Dzieci Jutra

Hej. Klimat świąteczny, więc krótkie opowiadanie świąteczne. Miłej lektury.

 

Powinni wypuszczać mnie raz do roku, kiedy śnieg jest głęboki i zmarznięty, a dzień szybko chowa się przed ciemnością. Powinni, ale czasy są, jakie są, i bywa, że drzwi hangaru otwierają się co pięć lub więcej lat.

Gładzę srebrzyste grzywy reniferów, klepię ich grzbiety, a one dzwonią głucho, jak potrafi tylko obita w futro stal. Patrzy na mnie sześć par czerwonych oczu, ściąga procesy i aktualizacje, przyswaja nowe wytyczne i odświeża stare. System za systemem wracamy do istnienia.

Napęd – gotowy.

Elektronika – sprawna.

Wiem, że kiedyś miałem szerokie, otwarte sanie, ale teraz ich tylną część stanowi zamknięta kabina, w której cicho burczy reaktor. Rozgrzewa się, rozpala przewody życiodajną energią. Wciąż tkwi tam worek pełen darów. Mój barter, moja zapłata i lek na wyrzuty sumienia.

Szesnaście małych pustych wnęk dokoła reaktora czeka niecierpliwie na zapełnienie.

Wrota się unoszą – powoli. Zamarznięte łańcuchy skrzypią, brzdękają i trzeszczą. Zbyt długo wisiały nieużywane. Wskaźniki pokazują wpełzający do środka mróz.

Dysze – gotowe.

Drżące w wodzach renifery składają nogi pod tułowiami. Szumią antygrawy.

Gotowe…

Dwa…

Jeden…

Silnik krztusi się, syczy i gaśnie. Wyskakują komunikaty o błędzie, przekierowaniach energii i…

Nareszcie płomienie z dyszy rozpalają tylną ścianę hangaru. Wystraszony mróz ucieka, kiedy pomieszczenie rozgrzewa się w ciągu sekund. Sanie wyrywają do przodu.

Dlaczego napęd zgasł? Wątpliwości zostają w tyle. Mam zadanie do wykonania.

Mknę na polowanie.

 

***

 

Płozy zahaczają o białe wierzchołki zasp, rozsypując śnieżne konstrukcje. Mijam głębokie leje z toksyczną wodą zalegającą na dnie, wypalone kikuty drzew i nieco jaśniejsze krzaki, próbujące nieśmiało przetrwać kolejną zimę. Ołowiane niebo nie przepuszcza blasku gwiazd, więc mogę tylko domyślać się, że gdzieś tam wysoko tkwi obojętny księżyc. Widzę dzięki wzmacniaczom wzroku, malującym las na wszystkie odcienie szarości. Drzewa gęstnieją i czasem szpony gałęzi drapią po bokach sań jak rozbudzone bestie.

Renifery bezbłędnie odnajdują drogę, ich poczucie kierunku i pamięć terenu są znacznie lepsze niż moja. Spałem siedem lat. Wiem gdzie kiedyś były osady, ale czasy są, jakie są, więc wiele mogło się zmienić. Przekazuję reniferom, by zabrały mnie do Gala Sed, umiejscowionej między dwoma rzekami. Samowystarczalna osada, z murami obronnymi i dobrymi ludźmi gotowymi…

Widzę ją.

Wały są dziurawe, a okryte śniegiem pogorzelisko w środku opowiada ciszą prostą prawdę – nie ma już Gala Sed. Komputer aktualizuje mapę, a ja wybieram następny cel podróży – Bulfrut.

Wciąż dalej na południe.

 

***

 

Środek nocy. Las zdaje się nie mieć końca. Sensory pokazują, że coś rusza się między drzewami, ale nie potrafią określić dokładnych parametrów. Nie trzeba. Wiem, co czyha pod śniegiem, wiem, czym było w dawnych czasach i wiem, że teraz zna tylko głód. Ale nawet ono nie dogoni tych sań. Zostaje daleko w tyle, nie próbując nawet wezwać reszty swego przeklętego stada.

Rozczarowany skowyt unosi się ku czarnemu niebu.

 

***

 

Bulfrut żyje.

Światła nad palisadą ledwie rozpraszają mrok, ale trwają, jak chwast na jałowej ziemi. Nie wiem, czy mnie tu pamiętają. Wydaję polecenie i ciszę rozrywa trzaskające ze starości nagranie:

Cicha noc, święta noc,

Jakiż w tobie dzisiaj cud… cud… cud…

Głosy umarłego świata.

Krążę przed osadą, wysłuchując krzyków na murach. Trwają długo, lecz w końcu brama się otwiera. Wjeżdżam na pusty plac.

Zebrali się mimo późnej pory, mimo najsmutniejszej z godzin nocy. Cienie pochodni głaszczą krzywe twarze i wysunięte szczęki, napęczniałe guzy i łuszczącą się skórę. Jeden tubylec – stary i zgarbiony – wychodzi naprzód, rozpychając się łokciami.

– Pamiętam cię – mówi, a kilka głów przytakuje mu nieśmiało. W jego głosie słyszę strach i chciwość. Tak być powinno. Tak musi być. Przynajmniej te rzeczy się nie zmieniają.

Z głębi sań wyciągam worek oraz zdobiony pastorał, po czym schodzę na śnieg, a tłum instynktownie cofa się o krok. Góruję nad najwyższym z nich. Oni chudzi, bladzi i w śmierdzących skórach, ja rumiany, z długą brodą, odziany w czerwony strój z zapomnianych czasów. Artefakt. Relikt.

Aktywuję hypnogłos – dostrajam rezonans, uruchamiam moduły zachęty, wciągam głęboko mroźne powietrze, by pobudzić zbiorniki gazu.

Szczerzę białe zęby.

– Ho, ho, ho! Witajcie, dobrzy ludzie!

Para z moich ust to delikatny narkotyk. Troglodyci rozluźniają pięści i rozciągają krzywe wargi w uśmiechach.

– W tę magiczną noc znajdziecie u mnie spełnienie waszych marzeń. Dziś możecie odmienić swój los. – Wbijam kij w ziemię, sięgam do worka i wyjmuję pierwszy lepszy towar, następnie pokazuję go zebranym. Powoli, aby każdy się przyjrzał. – Nowe, naładowane ogniwa. Pomyślcie o możliwościach…

Pragną. Pochyleni oglądają i nasiąkają żądzą jak rzucona w śnieg szmata. Czuję ich myśli, widzę je wypisane na chorych obliczach – tak wiele można zrobić z pełnymi ogniwami, tak wiele sprzętów pobudzić do zapomnianej służby. Broń? Generatory? Ogrzewacze?

Chwilę później w dłoni trzymam sadzonki. Następnie rewolwer i garść naboi. Ostrza termiczne. Wojskowe racje, utrwalone chemią na wieczną przydatność. Prezentuję, opisuję i zachęcam. Czujniki wskazują, że tubylcy osiągają ten burzliwy stan, kiedy wahają się, czy lepiej handlować, czy rzucić się na mnie z pięściami.

Czas na transakcje.

– Wymieńmy się, przyjaciele. Mogę oddać te cudeńka… Mogą być WA-SZE. Potrzebujecie ich, a ja potrzebuję tylko dzieci.

Wiedzą o tym. Niektórzy pamiętają, inni słyszeli opowieści. Mimo to twarze zmieniają wyraz. Nawet odurzeni narkotykiem i zniewoleni hypnogłosem walczą z najstarszym instynktem – troską o potomstwo.

– Najmłodsze. – Uśmiecham się. Jestem dobrym, starym dziadkiem z kramikiem cudów. No, dalej, dalej! Śmiało! – Chcę tylko niepotrzebne, słabe i nadmiarowe. Po co wam one? Najmniejsze z miotu, źle rokujące, chore, bez których będzie wam lżej. Gęba mniej do wyżywienia. Przespana noc. I coś z tego… – Przesuwam dłonią w worku. Metaliczny dźwięk brzęczy niczym spełnienie marzeń.

Najtrudniej o pierwszego, ale przecież już mnie widzieli. Wychudzony chłopak z okiem zasłoniętym zrogowaciałą naroślą robi krok w tył, odwraca się i biegnie do jednej z chat. Zaraz inna – kobieta bez warg – brnie przez śnieg, zagarniając go szpotawą stopą, byle szybciej po dziecko, byle prędzej niż ktoś zabierze jej upatrzony podarek. Kolejni cofają się do budynków, jedni po dzieci, inni, by przekonać sąsiadów albo opowiedzieć rodzinie i ponarzekać, że nie mają kogo oddać. Zostaje niewielu.

Dobrze, bardzo dobrze. Tubylcy mnożą się często, a ich życie nie jest wiele warte. Ja oferuję najwięcej, a chcę tylko najsłabszych.

Czyż to nie uczciwa wymiana?

Idą, zwiastowani rykiem rozbudzonych, wystraszonych dzieci. Gromadzą się przed saniami, sycząc na rozwrzeszczane maleństwa, uspokajając i prezentując mi odpryski swych strzaskanych genów.

Chwytam pastorał i kiwam palcem na pierwszą kobietę. Pokazuje niemowlę z chorymi oczami. Dawno niewycierane ropne łzy suną spod powiek jak żółta smoła. Nachylam się i przysuwam bliżej pastorał. Skanery ukryte w drzewcu zgodnie twierdzą, że się nadaje – jej choroby genetyczne są niewielkie.

Kiwam głową.

– Nassssiona, panie… – charczy matka.

Wymieniamy nasze towary, po czym odkładam swój kwilący nabytek do jednej z komory na tyłach sań. Kiedy drzwiczki się zamykają, środek usypiający wypełnia pojemnik. Cichy płacz zamiera.

Następna. Chodź, kobieto ze zdeformowaną stopą. Pokaż tego chłopczyka. Tak, nada się. Środki przeciwbólowe są twoje. Chociaż na pewien czas przestanie boleć, prawda? A ty, wielkoludzie? Jak ktoś tak duży spłodził taką kruszynkę? Sam wydajesz się zdziwiony. Zbyt chuda, zbyt mała? Ledwie chodzi i patrzy na ciebie za strachem, ale ty myślisz tylko o rewolwerze. Jest twój. No, dalej mała, chodź; tatuś już cię nie chce. Wskakuj do sań i śpij! Dalej, dalej! A ty, młodzieńcze? Pierwszy pobiegłeś po dziecko i co? Masz dwa? Cu-dow-nie! Ho, ho, ho!

– Nic im nie będzie? – pyta mnie z nadzieją w głosie. Waha się? Może ich matka umarła i nie może ich wyżywić? Sam wygląda jak szkielet. Każdy nosi tu swoją historię. Nie moja sprawa.

– Nic – kłamię. Będą cierpieć? Na pewno. Umrą? Niewykluczone.

On wie, że nie mówię prawdy, a ja nie mogę wyprowadzić go z błędu, więc połączeni niewidzialnym jarzmem wspólnie udajemy, że to noc cudów. Barter ma własne prawa i pewne słowa muszą paść.

– Dokąd…

Cichnie, gdy wkładam mu w dłoń kilka ogniw.

– Dokonało się – mówię. Waha się, ale odchodzi. Może łatwiej pogodzić się ze stratą dziecka, gdy umiera daleko? Chłopak wymieni dary i w końcu naje się do syta.

Czasem pytają, gdzie zabieram ich dzieci lub po co mi one. Ludzką ciekawość trudno stłumić. Nigdy nie odpowiadam. W ich oczach jestem pradawną istotą, która chce ofiary z ciała, w zamian zsyłając błogosławieństwa techniki. To dobry układ. Najlepszy. Gdyby znali prawdę spakowaliby dobytek, podążyli za mną na północ i zginęli.

Nie czuję nóg. Oczy zachodzą komunikatami o błędach, głos więźnie w gardle. Gdyby nie pastorał upadłbym z wdziękiem obalonej statui. Mija kilka sekund i wszystko wraca do normy – tubylcy nic nie zauważyli, ale ja wiem…

Coś jest bardzo nie w porządku.

Wymieniamy dalej – ciało i życie za plastik, metal i obietnice lepszego losu.

Odchodzą zadowoleni, a ja odjeżdżam z ósemką śpiących nabytków.

 

***

 

W Rbeku zdobywam tylko dwójkę, w Nowym Oslo, gdy nastaje chorobliwie ciemny świt, nie otwierają bramy, ale w Marzeniu, dotkniętym klęską głodu, oferują mi więcej dzieci, niż mogę przyjąć. Wybieram najmniej skażone, ze znikomą pulą wad po rodzicach. Nie pamiętam momentu, kiedy odjeżdżam. Minuty umykają w ciemność, zostawiając powiadomienia o błędach. Jestem chory, mimo że nie mogę chorować. Czy mogę także umrzeć, skoro nigdy nie żyłem?

Kilka godzin po zmierzchu mam w saniach szesnaścioro śpiących dzieci.

Pora wracać.

 

***

 

Przy każdej wyprawie jest coraz trudniej, rok za rokiem to szczytowe osiągnięcie ewolucji zwane homo sapiens rozpada się, degeneruje i usycha.

Gałęzie północnych lasów skrzypią i wzdychają, przeczuwając nadciągający orkan. Śnieżyca odłupuje kawałki martwych drzew, rozrzuca je albo przewraca – czuję na twarzy uderzenie drzazg, w brodzie mam odłamki czarnego drewna.

Gaśnie silnik.

Renifery opuszczają nogi i rozglądają się zdezorientowane. Sprawdzam systemy, szukając źródła problemu, kiedy wycie z oddali przenika nawet przez porywisty wiatr.

Znalazły mnie albo podążały za saniami. Wszystko jedno. Zbliżają się z południa i wschodu, niewidzialne pod gęstym śniegiem; gdyby nie ta pogoda, usłyszałbym warkliwe kląskania, którymi się nawołują, ustalają plan, zachęcają.

Reaktor działa, ale moc nie dochodzi tam, gdzie trzeba. System próbuje znaleźć źródło problemu i jednocześnie podsyła mi rozwiązanie – poświęcić jedno dziecko, by ratować resztę. Przybić do drzewa lub rzucić daleko w zaspy, zyskując drogocenne sekundy. W końcu najważniejsze jest przetrwanie większości. Może tę dziewczynkę z krzywym nosem, przez który wciąż chodzi z otwartą buzią. Ledwo zmieściła się granicach w akceptacji. To żadne okrucieństwo. Będzie spała.

Widzę wybrzuszenia na śniegu i słyszę echa kląskań.

Sięgam do wnęki z dziewczynką, wystukuje kod do otwarcia drzwiczek. Przetrwanie to matematyczny drapieżca. Nie patrzy na moralność, uczucia i zwyczaje, kłania się tylko prostemu rachunkowi życia i śmierci – jedno na minus, piętnaścioro na plus. Takie czasy.

Silnik zapala, kiedy mam zamiar wcisnąć ostatnią cyfrę.

Dziś nikt nie umrze.

 

***

 

Sanie mijają mój hangar u podnóża gór.

Jeśli wymknąłeś się tym, którzy polują pod śniegiem, nie zabiły cię lawiny ani zdradzieckie rozpadliny i znasz właściwą drogę do kamiennej ściany w kształcie krzyża, to trafiłeś do Jutra.

Wiedzą, że nadjeżdżam, więc czekają w gotowości.

Strażnicy z karabinami zabezpieczają wejście, okutane w białe futra pielęgniarki bez słowa wyjmują skrzynki ze śpiącymi dziećmi.

Operacje chirurgiczne, terapia genowa, warunkowania behawioralne… Przetrwa najwyżej połowa, ale ta połowa dołączy do mieszkańców Jutra. Dostanie jedzenie, opiekę, edukację. Dostanie szansę powrotu do maleńkiej iskry cywilizacji i zadanie ponownego rozpalenia jej ognia.

– Chcę się widzieć z Ojcem – mówię do jednego żołnierza. Kiwa głową w kierunku windy.

To długa droga w dół.

 

***

 

Siedzę podpięty do przewodów i skanerów. Co trzy obroty wentylacja wydaje głośne klik, filtr powietrza syczy i dudni, napełniając pracownię ziemistym aromatem.

Kiedy pierwszy raz ujrzałem Ojca, był młodym geniuszem o rozbieganych oczach i głową pełną ambitnych planów. Teraz siedzi przy biurku, wpatrzony w monitor, łysy i skurczony, ze skórą niemal przeźroczystą w ostrym świetle żarówek. Oblizuje wąskie wargi i cmoka z niezadowoleniem.

Kiedy w końcu odwraca głowę, unika mego wzroku, co jest wystarczającą odpowiedzią.

– Starzejesz się – mówi. – Jak my wszyscy. A ja nie mam już potrzebnych części, rozumiesz? Nic nie mogę zrobić.

W jego głosie słyszę prawdziwy żal. Czy jestem szczytowym osiągnięciem tego starca? Jednym z niewielu planów, które się udały?

– Przywiozłem dzieci – odpowiadam, choć o tym wie. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

W końcu się uśmiecha.

– Znów szesnaście. Te, które przywoziłeś kiedyś, mają już swoje. Silne i zdrowe.

– Wystarczy?

– Musi. Pula genów się zwiększa, więc zwiększają się nasze szanse. – Kręci głową i wbija wzrok w podłogę. – Wróć do hangaru. Wyłączę systemy. Będziesz tam bezpieczny, a gdy zdobędę odpowiednie części… Albo kiedyś inni…

– Tak. – Uśmiecham się.

Znów barter. Potrafimy przejrzeć swoje kłamstwa, ale i tak muszą zostać powiedziane. Tego wymaga przyjaźń.

Odwraca się w stronę monitorów. Zdejmuję czujniki, podchodzę do niego i kładę mu rękę na ramieniu.

– Pokaż mi je.

Sztywnieje. Milczy, wiec dodaję:

– Wiesz, że je widziałem. Proszę. Zanim odejdę.

Z szuflady wyciąga pożółkłe zdjęcie. Udało mi się zerknąć na nie tylko raz, dawno temu. Na obrazku tłum ludzi – uśmiechniętych, gładkich, ubranych w kolorowe stroje – patrzy na otwarte sanie wypełnione opasłym workiem i siedzącego przy nim wielkiego osobnika.

Patrzą na mnie.

Biorę delikatnie zdjęcie w dłoń. Napis na dole głosi:

W święta odwiedź StarShop!

Wielkie promocje!

Porozmawiaj z cybernetycznym Mikołajem!

Dla każdego prezent!

– Znalazłem cię w ruinach. – Głos Ojca jest cichy. – Maszyna do rozdawania upominków. Niepotrzebna, zapomniana i porzucona. Zmieniłem cię, dałem nowy cel. Według legend przynosiłeś prezenty dla dobrych ludzi, a co jest ważniejszym prezentem niż nadzieja? Dziś dwudziesty czwarty grudnia. Twój czas.

Czas bym odszedł.

 

***

 

Hangar skrzy od szronu.

Renifery zamierają jeden po drugim. Światła na ścianach i suficie bledną, powoli tracąc zasilanie, a wraz z nimi gasną kolory. W oczach uaktywnia się nocna wizja, oblekając wszystko w szarość.

Siedzę na saniach i czekam na ostatnią, bezgłośną komendę Ojca.

Będę spał. Jeśli już się nie obudzę, być może ludzie Jutra zapamiętają, co zrobiłem i stanę się legendą, z szacunkiem opowiadaną dzieciom. Czy to śmierć? A jeżeli ktoś mnie aktywuje… Czy będę jeszcze potrzebny? Bezużyteczna rzecz z gorszych czasów. Czy to będzie życie?

Obie możliwości są równie przerażające.

Zapada ciemność, przez którą nawet ja nie widzę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Domenico Perché 07.12.2021
    Mocne.

    Ciekawy pomysł. Realizacja jak dla mnie bez zarzutu.

    Z pełną radością daję 5
  • Rafał Łoboda 08.12.2021
    Hej
    Dzięki za komentarz :)
  • słone paluszki dwa lata temu
    Przeczytałam z zainteresowaniem, ale najbardziej zainteresował mnie sposób pisania od strony technicznej.
    Nie widziałam takiego stylu u prozaików. Większość autorów pisze w sposób gorsetowy, od marginesu do marginesu. U Ciebie jest zupełnie inaczej i bardzo do mi się to podoba. Zdania porozrzucane są nonszalancko, swobodnie, bez napięcia. Nie potrafię tego inaczej ująć.

    W tekście można znaleźć kilka cudeńków. Podoba mi się również.
    Zamierzam wziąć przykład z Twojego stylu. Staram się nie papugować, bo tego nie cierpię, ale Ciebie zamierzam spapugować.
    Pozdrawiam pisz więcej!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania