Duch

Mówi się, że zabójca doskonały to taki, który nie ma przyjaciół. To taki, który nie ma sumienia, który zabija bez najmniejszego odczucia. Zabójca doskonały to taki, o którym nikt nie słyszał.

Był niczym nicość, mrok był jego bratem, nierozpoznawalność siostrą... a śmierć towarzyszką. Nigdy się nie ujawniał, choć był i obserwował. Zawsze wiedział gdzie szukać, lecz nigdy nie pytał. Ścigał, dorywał i zabijał, jak mu kazano. Był... zabójcą doskonałym, nigdy nie darował nikomu... A nazywał się..

Mimo iż miasto spowite było w gęstym mroku, bezproblemu dało wyczuć się przyjazną atmosferę. W Wenecji trwał w najlepsze coroczny karnawał, gdzie ludzie od zmierzchu do świtu pili wino, tańczyli i śpiewali, póki sam Bóg Snu nie zmorzył ich do zaśnięcia pod stołem.

Nie wszyscy jednak z tego korzystali. Na wysokiej wieży, ponad placem, stał mężczyzna. Długie, kruczoczarne włosy spięte w kuc, drobna bródka - być może dopiero kilkudniowa - okalająca podbródek. Bystre, zielone oczy, spoglądające surowo na otaczający świat. Muskularne, wysokie ciało. Odziany w dziwaczną szatę, pod płaszczem ukryta szabla, parę noży. Pokazuje swój majestat, pragnąc niby chwały.

- Tam jesteś... - mruknął, rzucając na głowę głęboki kaptur, idealnie przypasowany do szaty, któr chwilę potem okrył głębszym cieniem pół jego twarzy.

Ugiął lekko nogi, potem wyskoczył, niby to orzeł, niby jaskółka...

Leciał w dół, prost do stogu siana. Wylądował bezszelestnie, nie zostawiając żadnych złudzeń. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Nim ktokolwiek zdążyłby się obrócić, mężczyzna już dawno znikł. Biegł alejkami, teraz pustymi - nie licząc tutaj wszelakich alkoholików - kierując swe kroki do portu.

Omijał sprawnie każdego napotkanego pijaczynę, przeskakiwał nad przeszkodami bez najmniejszego wysiłku, jakby niczym na mistycznych skrzydłach orła uniósł się wysoko, ponad ziemie, nie zważając na grawitację.

Jest! Port pojawił się już na horyzoncie. Mężczyzna odbił się prędko od ziemi, łapiąc się parapetu. Szybko chwycił nogami jakąś podporę, potem... odbił się.

Pojawił się na drugim dachu, wysoko nad uliczkami. Strzepnął kurz z szaty.

- Motłoch... - rzucił pod nosem, rozpędzając się i biegnąc wzdłuż krawędzi do końca. Tam, znów się wybił, tym razem lądując główką do wody. Zanurzył się głęboko, mknąc niczym delfin ku statkowi.

Jego głowa wynurzyła się z cichym szelestem, zimny wiatr powiał mu z północy prost na twarz, dając o sobie znać.

Chwycił się pierwszej lepszej podpory, szybko się podciągając. Wisiał już w pełnej okazałości na sterburcie statku.

W spinaczce przystopował dopiero, gdy na pokładzie powyżej usłyszał kroki. Straż, no jasne. Przecież tak ważna osobistość, bez popleczników, podnóżków, "piesków" nigdzie się nie ruszy. Nigdy nie wybierze się na przechadzkę, gdy jego podwładni nie będą mu towarzyszyć.

Według zabójcy, doskonale postępował. Zachowywał ostrożność, jak przystało na ludzi z jego pozycją. Nie mniej jednak, było to dość... przeszkadzające. Niekiedy każdy człowiek mógł mu przeszkodzić w realizacji planu.

Nasłuchiwał.

Na pokładzie była kłótnia, ktoś ostro wymieniał między sobą zdania..

- Pod pokład, już! - męski głos rozdarł się po całym pokładzie. Rozpoznał go. To głos Ori'ego, jego... byłego przyjaciela.

- Ko..kochanie!

- Pokład! - raz jeszcze dało się słyszeć ryk, ten sam co przed chwilą.

Teraz! Wykorzysta to, zakradnie się na pokład i go dorwie.

Mężczyzna paroma zwinnymi ruchami wbił się na górę, zaraz za jednym ze straży. Nim się spostrzegł, miał skręcony kark i leżał martwy.. Zabójca mknął dalej, znów dorywając kolejnego, skręcając mu kark.

- Alarm! - ktoś krzyknął - Morderca na pokładzie!

Chwilę potem cały pokład był na nogach, wszyscy stanęli przed kajutą kapitana, rozglądając się bacznie.

Nie zrobiło to na nim wielkiej uwagi, tylko rozbawiło. Jeśli myśleli, że mieli z nim szanse, mylili się.. i to grubo.

Wyszedł spowity mrokiem zza masztu, uśmiechając się mrocznie.

- Odejdź! - ryknął kapitan, szybko mykając do swej komnaty. On jednak nie odszedł. Wyciągnął swoje noże, potem sprawnymi ruchami zabił dwóch ludzi. Teraz szabelka...

 

 

Brzęk metalu ustał dopiero po pięciu minutach, jego cel był ukryty. Wyszedł jednak sprawdzić co i jak, przekonany że to morderce zabito. Jak strasznie się mylił.

Zaraz po jego wyjściu, zostało mu przyłożone ostrze do gardła, zabójca ściągnął kaptur i spojrzał mu w oczy.

- Nie, błagam... - łkał grubasek.

- Bractwa się nie zdradza, Ori, wiesz o tym... - mruknął do niego, przesuwając delikatnie po tętnicy. Ten przerażony błysk w oku zgasł w jednej chwili, ciało upadło na ziemie. Ostatnie tchnienie wyleciało z człowieka, który - mając za nic wszelakie nauki życia - zdradził jedynych ludzi, którzy tak naprawdę go kochali.

Dla niego zostało jeszcze dwóch , którzy musieli zapłacić za grzechy zdrady. Postanowił, że nie spocznie, póki nie dorwie ostatniego dychającego zdrajcy. Rzym i Konstantynopol były jego następnymi celami podróży. Był bowiem zabójcą doskonałym i doskonale tropił swoje ofiary. Był wysłannikiem śmierci.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Chris 05.08.2015
    Prawdziwy Assasin ;) Wyszło naprawdę fajnie. Dobrze się czytało. 5
  • Prue 05.08.2015
    Zgadzam się wyszło całkiem fajnie. Dam 4

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania