Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

dyplomaci

Nie wolno tu wchodzić z bronią, toteż przetrzepali mnie skrupulatnie, centymetr po centymetrze, sprawdzili upoważnienie, pouczyli, jak się zachowywać, żeby nie przeszkadzać. Nie łatwo się tu dostać i sporo to kosztowało. A Ci wbijają jak do siebie, im głośniej tym lepiej, trzaskają drzwiami, śmieją się w głos, buchają kłębami dymu z cygar, wprost na tabliczki z informacją o zakazie palenia. Podwójne standardy. Większość z nich ma swojego ochroniarza - goryla na postrach, z giwerą przy boku. Nikt ich nie sprawdza. Kręcą się wokół stołu, zasypanego różnobarwnymi żetonami. Siadłem z boczku, przy stoliczku dla dwojga, tak jak mi nakazano. Chciałbym coś zamówić, ale obsługa olewa mnie kompletnie. Oglądam. Zaraz obok mnie ciekawa para: niepozorny, wychudzony kurdupel o małych, lekko skośnych oczkach zatopionych w ospowatej mordzie. Jest raczej cichy, świdruje partnerów swoim kaprawym spojrzeniem, widać, że wolałby załatwiać sprawy pod stołem. Negocjuje po cichu, porozumiewa się dyskretnymi znakami. Zza pleców nachyla się i coś szepce do jego ucha anioł stróż. To chyba największy spośród tych goryli, dobrze już podstarzały i jakby senny, ma z góry lepszy widok i dzieli się ze swym panem uwagami. Widać, że to niezły wyga, nie to, co poniektórzy, o mniejszym doświadczeniu i słabszych nerwach, co przy byle zamieszaniu zaraz łapią za kolby swoich pukawek. Ten stoi spokojnie, pomrukując złowieszczo, omiatając spojrzeniem stół, a w szczególności swojego pana i jego żetony. Poły marynarki rozpychają mu kanciaste kształty jakiejś armaty. Nikt nie chciałby, żeby po nią sięgnął…

Dopiero po chwili zdają sobie sprawę, że cały rozgardiasz jest jedynie przykrywką dla napięcia, jakie tu panuje. Zasady są brutalne i chyba nie do końca określone. Daleko naprzeciw kurdupla urzęduje grubas. Co chwila szczerzy w nerwowym uśmiechu żółte od cygar zębiska. Istne ADHD - wszystko go interesuje, ciągle do kogoś zagaduje, liczy cudze żetony, wymienia się, podbija stawki, negocjuje, komentuje, gestykuluje. I ciągle buja się na swoim krześle. Ale buja się tak, że raz po raz wstrzymuję oddech, pewien, że tym razem się już wypierdoli. Ten ma dwóch ochroniarzy. A właściwie to trzech, tylko że jeden siedzi z boku, przyjmuje zakłady i pilnuje wspólnego banku. Nie ma go przy głównym stole. Drugi cały czas asekuruje z tyłu, na wypadek, gdyby grubas fiknął rzeczywiście kozła. Choć ja mam wrażenie, że bardziej nastawiony jest na to, żeby w razie czego łapać rozsypane wtedy żetony, a nie grubasa. Trzeci biega wokół stołu i pilnuje, czy nikt przypadkiem nie próbuje orżnąć ich na którejś z niezliczonych transakcji. Patrzy wszystkim na ręce.

-Jest cholernie sprytny - myślę sobie po chwili obserwacji – wszędzie go pełno.

Gwar jak na straganie. Jest kilku dużych graczy, którzy mogą rozgrywać samodzielnie. Inni muszą łączyć swoje interesy. Zbierają wspólnie żetony, żeby móc wejść do gry, kłócą się: kto ile ma wyłożyć i jak się podzielić ewentualnym zyskiem. Czasami się gdzieś pogubią i na stole zostanie jakiś bezpański żeton. Wtedy, zanim się reszta zorientuje, łapę po niego wyciąga jeden z tych, co mają już i tak tych żetonów najwięcej. Reszta maluczkich nie ośmieli się sprzeciwić a tym większym nie chce się kłócić o drobiazgi. Szkoda fatygować panów od rozwiązań siłowych. Niektórzy nie mają nic. Próbują nadążyć za grą, tworzą porozumienia na wypadek, gdyby wpadł im w ręce jakiś kapitał. A najlepsze, że to, co leży na stole, to tylko wierzchołek góry lodowej. Niemal każdy z nich ma bowiem w banku jakiś kredyt - pobrał żetony na kreskę, żeby móc wejść w jakieś rozdanie. Oj, biada tym, którzy popłyną na takim interesie.

Nagle odzywa się cichy jak dotąd olbrzym o smutnych oczach. Ma drugą co do wielkości stertę żetonów, dziwne, że nie zwróciłem na niego uwagi wcześniej. Nie jest krzykaczem. Pyta spokojnie grubego, czy ten przypadkiem nie wykorzystuje nadto sytuacji i nie udziela sobie zbyt wielu kredytów. I nagle robi się cicho. Krople potu występują na skroń grubasa. Kurdupel o kaprawych oczkach uśmiecha się z prawdziwą satysfakcją. Grubas przełyka ślinę, po czym wybucha teatralnym śmiechem waląc się otwartą dłonią w czoło.

- Za dużo? - krzyczy – Patrzcie, jaki jestem bogaty, mógłbym połowę z was wykupić! Za dużo! Niby rozchodzi się po kościach, ale czuć, że napięcie narasta. W końcu coś musi pierdolnąć. Większość graczy ma wrażenie, że to ich pieniądze leżą przed grubasem. Zasada jest taka, że jak ktoś popłynie, wtedy jego ochroniarz ściąga gacie i wszyscy po kolei dymają go na tym stole. Kolby pistoletów stukają rytmicznie o blat. A potem on podciąga spodnie i zazwyczaj kładzie na tym stole swojego pana. W podzięce, że tak się dobrze spisał. A gruby ma trzech ochroniarzy - jestem pewien, że będzie szedł w zaparte do końca, czegokolwiek nie nawywijał.

Ale ja tu przybyłem w konkretnym celu, mam zadanie do wykonania. Szukam pośród tych ekskluzywnie odzianych w najdroższe garnitury dżentelmenów swojego przedstawiciela. Jest. I ma nawet obstawę. Wiem już, że nie doczekam się tutaj obsługi, więc wstaję i idę do baru. Pakuję barmanowi kilka banknotów w kieszeń i proszę o przekazanie stosownej wiadomości gościowi z biało – czerwonym krawatem. Potem wracam i czekam. Wiem, że to potrawa. Nie łatwe jest życie lobbysty. Ale w końcu przychodzi.

Przedstawiam się grzecznie a on od razu nabiera animuszu. Odprawia ochroniarza, macha na kelnera, który pojawia się w dwie sekundy i przynosi najdroższego szampana. Na mój koszt oczywiście. Rozpina pod szyją koszulę, rozsiada się wygodnie, wznosi kieliszek i kładzie na mnie swoje spojrzenie. Mogę mówić. Więc mówię, że ja w sprawie naszych lasów, że za szybko i niepotrzebnie znikają, że zresztą nie tylko naszych, bo to przecież zjawisko globalne, że słodkiej wody za mało, że słonej za dużo, że upały, anomalie, że rolnictwo zbyt intensywne, gleby wyjałowione a nawozy zatruwają rzeki i morza. Widzę jak gość odpływa, ukołysany moją monotonną litanią. W końcu ucina niecierpliwym gestem, chwyta butelkę i zbiera się do odejścia.

- Nic mi Pan nie odpowie?- dopytuję desperacko przytrzymując go za mankiet.

- Nie mam Panu nic do powiedzenia na ten temat. Słyszałem to już setki razy.

- Ale dlaczego? Przecież to teraz nasze najważniejsze problemy!

- Bo zielone żetony są dla nas gówno warte. Należą jeszcze do ludzi.

I poszedł, zabierając ze sobą butelkę trunku, za który zapłaciłem kilku-krotność swojego miesięcznego wynagrodzenia.

Średnia ocena: 2.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania