Dziady cz I
Dziady
Zmierzch powoli kładł się długimi cieniami na obrośniętej wiekowymi lipami, gruntowej drodze. Po wielu dniach słoty wyszło słońce, oświetlając swym, lichym już światłem zamokłe, opadłe liście i rozmiękłe pola. Jednak teraz, w tej porze zachodu promienie wyzłociły cały krajobraz, podsycając żółcie i czerwienie obumarłych liści. Martwy czas, umarły i dla umarłych niż dla ludzi bardziej przeznaczony, pomyślała Baśka zapalając trzeciego już papierosa, który smakował niczym ambrozja, wciągany wraz z ostrym powietrzem końca października. Co prawda damy nie palą, był czas, kiedy Baśka ten kategoryczny imperatyw ograniczyła do „damy nie palą więcej niż dziesięć dziennie” jednak, na bogów, damy nie ganiają też po polach, lasach i cmentarzach za wszelkiego rodzaju lekko umarłym, lub nigdy nienarodzonym tałatajstwem, za dwa wiadra szkła rocznie, wypłacane skrupulatnie z kasy królewskiej, a Baśka właśnie ganiała, choć marzeń o byciu damą nigdy nie porzuciła. Postanowiła jednak iść na kompromisy. Teraz była w pracy, zatem z bycia damą pozostawiła sobie tylko lawendową wstążkę w swoich gęstych, czarnych lokach, poza tym ubierając szary golf, czarne spodnie i okute buty z twardą podeszwą, no i zabierając dwie paczki papierosów. To miała być długa, zimna noc przełomu października i listopada, a ogień to ogień – grzeje.
Droga wiła się wśród działeczek na obrzeżach miasta. Zza konarów drzew co i rusz dało się zobaczyć umarłe pąki róż, zastygłe w wyblakłej barwie na bezlistnych krzewach, lub sterczące brązowe badyle, wspomnienie letniego rozkwitu. Baśka od dwóch lat przyjeżdżała do rodzinnych Polkowic wyłącznie na przesilenia, znała więc tę drogę bajkową czerwcową zielenią, lub grudniową, roziskrzoną bielą. Kto by pomyślał, że przybędzie tu tropić marę. Historia zatoczyła koło i oto znowu była w miejscu, w którym się wszystko zaczęło.
Tymczasem przemierzała gruntową drogę w kierunku od miasteczka, ku cmentarzowi. Słońce opuszczało się coraz niżej i niknęło za horyzontem. Rachityczne, późnojesienne rośliny, przyodziały się w wieczorną szarość, wiekowe lipy rzuciły smutne, nagie cienie. Gdy ostatnie promienie zniknęły na linii horyzontu, stanęła przed ogromną, kutą bramą, zwieńczoną turzą czaszką z rogami ogromnymi nawet jak na to zwierzę. Czaszka bieliła się jaskrawo w mroku. Oto brama smętarza, dziedzina Welesa. Za nią tylko ciche mogiły i owiewane wiatrem kurhany. Już jutro połączą się światy żywych i umarłych, szeroko otworzą bramę, zapłoną gromadki, a co bardziej troskliwe żony swoich zmarłych mężów ugotują dla nich ukochane danie, polewając nim obficie mogiłę. Te mniej kochające, ale bardziej czułe na wzrok sąsiadów założą nowe futra i okryją rodową mogiłę wykutą w italskim granicie, kwieciem ze znanej kwiaciarni. Niech będzie wiadomo, że je stać. Wszędzie pojawią się sztuczne kwiaty, na które z pewnością zmarli czekają cały rok, by móc w zaświatach dyskutować o bezguściu swoich bliskich. Jednak dziś jeszcze brama była zamknięta, rozdzielając skutecznie światy, choć to właśnie tej nocy granica między nimi była najcieńsza.
Naprzeciw Baśki, chwiejnym krokiem szedł znany miejscowy menel, Dobromysł, w dziurawej katanie i gumofilcach. W zasadzie nie szedł a biegł, zataczając się i co chwilę podpierając o cmentarny mur.
- Uciekaj, dziewuszka, uciekaj! Oni, oni tam… chodzą! Pić nie dali! Bogowie…nie dali! – wrzasnął ze zgrozą w pijanych oczach, a potem pognał dalej, na ile pozwalały mu plączące się nogi.
- No i po to tam idę – powiedziała, zapalając kolejnego papierosa, a potem naparła na bramę.
Komentarze (7)
Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy.
"Zza konarów drzew co i rusz dało się zobaczyć umarłe pąki róż" - co rusz
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania