Dysfunkcje Rzeczywistości Wstecznej

I.

Sinoszare jest niebo, droga zbudowana z dziur i załamań. Nie kończy się i nie zaczyna. Jedziemy, nie wiem już dokąd.

KFC jest wszędzie takie samo. O każdej godzinie, każdego dnia, każdego miesiąca. Jem. Skąd mam pieniądze? Nie wiem. Skąd wiem, że trzeba rozrywać mięso zębami?

Słyszę dokładnie, co oni robią z tymi kurczakami. Opowiada mi, co robią z kurczakami, jak niszczą świat i rujnują marzenia. Ci z KFC.

Opowiada mi najpierw o tych kurczakach a potem o rybach przed Wigilią. O tych wannach w supermarketach. Potem znowu o kurczakach. Minęły dwadzieścia dwie godziny od ostatniego snu. Był o jasności.

Że tym kurczakom…

- Przepraszam.

I muszę iść się wyrzygać. Kible też są wszędzie jednakowe. Kładę się na kafelkach. Mijają mlecznobiałe sekundy.

Liczę je. Te ryby. Są niezliczone. Zawsze można dodać cztery.

 

Niesie plastikową siatkę. W siatce jest ryba. Oddycha.

 

Nie. To nieprawda. Leżę na kafelkach. Ruszają się. Rusza się ziemia.

 

Ludzie z KFC zrujnowali mi marzenia. Wstań.

 

Wstaję z kafelek. Podchodzę do lustra.

Wychodzę. Rzędy drewnianych stolików. Ktoś mną steruje. Mam ręce na sznurkach, chociaż sznurki są niematerialne. Nie mogę położyć się na zielonej trawie i zdechnąć w KFC.

Hej. Tak się po prostu nie robi… Tak się nie da….

Teraz jest inna rozmowa. Na świeżym powietrzu. Są tu dwie dziewczyny. Nie znam ich. Tusz do rzęs spływa mi po policzkach. Mówią mi o tym. Wyglądają jak z Fashion TV. Anna chce się czegoś o nich dowiedzieć. Pyta je o height (1.76), bust (85), waist (66), hips (91).

Modelki. Wybieg. Idę.

Ale to nieważne. Są tu. Może gdzieś nas podwiozą. Może ruszymy się naprzód.

Jak ruszymy się naprzód, Anno? Normalnie, mówi. Lanosem. Zaczynam wrzeszczeć. Nie potrafię się z nikim porozumieć. Nie umiem mówić. Boli mnie gardło.

 

Jedna ma szalik ze złota. Ze złotych nici. Są piękne. Dotykam jej szalika. Tusz spływa mi po szyi. Pada deszcz.

Jest wodoodporny.

- Gdzie my jedziemy?

- Pod Szwajcarią poczujemy, że nie jesteśmy już tacy sami. Pod Szwajcarią wszystko się zmieni.

 

II.

Między ósmym a dziewiątym piętrem naszego dziesięciopiętrowego wieżowca. Zawsze jest tam tak samo.

Nic się nie zmienia. Poza tym, że Mela kiedyś paliła papierosa w oknie. Koło zsypu. Dotykała palcami napisu ‘’karol obciąga pały za 10 zł’’. Karol żyje. Mela nie żyje.

Kiedy wracam, dotykam czasem tego napisu. Siadam. Odpalam spliffa. Mela, dokąd mam pójść? Co mam zrobić?

Piotr nie chce powiedzieć, co u niego. Pyta; co u Meli? Miałyśmy piętnaście lat na Woli. Piotr był w pokoju obok, Piotr chciał zostać…kimśtam. Kimś, w każdym razie.

Mówił mu, że jest pierdolnięty. Bo był. Jak się budzę w szpitalu na Woli, rok temu?, to widzę Piotra. Został…kimśtam. Kimś w szpitalu na Woli. Co u…Meli? To była Mela?

Tak. Ale nie żyje.

A co się stało?

A co się stało twojemu bratu?

Może mi powiesz? Oh, znalazł siebie w budynku, który się walił? I musiał tam zostać? Nie mógł już wyjść? Twój brat? Jak miałam piętnaście lat, opowiadał mi bajki o Szwajcarii. Jebany kłamca.

 

Mela umarła pod granicą. Straż celna strzeliła mi w serce.

 

Nie ma Szwajcarii. Miała być neutralna.

 

III.

Chodzimy po ulicach Manchesteru. Ciągniemy za sobą wielkie torby na kółkach. Cztery strony świata to za mało. Kółko utkwiło mi w przerwie. Zbyt małej, by się w nią rzucić.

Jest piątek. Rozpoczęło się szaleństwo. Niesie jej szpilki w jednej ręce, w drugiej niesie ją, go niesie pokłosie mefedronowe. W The Wire była imreza. Co to za miasto? Nie pamiętam.

Kręci mi się w głowie. Na autostradzie coś wybuchło. Ludzie chodzą w maskach. Powietrze truje.

Boli mnie serce. Jeszcze nie rozumiem dlaczego. W szpitalu nikt nie mówi po angielsku. Wszędzie jest biało. Mam iść gdzieś zrobić coś. Zapominam numer sali. Ciągnę za sobą kroplówkę przeciwbólową na stojaku. Stojak ma kółka. Kręcą się.

Nikt nie mówi po żadnemu. Gdzie jest ta sala. Krew się cofa. Cała rurka; od welflonu do kroplówki jest czerwona. Siadam. Nie wiem dokąd pójść.

Przychodzi Anna. Brudna i zmęczona. Nie ma pomysłu na cofanie się krwi ani salę. Siedzimy aż znajduje nas lekarka. Jest Polką. Nie rozumie mnie. Zna numer sali.

Podłogi lśnią. 5 rano. Ktoś je umył. Ktoś mnie umył. Chcę żeby Anna odeszła. Anna odchodzi.

 

Robi się ciemno.

Budzę się pół roku później.

 

Mówią mi, że herbata jest za darmo. Mówią mi, że jeszcze wszystko będzie dobrze. Każą mi wziąć sobie banana i prezerwatywę. Wciskają banana i prezerwatywę każdemu, kto wychodzi. Wręcz na siłę. Obserwuję to od dziesięciu minut. Wszyscy są tak zrąbani, że biorą banana i prezerwatywę.

Małpy.

Czy na strzelnicy robią sobie z nas jaja?

Próbuję rozwiązać zagadkę. Jednak dają mi jeszcze ulotkę o tym, że lepiej jest palić. Jest tam taki okrągły słupek. Drewniany. Pytam, po co ten słupek. Tłumaczą mi, że do zrobienia zwijki. Że kawałek foli aluminiowej można okręcić wokół słupka, który ma cylindryczny kształt.

Nic już nie rozumiem. Teraz mam banana, prezerwatywę i słupek o cylindrycznym kształcie.

 

To nie jest to, czego pragnę. Mówię im o tym. Jeden koleś opowiada mi swoją historię.

 

Kiedyś był głupi a teraz jest mądry i wklepuje tych głupich do komputera zanim pójdą dać w strunę albo zapalić.

Ma jeszcze długie włosy i kolczyk w wardze.

Dziwnie się czuję. To mi nie pomaga.

Wychodzę. Jest zimno.

 

Wchodzę pod prysznic. Nie czuję się sobą. Wchodzę do fontanny na placu. Czuję się niebiesko. Na ławkach siedzą ludzie. Wchodzę do rzeki. Płyną łódki wypełnione wódką i turystami. Myję jej włosy. Spłukuję rzeką.

Przychodzi pies. Jest w ciąży, płynie żabką, czy to dobre dla dziecka?

Nie umiem pływać. Leżę. Moczę twarz rzeką. Ludzie z łudek obserwują nas. Świeci słońce.

 

- Gdzie jeszcze wleziesz, kretynko? - pytają mnie wściekłe psy.

- I was looking for something. Czegoś szukałam, czegoś szukałam.

 

Czegoś więcej.

 

Odprawiamy rytuał mądrości. Czyta mi listy do koryntian. Jedyny cud, który robi na mnie wrażenie to woda w wino. Żarcie, spadające głodnym z nieba.

Rozmawiam z Jezusem Chrystusem. To się zdarza. Na kwasie. Jedyny bóg z jakim kiedykolwiek się zrozumiesz istnieje w kwadratach na twoich językach. Dwa lata temu, na wsi.

DMT, molekuły duszy dawno zgniły.

Jezu Chryste. Lou Lou chce kręcić film o wolności.

Co my powiemy mu o wolności?

Nic nie wiemy.

 

Wpadam w panikę na skrzyżowaniu. Ma dwa wyjścia. Znowu pada deszcz. Może odejść, albo rozłożyć nade mną parasol. Uderza mnie w twarz. Boli.

Przejeżdża samochód. Uciekam. Nie mogę z siebie uciec.

Mam siniec pod okiem. Pytają mnie, co się stało.

 

Rozmawiają o wolności. Krzywo patrzą na ludzi z laptopami i w bussines ciuchach. A to co? Bussines lunch. Nasza jedyna praca to brak zajęcia.

Nie ma od tego urlopów.

 

Zabrał nas jakiś człowiek. Był w Afryce na wakacjach. Nie podobało mu się. Dojeżdżamy donikąd.

Widzę przez ułamek sekundy jego zarys. Gdzieś na Kreuzbergu. Nie znam go.

Potem mówią mi, że zarys nie żyje. Widziałam przez ułamek sekundy jego zarys. Nie żyje.

 

Jedziemy gdzie indziej. Powoli zaczynam się orientować, że nic nie zmienia niczego. Ktoś umarł, ktoś zabił, ktoś coś, ktoś.

To dalej się dzieje. Wszystko istnieje. Jest zbyt wiele cyferblatów. Cykają.

 

Marzę o naturze. O Górach Sowich głaskanych palcami drzewach iglastych. Chcę pojechać na drugą stronę pamiętnika.

Oglądać bezkresy lasów.

Żyć. Umierać. Być z tobą.

 

Opowiadają mi o głupotach. O cylindrycznych budynkach. Mlecznych tworzywach sztucznych. Borują mi mózg. Wszystkiego jest za dużo, mruczę. Idę do lasu. Za mały.

Patrzę w niebo.

Moje ręce zaciskają się w powietrzu.

Z tęsknoty bolą mnie kości.

 

Słyszę jakiś koncert fortepianowy. Potem disco polo. Jest za gorąco. Każdy dzień ma 240 godzin. Jestem w formie schyłkowej. Zaraz się skończę.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania