Dwugłos
Tamten poranek — chłodny, równy jak rozprostowana kartka. Pogoda zostaje za progiem.
Królowa — drobna, jeszcze bez herbu — chowa wzrok na moment. Spotykamy się spojrzeniem; Oddech ścina rytm, nie szukając wyjścia. Cisza robi za nas — jakby znała nasz dwugłos od dawna.
Drzwi ustępują lekko. Pas zsuwa się spod ramienia. Klucz znika w stacyjce bez dźwięku.
Na bocznej szybie przesuwają się kadry — jeden zostaje, drugi odpływa. Dzień ma plan, lecz płynie obok. Wtedy milczenie miało splot — nie rygiel.
Szerokie tafle szkła przyjmują kroki zimnem kamienia. Dywan czesze włókna w jedną stronę.
Dwa ślady obok siebie rysują kreski, gasną. Ona muska kartą czytnik. Zielony punkt mignie i gaśnie.
Śmiech wchodzi półgłosem — krótko. Wysokie okna, cięższe zasłony. Echo kroków — raz z lewej, raz z prawej — rozchodzi się cicho.
Na balkonie powietrze niesie zapach pranej bawełny i migot tafli. Osiada na skórze równomiernym filmem.
Woda stoi gładko jak szkło. Siadamy. Wiatr porządkuje jej włosy. Twarz odpoczywa.
— Nie mów nic.
— Nie trzeba.
Przez moment niczego nie przywołuję — sama obecność jest drugą połową zdania.
Dwa niskie kieliszki. Sól na grzbiecie dłoni, klin zielonego owocu — krótki, czysty łyk.
Ulica bierze nas jak krok i echo: krótszy, dłuższy, krótszy.
Witryny podają dwa odbicia — nasze i swoje — i przez chwilę idziemy w cztery ruchy, a czujemy jeden.
Wystarcza wspólne tempo.
Ranek napływa od strony wody. Światło sączy się przez zasłony jak mleko przez gazę.
Krawędzie miękną. Mgła kładzie gładką taflę, horyzont traci kant. Na poręczy zostaje chłód.
Dotykam jej ramion. Biorę pod kolana i plecy. Unoszę — poddaje się bez oporu.
Policzek wtapia się w mój bark. Koc zsuwa się po łydkach. Skrzydło drzwi odsuwa się lekko.
Świeżość prześlizguje się po nas jak druga skóra. W półśnie wynoszę ją tam, gdzie sen spotyka obraz.
Oczy otwiera jak lekkie drzwi. Uśmiech nie robi hałasu.
— Śpij.
— Już.
Potem drobiazgi: dwa łyki wody, kotara przesunięta o szerokość dłoni, ścieżki stóp po dywanie, które na moment biegną obok i stapiają się w jedną.
Dzień sam się ustawiał — nie do policzenia. Rachunek milczał tym samym milczeniem.
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania