się dwiema kolumnami cukrowej waty o smaku truskawkowym. Topola padł martwy i się zaczęło.

 

***

 

Malinowski zaczął mierzyć ze strzelby do swoich podopiecznych. W oczach miał zalążki prawdziwego szaleństwa, a z kącika zwisała gęsta ślina. Ktoś w oddali zawołał, aby wezwać policję. Kilkoro osób wyjęło swoje komórki. Trener nie wyglądał, jakby się tym przejął. Niczym zahipnotyzowany własną chorobą człowiek u kresu władz umysłowych i logicznego myślenia stał jak słup wbity w podłoże. Obserwował, mierzył, co jakiś czas potrząsał dubeltówką, jakby prowokując ludzi do konkretnych działań.

– Co mu jest? – zapytał bramkarz drużyny gospodarzy, nie oczekując wcale odpowiedzi. Po prostu miał już dosyć tego, że wszyscy stoją po prostu i bez słowa gapią się na Malinowskiego, jakby byli tarczami strzelniczymi i pokornie oczekiwali na przyjęcie strzału.

– Co, mam ci bryle pożyczyć? Odwaliło mu do reszty – stwierdził rezerwowy obrońca, spluwając na murawę, jak to miał w zwyczaju. Trener nigdy tego nie zaakceptował i teraz również nie zamierzał.

– W domu matce też plujesz pod nogi? – zapytał, tak, jak zawsze po takim incydencie. Tylko wtedy nie nosił ze sobą strzelby i nie celował w nikogo. Tym razem zrobił wyjątek.

Kolejny strzał. Rezerwowy obrońca nie zdążył nawet pomyśleć, czy aby na pewno nauczył się na jutrzejszy sprawdzian z historii, który miał mu gwarantować promocję do czwartej technikum. Leżąc, wydukał jeszcze z gardła dźwięk dławienia się nadmiarem krwi, po czym wyzionął ducha, spoglądając na błękitne niebo, po którym samotnie biegł puchowy chmurny baranek.

Malinowski załadował ostatni raz. Odszedł nieco dalej, widząc, jak kilkoro osób zaczęło otaczać go z dwu stron.

Nikt nie zastanawiał się, dlaczego to zrobił. Nie miał to znaczenia. Przynajmniej w tej sytuacji. Trybuny zaczęły w pewnym momencie po drugim wystrzale ekspresowo pustoszeć. Ludzie uciekali, po prostu. Trener drużyny rywali już drugi raz dzwonił na numer alarmowy. Ukrył się za wiatą. W tym czasie reszta drużyny spoglądała na martwe ciało swojego kolegi. Takiego z drużyny. Nikt nie miał z nim wiele zażyłości. Tak, to była prawda. Bartek okazał się świetnym napastnikiem i największym lalusiem w okolicy. Nikt go nie lubił po prawdzie, ale śmierć to śmierć. Warto też, mimo niesprzyjających okoliczności zasmucić się na pokaz, bo trener patrzy.

 

***

 

Policja wtargnęła na murawę od strony tyłów boisko, przez małą, zardzewiałą furtkę, którą czasami wchodzi nań też pan Roman, kiedy kosił przed meczami trawę i w ogóle dbał o murawę – taką miał robotę.

Dwóch funkcjonariuszy zaczaiło się na Malinowskiego, ostrożnie stawiając kroki. Jeden celował bronią, drugi paralizatorem. Trener cały czas spoglądał przed siebie. Miał ostatnie naboje, ale nie zamierzał zakończyć w taki sposób swojej historii. To by było takie wtórne!

Wybierał, wybierał i… jakby pozbawiony życia upadł na trawę, wypuszczając z dłoni dubeltówkę, o której zawsze mówił pieszczotliwie – Basia. Jedne z policjantów przyśpieszył kroku, chcąc zabrać broń, ale kiedy nachylił się nad nią… to wyglądało, jakby coś niewidzialnego popchnęło go od tyłu. Wyrżnął nosem w murawę i już nie wstał. Żył? Nie było pewności. Drugi policjant wolał nie ryzykować, tym bardziej widząc dziwnych kolesi,e idących po boisku od drugiej strony. Byli biali jak mąka. Rozmawiali ze sobą, a kiedy się zbliżyli do grupki piłkarzy pod pieczą Malinowskiego, jeden z nich zaczął mówić.

– To się porobiło, prawda?

Jego kompan pokiwał głową w geście aprobaty. Jednak żaden z piłkarzy nie odezwał się słowem. Patrzyli na dwu mężczyzn o skórze białej jak mąka, ubranych w liliowe garnitury i takie same, błękitne krawaty.

– Kolega chciał powiedzieć, że jest nam przykro – uzupełnił drugi, spoglądając już w stronę Malinowskiego. – No, ten funkcjonariusz miał pecha, ale będzie żył, spokojnie.

– Jesteście tajniakami? – zapytał bramkarz.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.

– Jeśli dzięki temu wasze umysły przestaną się frapować, to tak, niech tak będzie.

Po tych słowach obaj podeszli do leżącego na murawie Malinowskiego. Jeden spojrzał w stronę drużyny rywali, która razem ze swoim trenerem wyglądała na o wiele bardziej zdezorientowaną niż gospodarze.

– Nie lękajcie się – zapewnił. – Mamy pomyślne intencje.

– Ja nic nie widziałem! – odezwał się pomocnik rywali. Był przy tym blady i trząsł się jak osika.

Mężczyźni spojrzeli jeszcze raz po sobie, a potem jeden z nich stanął kilka kroków dalej i przemówił.

– Proszę o chwilę uwagi. Wydarzyła się drobna pomyłka w systemie. Tak, to tak pomyłka – wskazał na ciało Malinowskiego, który nie oddychał i nikt nie kwapił się, aby go reanimować. – Usuniemy ją i o ile dostaniemy takie instrukcje, tak samo zrobimy z pochodnymi tejże. Proszę jednak o cierpliwość. Ten świat to nie zabawka. Dziękuję.

Przez następne kilka minut obaj faceci po cichu dyskutowali o czymś, a potem jeden z nich wyjął z kieszeni coś na kształt smartfonu z dużym wyświetlaczem.

– Będziecie nas przesłuchiwać? – zapytał trener rywali.

– Ależ skąd! Nie ma takiej potrzeby. Właściwie już kończymy.

Chyba każdy ze zgromadzonych w tym czasie na boisku, o ile żywych, widział, jak ciało Malinowskiego znika. Ot tak. Niczym błąd gry. Nastała cisza, a po niej każdy miał w myślach, aby uciekać stamtąd ile się da.

– No i załatwione, problem usunięty. Przepraszamy, że musieliście na to patrzeć, ale wierzyliśmy, jak to mamy w zwyczaju, że jeszcze się do czegoś nada. Trzeba było go wykasować już tamtego wieczoru, jak zaczął gadać do strzelby per Basia.

Kompan zgodził się z wyższym z nich, kiwając głową.

– A z tymi pochodnymi? – Tym razem nie było wiadome, kto zadał to śmiałe pytanie.

– Tak, tak. Dostaliśmy wytyczne, że mamy zostawić wszystko tak jak jest. Głupio wyszło, bardzo nawet, ale co za dużo ingerencji to niezdrowo.

Bramkach gospodarzy zmarszczył brwi, spoglądając nieufnie na jednego z nieznajomych.

– Zostaną martwi, co nie?

– Oczywiście – odparł tamten.

– Dlaczego? Skoro zabił ich wasz pieprzony błąd?

Nikt nie wiedział, o czym ta dwójka ze sobą rozmawia. Jakby dwaj profesorowie fizyki zaczęli dyskutować o jakimś skomplikowanym problemie, który na ich poziomie wiedzy i poznania jest ledwie miłą zakąską do rozmowy.

– Cóż, c'est la vie, czyż nie?

Odchodząc, zatrzymali się przy głównym wejściu na boisko.

– Zawał jest najczęstszą przyczyną zgonów na boisku – powiedział jeden z nich. – Powtórzcie.

– Zawał jest najczęstszą przyczyną zgonów na boisku – powtórzyli wszyscy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • rozwiazanie 2 tygodnie temu
    Masz dar satyrycznego nakreślania rzeczywistości. Dobrze zbalansowany klimat. „Policja wtargnęła na murawę od strony tyłów boisko, przez małą, zardzewiałą furtkę, którą czasami wchodzi nań też pan Roman, kiedy kosił przed meczami trawę i w ogóle dbał o murawę – taką miał robotę”: )).5. Pozdrawiam.
  • Rubinowy 2 tygodnie temu
    Dziękuję za dobre słowa :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania