Dzieci moje najdroższe...

​ Gdzieś, kiedyś, w innym świecie

​ Czarne gęste gorące powietrze niosło miliardy trujących drobin azbestu, metalu i plastiku, i zawierało niewypowiedzianą obietnicę bolesnej śmierci, pozostawiając nieprzyjemny metaliczny posmak w ustach.

​ Ykhy ykhy Hyyyy hy Hyyyy hy Ekhee ekhee. – W stalowo-szklanej sali umilkły krzyki, przekleństwa i narzekania. Zastąpił je ciężki ochrypły kaszel i gwałtowny świst duszących się ludzi, którzy na co dzień żyli w różnych światach, a teraz niepodziewanie w szoku zrównali się z sobą i utknęli w ogromnym piekarniku, powoli gotując się żywcem.

​ Każdy oddech stał się heroicznym wysiłkiem dla umęczonych płuc, szukających w toksycznym świństwie choćby odrobiny życiodajnego tlenu.

​ A tego było coraz mniej.

​ Półnadzy i całkiem obdarci z ludzkiej godności ostatkiem sił próbowali ratować się wodą i maskami z koszul, staników i ręczników, sytuacja była jednak coraz bardziej tragiczna i w końcu nawet to nie wystarczało.

​ Siedemdziesiąt dziewięć członków obsługi, szesnastu pracowników Incisive Media-Risk Waters Group i siedemdziesięciu sześciu gości podzieliło los z prawie tysiącem czterystu innych ludzi, którzy tego dnia znaleźli się powyżej dziewięćdziesiątego drugiego piętra.

​ Każdy z nich miał swoją własną historię, swoje marzenia, plany, sympatie i bliskich. Tego dnia wstali i ubrali się, umyli zęby, powiedzieli „kocham cię”, zjedli pierwszy szybki posiłek, a potem przyjechali taksówkami, autami lub metrem, chcąc jak najlepiej wykonać swoją zwykłą codzienną pracę.

​ Los splatał im okrutnego figla. Dzisiaj nie było im dane podziwiać świata, tylko to świat patrzył na nich, w szoku obserwując największe od lat igrzyska śmierci, nie dość, że gigantyczne, jak wszystko w ich kraju, to jeszcze pierwsze tak dokładnie przedstawione i zanalizowane.

​ Z początku spokojnie popijali kawę, wymieniali plotki, przeglądali papiery, myśleli o pracy, kredytach, zakupach, wygranych Gigantów i najbliższym Święcie Dziękczynienia. Wciąż zaplątani w sieć codziennych schematów nie byli świadomi, że naród znów traci dziewictwo, a oni na zawsze pozostaną częścią upiornego spektaklu, wyreżyserowanego przez przeżarte szaleństwem umysły.

​ Wystarczyły niecałe dwie godziny, żeby mogli tylko patrzeć gasnącym wzrokiem na świat, który nieubłaganie ciemniał.

​ Mieli zginąć wśród chmur, w restauracji, która oferowała luksus odpowiedni nawet dla niezwykle wybrednych gustów. Zbierała ona co prawda różne recenzje, nikt jednak, nawet najbardziej złośliwy krytyk, nie odmawiał jej miana miejsca kultowego, jedynego w swoim rodzaju i będącego jedną z głównych wizytówek miasta.

 

​ Styczeń

​ – Łaaaaaaaaaa, him, him, him – rozległo się w nocy w jednym z mieszkań w Warszawie.

​ – Już idę – wymamrotała siedząca w drugim pokoju ledwo żywa Ania, która po chwili dodała bardziej przytomnym głosem – Jest jakiś taki marudny. Dziewczyny w pracy mówią, że może ząbkuje, ale myślę, że to coś innego.

​ – Maryśka pewnie? Nie słuchaj głupich cip. I idź do lekarza. – Leszek zawsze był zniecierpliwiony, gdy ktoś odrywał go od maszyny do pisania.

​ – Tak. Tak zrobię – wybąkała i dodała niepewnie, odruchowo kręcąc kosmykiem włosa – Ale wiesz co?

​ – No co? – Mężczyzna burknął, odkładając papierosa, którym się właśnie zaciągnął.

​ – On czasem patrzy na mnie jakoś tak dziwnie. Jakby widział coś obok mnie.

​ – Prze-sa-dzasz – wycedził przez zęby i spojrzał na nią tak, jakby była okazem jakiegoś dziwnego egzotycznego owada. – Dzieciak to dzieciak. I miałaś do niego iść. Rusz wreszcie dupę.

​ Luty

​ – Aaaaa – krzyczę przez chwilę i milknę.

​ Leżę. Niewiele widzę, to jednak na szczęście się zmienia, i po chwili dostrzegam jakieś mgliste zarysy wokół.

​ – Miałeś zły sen – słyszę.

​ Odruchowo przykrywam dłonią oczy, bo niespodziewanie włączone światło jest niezwykle ostre, ale nic nie mówię, gdyż głos mojej matki Anny jak zawsze uspokaja.

​ – Gdzie ja jestem? – chrypię.

​ – Jesteś bezpieczny, z powrotem na starym dobrym dwudziestym siódmym piętrze.

​ – Na dwudziestym siódmym? – Siadam gwałtownie na łóżku i patrzę na nią zszokowany, bo coś mi w niej nie pasuje. – Mamo, mamo. Jak ty pięknie wyglądasz, tylko... tylko jakoś inaczej.

​ – Włosy umyłam głuptasie. – Uśmiecha się, ale równocześnie poprawia niesforne kosmyki. – A pamiętasz, co to było?

​ – Nie – kłamię, z premedytacją patrząc jej w oczy.

Tak, miałem zły sen, ale nie chcę jej martwić.

Zresztą, co mam powiedzieć?

Byłem na jakiejś ulicy, wśród brudu, kurzu i ogromnych wieżowców.

​ Widziałem śmiertelnie wystraszonych ludzi, kuśtykających, biegnących albo idących, krwawiących i całkiem zdrowych, w pięknych czystych ubraniach, porwanych garniturach lub drogich zakurzonych żakietach, z teczkami, bez teczek, gestykulujących w stresie, szoku lub panice albo nerwowo gdzieś próbujących się dodzwonić.

​ Do tego dziesiątki krwiście czerwonych wozów straży pożarnej, wielkich biało-czerwonych karetek, przerośniętych pikapów służb i potężnych niebieskich radiowozów ze wzmocnionymi widlastymi dwunastkami, stojących w pełnej gotowości albo przebijających się przez tłum.

​ I posterunkowych, którzy nie mogli zapanować nad rozgardiaszem, i rozpaczliwie próbowali nie dopuścić do zbyt wielu kolizji.

​ Byli też strażacy w okrągłych hełmach, grubych kurtkach i spodniach z szelkami, z toporkami, maskami i butlami, czekający na rozkazy albo najwyraźniej będący w samym środku akcji.

​ Wśród nich sanitariusze i lekarze, opatrujący rany i podający tlen.

​ I wszechobecne chrapliwe basowe ryki syren, budzące respekt sygnały w pojazdach, komunikaty z megafonów, trzeszczące głosy z krótkofalówek i wyjące alarmy w biurach, sklepach i bankach.

​ – O–o my God! O! MY! GOD! – Gruba Murzynka z zabawnie podskakującymi cyckami, stojąc obok mnie, nagle wskazała na sam szczyt wieżowca, który górował nad wszystkimi innymi i mocno płonął.

​ Ona zakryła dłonią usta, a ja bez wahania skierowałem tam aparat z długim obiektywem i zacząłem fotografować kolejnych ludzi, którzy właśnie spadali w dół.

​ To było instynktowne i nie zastanawiałem się, co właściwie robię.

​ Pstryk. Ruch ręki. Śledzenie spadającego obiektu. Zmiana ostrości. Pstryk. Pstryk. Powrót na górę.

 

​ Marzec

​ Jest piąta w nocy. Siedzę na tanim wytartym fotelu, który nie ma nawet pełnych boczków, i powtarzam w myślach materiał przed klasówką, bo wiem, że od tego zależy moja przyszłość.

​ Moi rodzice, Anna i Leszek, bardzo dobrze mnie wychowali. Dostałem męską szorstkość, siłę i zdecydowanie, i kobiece poczucie piękna, delikatność i spryt. Dali mi to, co mogli, i teraz wszystko jest w moich rękach.

​ Przewracam kartkę podręcznika, i wtedy przez głowę przechodzi mi niepokojąca myśl, że już raz siedziałem i przewracałem dokładnie tę kartkę, będąc dokładnie w tym samym miejscu.

​ Déjà vu – przypominam sobie, że tak to się fachowo nazywa, a potem spokojnie sięgam po filiżankę z herbatą.

​ Podświadomie znów czuję, że wszechświat mnie prowadzi.

​ Jest w tym tylko jedna drzazga. Nie mogę zrozumieć pani Jagody.

​ Historyczka ma przeszywające spojrzenie, i o ile przy wielu ludziach czuję, co zaraz powiedzą, to przy niej jest jedna wielka pustka. Gdy patrzy na mnie przez grube jak denko musztardówki okulary, to naprawdę nie wiem, czy dobrze odpowiadam, czy też zaraz nie zada mi pytania pomocniczego, które mnie totalnie pogrąży.

​ Kobieta potrafi być niesamowicie upierdliwa, ale przy tym tłumaczy wszystko jak nikt inny, zupełnie jakby wiedziała, kto co chce usłyszeć.

Kwiecień

​ Szara chmura pyłu nieubłaganie pełzła w moją stronę, łapczywie połykając kolejne metry przestrzeni.

​ Świat jakby stanął w miejscu, gdy otoczył mnie gęsty, szorstki, cuchnący spalenizną kurz. Miałem wrażenie, że po huku zapadła nienaturalnie przeraźliwa cisza, tak mocna, że rozdzwoniło mi się w uszach.

​ Odruchowo przytuliłem aparat i wstrzymałem oddech, potem zacząłem się krztusić i mrugać oczami, próbując coś dostrzec.

​ Wróciły bolesne wspomnienia, drobne okruchy tego, co kiedyś przeżyłem.

​ Bezsilność.

​ Dezorientacja.

​ Ucisk w piersiach.

​ Walka o każdy haust życiodajnego tlenu.

​ Znów byłem przykryty błotem, które porwało mnie znienacka, grzebiąc żywcem aż po szyję.

​ Krzyczałem.

​ Krztusiłem się.

​ Panikowałem.

​ Choć każda sekunda w tym więzieniu wydawała się przeraźliwie długa, to na szczęście miałem silną wolę życia i nie poddałem się. Uspokoiłem się i zacząłem walczyć, mimo że właściwie byłem bez szans i musiałem czekać na pomoc ratowników.

​ Ci zdążyli w ostatniej chwili. Pokazali odwagę, dzielność i poświęcenie, a ja, choć wstyd przyznać, wiele razy tego żałowałem.

​ Miesiącami dochodziłem do siebie, budząc się co noc z głośnym krzykiem. Po wielokroć widziałem wszystko w głowie… a teraz koszmar wrócił… przyszedł i zaatakował, gdy najmniej się tego spodziewałem.

​ Świat po chwili przyspieszył. Znów wrócił do normalnego tempa.

​ Coś się poruszało w chmurze pyłu. Dostrzegałem zarysy przedmiotów. Słyszałem wycie alarmów, jęki syren i krzyki ludzi.

​ Miałem dosyć i nie czekałem już na nic. Odwróciłem się i ruszyłem po omacku, niczym ślepiec we mgle. Nikt ani nic nie mogło mnie powstrzymać. Chciałem żyć. Chciałem być człowiekiem. Chciałem być najdalej od tego przeklętego miejsca.

 

​ Maj

– Ma wrzody żołądka. Nie śpi. Zrywa się po nocach. Krzyczy, że się topi. To na pewno przez szkołę. – Matka płacze, a ja stoję jak wryty w przedpokoju.

Wszedłem właśnie do domu i gapię się na rodziców, którzy kłócą się zawzięcie w dużym pokoju.

– Nie, to przez ruskie ścierwa. I ten ich cholerny Czarnobyl. Krowy paść. Do pługa ich, a nie do atomu. Przeklęte bolszewiki – krzyczy do niej ojciec, i nagle mnie zauważa przez niedomknięte drzwi, i strofuje: – A ty co się lampisz? Marsz do pokoju.

Trzaska drzwiami, a ja posłusznie rzucam kurtkę i idę do swojej małej kanciapki.

Wiem, że będą się kłócić jeszcze przez godzinę. Potem czekają nas ciche dni, a za tydzień ojciec kupi matce kwiaty, i pójdziemy do parku. Będą lody i karuzele, jakbym miał siedem lat. Nudy, choć może tym razem wyciągnę ich na Bielany.

Ciarnobyl.

Słyszę tę nazwę ostatnio coś często. Pamiętam, jak tydzień temu byłem z ojcem w ogródku jordanowskim, a potem stary wieczorem włączył telewizor na dziennik, a tam smutny pan zaczął czytać:

„Działająca pod przewodnictwem wicepremiera Zbigniewa Szałajdy komisja rządowa systematycznie analizuje sytuację. Dziś komisja zaznajomiła się z aktualnymi wynikami pomiarów i badań, prowadzonych przez Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej, wojska chemiczne, Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej oraz stacje sanitarno-epidemiologiczne, a także wysłuchała opinii i ocen ekspertów oraz informacji ministrów o stanie realizacji zarządzonych działań profilaktycznych. Komisja stwierdza, iż prowadzone w sposób ciągły w dwustu punktach na obszarze kraju pomiary i badania potwierdzają, że poziom skażenia występującego lokalnie w różnych regionach kraju nie stwarza zagrożenia dla zdrowia ludności…”

Ojciec zbladł. Zaczęły trząść mu się ręce, a potem podszedł do kredensu i wyciągnął pogniecione Klubowe. Nie ruszał ich przez dwa miesiące, więc sprawa była poważna.

Nie chciałem o tym wtedy myśleć ani pytać, nie chcę też o tym myśleć dzisiaj, tylko zakładam słuchawki i biorę książkę o Davidzie Koreshu, słuchając słów, które jak ulał pasują do mojej sytuacji:

„Co dzień ta sama zabawa się zaczyna. I przypomina dziecinne twoje sny. Chcesz rozbić taflę szkła, a ona się ugina. I tam są wszyscy, a naprzeciw – ty”

Chrzanić wszystko i wszystkich.

 

Czerwiec

– Co widzisz na obrazku? – Psycholog podniosła kartonik i pokazała go dziecku, które po serii uwag ze szkoły zostało do niej skierowane w celu oceny stopnia rozwoju.

– Wianek.

– Tu?

– Baranek. – Spojrzał na nią wyzywająco.

– A tu?

– Motylek.

Notowała i pokazywała mu kolejne obrazki, a on wyraźnie gapił się na jej cycki, zamiast skupiać się na zadaniu.

– Dobrze. Czym byś się chciał zajmować?

– Robić coś dobrego dla ludzi.

– Teraz porozmawiam z twoją mamą.

Kiwnął jej głową, zadowolony, że nie całkiem zamknęła za sobą drzwi.

– To psychopata. Ale się dobrze maskuje – rozległo się z drugiego pokoju gabinetu. – Nie traktował testów poważnie. Dobra wiadomość jest taka, że nie potrzebuje leków. Trzeba go tylko obserwować.

– Ale nie jest szkodliwy?

– Wątpię. To taki typ osobowości, który nie myśli o rzeczywistości.

– O Jezu.

– Może daleko zajść. Tylko wie pani, ciało może nie nadążyć za umysłem

– Nie rozumiem.

– Widziałam już takie przypadki. Jego mózg może być ograniczany chociażby przez serce. Chłopak musi dużo trenować. Może też potrzebować dobrych lekarzy, którzy go będą musieli trenować. Tyle ode mnie.

– Dziękuję.

Matka wychodzi z wyrazem zatroskania. Ma u mnie plusa, choć gdyby wiedziała, o czym czasem myślę...

– Chodź.

W sumie dobrze, że nie wiedzieli, że słuch mam doskonały.

Bo czymże jest psychoza, jak nie innym stanem wrażliwości?

Już jako mały berbeć bardzo interesowałem się tym, jak wszystko jest zbudowane, i dużo, naprawdę dużo, eksperymentowałem.

Byłem przy tym bardzo ostrożny, nie chcąc być zdemaskowany. Nie wyrywałem muszkom skrzydełek, ale to i owo zdarzyło się puścić z dymem, w celach naukowych oczywiście.

Ale czy ciekawość jest zakazana?

Baba jest głupia. Nie myślałem specjalnie o obrazkach, bo nie były zbyt trudne. Skoro ubrała się przy tym wyzywająco, to nie dziwne, że chciałem się nią zająć... tak od serca, po swojemu. Ciekawe, jak cienko mogłaby jęczeć, gdyby przywiązać ją do jakiego krzyża i powolutku ściskać spinkami tak, żeby wyglądała jak baleron.

​ Dlaczego życie musi stawiać na mojej drodze idiotów?

​ Nie pamiętam, kiedy nauczyłem się czytać, ale książki od zawsze pochłaniałem w ekspresowym tempie kilkuset stron dziennie. Tyle światów wtedy poznałem, tyle dziedzin zgłębiłem. Całe piątki przesiadywałem w prawdziwych bibliotekach, w których zakochałem się w zapachu staroci i kurzu, nieporównywalnym z niczym innym. Podobnie było zresztą w soboty, gdy zakopywałem się w domu z dobrą lekturą i równie treściwą przekąską.

​ Wiele również rysowałem, pisałem i liczyłem, i sprytniej niż inni wychodziłem z opałów. To mnie rozbestwiło i z roku na rok byłem coraz bardziej bezczelny w swoich figlach i psikusach.

​ Znajomi przez to niezbyt mnie lubili. Dostawali gorsze oceny, mieli gorsze wyniki, zbierali cięgi za swoje i moje przewinienia, a ja zawsze byłem stawiany na piedestale.

​ Może dlatego popadłem w samozachwyt? I oni w odpowiednim czasie założyli rodziny i mieli dzieci, a ja fruwałem i nigdy nie miałem na to wszystko czasu?

​ Wyszliśmy przed przychodnię. Nie pytałem się o nic zamyślonej matki, która nagle skręciła, gdy mijaliśmy salon Nissana na Kilińskiego:

​ – Chodź, obejrzymy samochody.

​ – A czy ty nie chciałaś Seata? – Zatrzymałem się.

​ – Nie. – Popatrzyła na mnie dziwnie.

​ – Przecież tu był salon Seata – powtórzyłem ze zdecydowaniem.

​ – Nie. Chodź.

​ Weszliśmy do małej sali, i oczywiście, jak zawsze w takich miejscach, przywitał nas młodzieniec w garniturze:

​ – Dzień dobry.

​ – Dzień dobry.

​ – Od kiedy ten salon tu jest?

​ – Od zawsze szanowna pani. Czym mogę służyć?

 

Lipiec

Choć sprzęt w szkole słaby, to lekcje informatyki są moimi ulubionymi. Patrzę tam na maszyny i często trafia do mnie, jak wszystko jest w nich uporządkowane i logiczne. Jeden to jeden, zero to zero. Nie mam problemu, żeby to zrozumieć, i pewnie dlatego często dostaję zadania specjalne.

Dzisiaj otworzyłem z kumplem stary dysk, bo ten miał zablokowaną głowicę, a byliśmy ciekawi, czy uda się z niego odczytać jakieś dane. Zabawne było widzieć, jak mechanizm się porusza, zatrzymuje, wraca, próbuje jeszcze raz, i jeszcze raz. Patrząc na to przeżyłem moment zadumy, bo pomyślałem sobie, że tak wiele rzeczy w naturze robione jest na ślepo i powtarza się, choć to z góry skazane na niepowodzenie.

Zamiast trupa założyliśmy dysk SSD, i co ciekawe, im więcej danych, tym wolniej to ścierwo działało.

– Jak mówili w PcWorld, że tak będzie, to nie chciałem w to wierzyć – mówi mój dobry kumpel Łachim.

– „Tisze jediesz, dalsze budiesz” – mruczę pod nosem. – A ty co tam masz w kieszeni?

– „Next”, „Sliders” i nowe odcinki „Eureki”, cały piąty sezon.

Już mam zacząć się targować o te skarby, gdy wchodzi nasz profesor Rybak i oznajmia:

– To nowe koleżanki z wymiany Erasmusa.

Wchodzą trzy panienki, a we mnie coś trafia, jak patrzę na ostatnią z nich. Ona też zatrzymuje swój wzrok chwilę dłużej niż powinna, gdy się widzimy. Czujemy, że łączy nas coś więcej, i że się już nie rozstaniemy. Nie jest zbyt atrakcyjna i nie ma szpilek na wysokim obcasie, ale jej głos…

– Mam kolekcję znaczków. Chcesz je obejrzeć? – zadaję jej stare jak świat pytanie, gdy w końcu mogę się do niej dopchać.

– Z chęcią.

– Ale wpierw pójdziemy nad wodę.

– Jak chcesz.

Po lekcjach idziemy na bulwary nadwiślańskie, gdzie słyszymy nagle z ławki przed nami:

– Tobie powróżę, a ty… kto ciebie tak wystraszył?

Patrzymy się po sobie z dziewczyną i milkniemy, mijając starszą panią, która zawiesiła się i zaczyna się kiwać jak w chorobie sierocej.

– Ale dziwna stara – rzucam po kilku minutach.

– Nie z tego świata.

W końcu trafiamy do mnie, gdzie zajmujemy się sobą. Edna okazuje się chętna, gdy zaczynam eksperymentować, więc brnę dalej, tylko raz ją informując:

– Wiesz, że ja mogę tak dalej? I mogę ci zrobić krzywdę? Nawet tego nie poczuję.

– Wiem. – Nadgryza wargę i mówi z pewnością. – Jesteś jakiś inny, ale mnie nic się nie stanie.

Śmieszne, że kobiety widzą inaczej rzeczywistość i wyczuwają takie niuanse.

Od zawsze czułem się inny, ale nie tylko czułem, do jasnej cholery. Byłem inny i jestem inny, i to inny jak cholera. Bez problemu odnajduję się w matematyce, fizyce i informatyce, ale mam problemy z elektroniką i nie całkiem radzę sobie z mizdrzeniem się do cipek.

​ W sumie to nawet zabawne, że ostateczny szlif nadały mi cząsteczki do produkcji bomb plutonowych z Czernobyla i kremowe pudła, które dawno temu odeszły w niebyt. Komputery i atom to zaiste ciekawi rodzice.

Po wszystkim leżymy obok siebie, a ja zahaczam o temat, który od początku mnie nurtował:

– Ładną nosisz bransoletkę.

– Od rodziców dostałam. A ty, o czym myślisz?

– O teorii nieskończoności wszechświatów. Jakie to byłoby marnotrawstwo miejsca i zasobów. – Tak naprawdę to myślę o bransoletce, którą kiedyś oddałem na parkingu matce, ale przecież nie będę prał brudów i wyjaśniał, że stara ją wzięła i nie oddała, a potem powiedziała, że jej nigdy nie dałem.

– Zabawny jesteś. Lubię takich.

​ Sierpień

​ Siedzę nad jeziorem i gapię się na przewalające się wokół ogromne masy ludzkie. Mam wrażenie, że wszystko dzieje się jakby obok, za mgłą, a oni namalowani zostali na specjalnej taśmie, która oplata mnie jak wąż, zmuszając do odczuwania dotyku, kształtów, dźwięków, jak również miłych i mniej miłych zapachów.

​ Najbardziej w oko wpadają młode dziewczyny, które w większości są bardziej agresywne niż faceci.

​ Prezentują to, co dostały za darmo, naiwnie myśląc, że wszystko trwa wiecznie. Gapią się w stare zdezelowane srajfony i myślą, że są wyjątkowe, bo mają te same ciuchy co inni.

​ Ich duma i pogarda całego świata jest wręcz karykaturalna. Tak samo jak pewność, że zawsze znajdzie się lepszy adorator, a w życiu będą same przyjemności.

​ To śmieszy mnie równie mocno jak popijanie energetyków i najtańsze fajki, które palą, łypiąc na lewo i prawo, kto podziwia ich dorosłość.

​ Nie potępiam ich, bo wiem, że tak zostały zaprogramowane.

​ Przypomina mi się nawet rozmowa z jednym księdzem:

​ – Ludzie rodzą się dobrzy. To świat ich zmienia.

​ – Ale dlaczego są tak uparci? Dlaczego Hitler nie dawał sobie wmówić, żeby nie zabijać? Może jest tak, że każdy z nas widzi swoją wersję rzeczywistości?

​ – No ale tak jest.

​ – No dobrze, i może mój kolor zielony to tak naprawdę czerwony? A moje dobro to dla kogoś zło?

​ – Bluźnisz synku.

​ Wyśmiałem go wtedy, bo przecież nawet dziecko wie, że jego racja jest najmojszejsza od początku do końca.

​ Nad jeziorem są jeszcze mamuśki „wpadówki” i mamuśki pokorne, których jedynym celem będzie dostarczenie gromady dziewięciu bachorów.

​ Pojawiają się też, a jakżeby inaczej, hordy młodzieńców i harowcy, którzy zawodzeniem i kolorowymi sari próbują przyciągnąć kolejnych naiwniaków.

​ Śmiechy z tłumu, piwo, lody i... nieśmiałe spojrzenia nielicznych jednostek, które... chciałbym wierzyć myślą o kolejnym algorytmie, problemie z fizyki czy sposobie na ratowanie środowiska.

​ Siedzę i znów wciąż zastanawiam się, gdzie w tym bazarze próżności jest moje miejsce.

​ Próbowałem już wszystkiego, choćby pisać opowiadania, ale te nie cieszyły się wielkim powodzeniem.

​ Teksty miały poruszać wyobraźnię i odsłaniać wszystko, czyli wykładać całą kawę na ławę. Wszyscy szukali talentów, ale, niczym marnemu rzemieślniczynie, kazali małpować styl innych. I myśleć o dywizach, kropkach, przecinkach, których nie widziałem, to znaczy widziałem, ale mój mózg mówił, że napisane jest tam coś innego. I żeby było śmieszniej, miałem przez to zajmować się tym, czym normalnie zajmują się korektorzy i sztab ludzi, choć byłem jednoosobową spółką z.o.o. na dorobku.

​ Takich sprzeczności było więcej, i nie dało się wyżyć z tego pisania, więc w przerwach musiałem blogować, prowadzić wykłady, i tyle razy walić głową w mur, że nie zliczę.

​ Znudzony myśleniem wyciągam telefon i przechodzę do roboczej wersji kolejnego wiersza:

Kiedy widzisz kawę z rana

Kafeterka jest schowana

Kiedy bierzesz pomidorka

Z szlaufem bawisz się w doktorka

 

Coś nie pykło proszę pana

Ale akcja pojebana

Nim korona was nawiedzi

Idźcie chyżo do spowiedzi

 

Kiedy ząbek też zaboli

Wszystko inne się spierdoli

Siekiera motyka w dupę chuj

Jak cię zerżnę będziesz mój

 

Bo sponsoring dziś jest w cenie

Takie lepsze pierdolenie

Każdy z nas się gdzieś sprzedaje

Sprytnym jeszcze przy tym staje

 

W pracy zaś kiblować trzeba

Bo nie będzie więcej chleba

Siekiera motyka pięćset plus

Robić dzieci też jest mus

 

​ Nudzi mi się, więc odpalam Bromka i zaczynam czytać newsy.

​ A w świecie znów to samo, czyli jedna wielka kupa. Nie mają tematów, to piszą o Nowym Yorku i nadchodzącej rocznicy zburzenia WTC. To taka światowa miesięcznica, ale co roku.

​ Mnie też ten dzień jakoś fascynuje, ale ileż można słyszeć o tym samym. Zresztą, kiedyś nawet śniły mi się takie różne koszmary, w których jakbym tam był, zupełnie jakby wszechświat chciał coś mi przekazać.

​ Cała ta sprawa ogólnie śmierdzi.

​ No bo jak mogło wyparować tyle rzeczy? Dlaczego Amerykanie tak szybko pozbyli się stali? Dlaczego dosłownie wszystkie zdjęcia z tamtych dni wyglądają jak zrobione w Photoshopie?

​ To dziwne

​ Chciało mi kiedyś przeglądać podejrzane strony, i te zawierały nie tylko masę niewiarygodnych głupot, ale czasem również nawet w miarę sensowne wyjaśnienia.

​ Liczono ilość dni od września do innych wielkich wydarzeń, jak zamach w kwietniu i pożar bloku w Londynie i zawalenie katedry w Paryżu, a nawet grudzień dwa tysiące dwanaście. Szukano na to wzorów matematycznych i równań, próbując opisać rzeczywistość jak wzorami Maxwella.

​ Mówiono, że były tam rakiety i zdalnie sterowane samoloty z materiałami wybuchowymi. Świat miał zobaczyć holograficzne projekcje i eksplozje niebezpiecznych materiałów, które pakowano do wież długimi latami, a że wiele biur podobno stało pustych, to zapadła się wyłącznie pusta skorupa.

​ Zarzekano się, że zabito tylko tych, którzy jakoś zagrażali władzy. Że eksplodowała miniaturowa wodorówka, i zrealizowano pierwotny plan wyburzenia.

​ I wreszcie, że chodziło o ubezpieczenia i przekonanie Ameryki do wojny, a najbardziej pomógł w tym termit.

​ Pamiętam, jak wtedy… tamtego dnia… jak wtedy było ciepło. Siedziałem po południu z książką na kolanach i próbowałem uczyć się do egzaminu z algebry.

​ Nic mi nie szło… i wtedy na ekranie telewizora zobaczyłem, jak coś uderza w wielki budynek, o którym nigdy nie słyszałem.

​ Tekst na pasku głosił, że Ameryka padła ofiarą ataku. Że drugi samolot trafił w drugą wieżę, kolejny zdemolował Pentagon, a jeszcze inny rozbił się na polu.

​ Świat wstrzymał oddech, a ja bez cienia emocji patrzyłem na wszystko na małym szklanym ekranie firmy Panasonic. Byłem młody, pełen życia i nie miałem żadnych uczuć. Nie czułem tego swoim ciałem, nie byłem tym otoczony, to pewnie dlatego widziałem tylko koniec swojego nosa.

​ A może myślałem, że to zapowiedź kolejnego filmu z Hollywood? Lepszej wersji „Płonącego wieżowca” z siedemdziesiątego czwartego?

​ Wrzesień

​ „– Hi, this is Christine again, from Windows on the World on the 106th floor. The situation on 106 is rapidly–getting–worse. (...) We ... we have ... the fresh air is going down fast! I'm not exaggerating.

​ – Uh, ma'am, I know you're not exaggerating. We’re getting a lot of these calls. We are sending the Fire Department up as soon as possible”

​ Właściwie to nie wiem, jak się znalazłem na tej wiekowej stronie i co tu jeszcze robię.

​ Mam wrażenie, a właściwie coraz bardziej pewność, że w dzisiejszych czasach czytanie o WTC jest jak odkrywanie prawdy o Titanicu, romantyczne, ale nikomu niepotrzebne. Wszystko przez to, że cały popieprzony świat stał się zupełnie inny, odkąd zobaczyłem wydarzenia tamtego dnia, które przecież na zawsze zmieniły jego oblicze.

​ „Czterdzieści tysięcy stóp kwadratowych sto siódmego piętra zajmowała słynna restauracja Windows on the World, w której serwowano menu w stylu „New American” i najwyższej jakości wina. Była tam również oddzielna restauracja Wild Blue i The Greatest Bar on Earth o powierzchni trzynastu tysięcy stóp kwadratowych, tak popularny zwłaszcza wśród turystów.

​ Kuchnie i pomieszczenia gospodarcze kompleksu restauracji znajdowały się piętro niżej, podobnie jak sala bankietowa, którą tego dnia wynajęto na Risk Waters Financial Technology Congress.

​ Nienaruszalny spokój tego miejsca został zburzony o ósmej czterdzieści sześć, dokładnie dwie minuty po tym, gdy salę opuściły ostatnie osoby, które były tam gośćmi i pozostały przy życiu.

​ Wieża poruszyła się o dobre kilkanaście metrów, zakołysała niczym statek na fali i wróciła do pionu. Huk był straszny. W wielu miejscach posypało się trochę tynku, odpadło trochę szkieł z żyrandoli i przewróciło się trochę sprzętów, ale wciąż była elektryczność i szyby w oknach, i kilka minut później głównie bałagan świadczył o tym, że coś się w ogóle stało.

​ Niektórzy z gości i pracowników pomyśleli, że to powtórka z dziewięćdziesiątego trzeciego i nie ma się czym przejmować. Kelnerzy od razu rzucili się do przepraszania, wycierania plam i ustawiania przewróconych butelek, a urwane na chwilę rozmowy zaczęły toczyć się znowu, choć jakby trochę mniej pewnie.

​ Wszystko zmieniło się kilka chwil później, gdy dym zaczął zasnuwać widok za oknem, a co gorsza pojawił się w różnych miejscach sali.

​ – Oh my God, oh my God. – Kilka kobiet spanikowało, podczas gdy panowie spokojnie wycierali usta i podchodzili do okien, gdzie widać było miliony fruwających kartek.

​ Dym, początkowo rzadki, szary i całkiem przezroczysty, szybko gęstniał i przybierał na sile, aż w końcu zwrócił uwagę wszystkich obecnych.

​ Christina, drobna blondynka w eleganckim kostiumie, znajdowała się wtedy w Wild Blue. Kobieta zamknęła na chwilę oczy, przypominając sobie procedury ewakuacji, a potem z profesjonalnym uśmiechem podeszła do fortepianu, włączyła mikrofon, zapukała w niego trzy razy i powiedziała:

​ – Proszę państwa, proszę zachować spokój i pozostać na miejscach. Kontaktujemy się ze służbami i zaraz podamy, co trzeba zrobić. Dziękuję.

​ Nie czekała na ich reakcje, tylko szybko podeszła do stanowiska concierge i nakazała:

​ – Niech Mike, Chris i Stan sprawdzą windy i zejścia, a potem zbiorą wszystkich z całego piętra. Ja idę dzwonić, a ty tu zostań.

​ – Tak, proszę pani.

​ Nie wiedzieli, że konstrukcja wieży pomiędzy dziewięćdziesiątym trzecim i dziewiątym piętrem z każdą sekundą nieodwracalnie traci resztki wytrzymałości. Nie wszędzie działały tryskacze, a tony płonącego paliwa lotniczego i roztopionego aluminium szybko przeżerały to, co zostało z biur, podłóg i sufitów, stalowych słupów szkieletu, bagaży i ciał zabitych. Odcięte zostały wszystkie drogi ucieczki, a gorąco i toksyczne opary zaczęły szukać wszystkich dróg w górę, unosząc się w wieży niczym w ogromnym kominie.

​ Ludzie myślami wciąż byli blisko swojego normalnego codziennego życia. Wielu z nich siedziało w szoku i nie wierzyło, że to wszystko dzieje się naprawdę. Otoczeni jedzeniem i winami, w najwspanialszym budynku świata, z widokiem na Manhattan u stóp, pracą w najlepszych firmach i ogromnymi szansami na karierę ciągle wierzyli, że można wsiąść do windy i w dwie minuty zjechać na sam dół.

​ Jakież to było złudne.

​ Dymu było coraz więcej. Czarny jak smoła smog wdzierał się różnymi szczelinami, tworząc fantazyjne wzory nie tylko przy suficie, ale na całej wysokości i przestrzeni.

​ – Jack. Co u was? – Christina zapytała przez telefon, używany normalnie do komunikacji z kuchnią. – Poczekaj chwilę.

​ Przykryła na chwilę słuchawkę, patrząc na Chrisa, który podszedł, mocno kaszląc:

​ – Na wszystkich klatkach jest gorzej niż tutaj. Gorąco i dymi się. Windy wyłączone. Chłopaki przeszukują pomieszczenia.

​ – Dobrze. Spróbujcie pozakrywać wszystkie szczeliny.

​ – Tak jest.

​ – Jack, macie dym? – Kobieta wróciła do rozmowy przez telefon. – Ktoś jest ranny? Ilu? Z setnego? Dobrze. Dobrze. Zejdziemy do was. Dziękuję.

​ Odłożyła słuchawkę i ze zmęczeniem spojrzała na gości, którzy wymieniali między sobą informacje:

​ – Musiało coś wybuchnąć.

​ – Budynek jest ze stali i na pewno wytrzyma. Strażacy muszą ugasić ogień…

​ – Nie mogłam się dodzwonić…

​ – A mnie powiedzieli, że samolot uderzył w wieżę. Wszystko poniżej płonie.

​ – Samolot? Przecież mają procedury. Nie mogą tu latać.

​ – Przepraszam. Przepraszam. – Przepchnęła się przez nich i znów ogłosiła przez mikrofon:

​ – Proszę państwa, zejdziemy niżej, gdzie jest lepsza sytuacja. Proszę za mną do przejścia służbowego.

​ – Dlaczego się nie ewakuujemy? – zapytał jakiś starszy pan.

​ – Czekamy na decyzję służb. Proszę za mną.

​ – Ale niżej będzie gorzej.

​ – Tamte pomieszczenia są lepiej oddzielone od reszty.

​ Kobieta ruszyła, a za nią cały tłum. Wszyscy byli zdyscyplinowani i dosyć szybko znaleźli się w sali konferencyjnej, w której po chwili zaczęły rozbrzmiewać głosy rozmów telefonicznych:

​ – Tu Jack. Jestem na górze WTC.

​ – Nic mi nie jest. Wkrótce powinniśmy wyjść...

​ – Nie bój się...

​ – U mnie dobrze.

​ Ludzie pożyczali sobie aparaty i dzwonili do swoich bliskich i firm, informując ich o sytuacji.

​ Niepokój wzrósł na nowo około kwadrans po zdarzeniu. Dokładnie o dziewiątej zero dwie dał się słyszeć kolejny okropny huk i wieża znów się zachwiała.

​ – Proszę o spokój! – Christina próbowała wszystkich uspokajać. – Służby są w drodze i wkrótce rozpoczniemy ewakuację!

​ Wszystkie karty odsłoniły się, gdy grupa wysłana na dach nie mogła sforsować grubych drzwi.

​ Otoczeni szkłem, betonem i plastykiem mogli już tylko bezradnie obserwować, jak śmigłowce krążą kilkanaście metrów od okien.

​ A czas płynął nieubłaganie.

​ Tik-tak.

​ Tik-tak.

​ Ostatni telefon z restauracji miał miejsce około dziewiątej czterdzieści. To wtedy pozwolono na wybijanie okien, a minutę później Richard Drew uchwycił spadającego mężczyznę, który pogodzony ze swoim losem pędził na spotkanie ze śmiercią.

​ Nie wiemy, kim był Falling Man.

​ To pozostanie zagadką, tak samo jak zagadką pozostanie, kto z nich był świadom, że zapada się wieża południowa. Stało się to dokładnie o dziewiątej pięćdziesiąt dziewięć.

​ Oni mieli jeszcze prawie pół godziny. Wtedy po stu dwóch minutach było już w ogóle po wszystkim.

​ Tik-tak-toe. Szach-mat.

​ Game over”

​ Myślę o tym wszystkim, siedząc w przepoconej koszulce i śmierdzących gaciach.

​ Kim był skoczek? Kimś z obsługi? Gościem? Ochotnikiem, kto miał stłuc szybę własnym ciałem? Nieostrożnym człowiekiem, który zachłysnął się powietrzem i stracił równowagę? A może nieszczęśnikiem z zawałem serca?

​ Gapię się na ekran wielkiego płaskiego monitora made in USA podłączonego do desktopa z nowoczesną kością AMD Ryzen, którą wstępnie wytrawiono na Tajwanie i w USA, i finalnie złożono w Chinach. Telefon pochodzi z Korei, słuchawki to pewnie Hongkong.

​ Tak w ogóle wszystko, co mnie otacza, wyprodukowano w globalnej wiosce dwa zero, która powstała po WTC. Nowy wspaniały świat. I choć to złudne, choć czuję się teraz bezpieczny, mocny i anonimowy, to w sumie trudno mi zbudować obraz tego, jak wyglądał tamten dzień w Nowym Yorku i ostatnie chwile Falling Mana.

​ Co czuje ktoś, kto podejmuje się tak desperackiego czynu? Czy jeszcze wierzy w Boga? Czy skrócenie życia o kilkanaście minut skazuje go na wieczne potępienie? A może wypadł przypadkiem, gdy udało się w końcu zbić szyby? Wypadł, a chciałby wrócić? Nie był świadomy tego, co się dzieje? Zemdlał ze strachu? Czy, co gorsza, ktoś go wypchnął? Czy w takich sytuacji można wybaczyć?

 

​ „– Hi, this is Christine, Assistant GM of Windows. We're getting no direction up here. We're having a smoke condition. We have most people on the 106th Floor, the 107th Floor is way too smoky. We need direction as to where we need to direct our guests and our employees, as soon as possible.

​ – Okay. We're doing our best, we've got the fire department, everybody, we’re trying to get up to you, dear”

​ Co działo się tam cały czas na górze? Co tak naprawdę myśleli? Ile razy chcieli wybić szyby? Czy dali komuś w ryja? I kiedy padli na ziemię, wciąż walcząc o każdy haust powietrza? Czy wiedzieli, ale nie dopuszczali do siebie myśli, że to koniec? I co wtedy? Czy do końca dzwonili do bliskich? Tulili się do obcych? Załatwiali w popłochu sprawy doczesne? Spisywali testamenty? Szukali internetu, rozpaczliwie chcąc znaleźć pomoc?

​ A może działali nieracjonalnie? Próbowali uprawiać seks? Chodzić do łazienki, jak w cywilizacji przystało? Zajadać się frykasami ze spiżarni? Pić Chateau Lafite-Rothschild rocznik tysiąc dziewięćset dwadzieścia osiem za trzy tysiące i płacić za to do ostatniej minuty, grzecznie czekając, aż przejdzie transakcja?

​ Otwieram nową zakładkę w przeglądarce i próbuję szukać kolejnych fraz ze strony.

​ „Uh, ma'am, I know you're not exaggerating”

​ Pierwszy link nie działa, drugi prowadzi do New York Post, następne do kolejnych dzienników z dwa tysiące trzeciego, aż w końcu… jest!

​ „New York Times”

​ Ale jak ja na niego trafiłem?

​ Dałbym sobie głowę uciąć, że jeszcze godzinę temu go tu nie było.

​ Zapisuję plik z treścią rozmów Christiny na pendrive i klikam w Ubuntu przycisk wyłącznika. Coś mi mówi, że dziś nie powinienem już tego tykać.

​ Październik

​ Kilka dni później sprawdzam pod Windows pocztę, a potem przez dłuższą chwilę patrzę na kruchy nośnik, na którym zapisałem świadectwo tego, co w ostatniej godzinie życia robiła pewna twarda dzielna kobieta.

​ „– Are the stairways, A, B, and C all blocked off and smoky?

​ – The stairways are full of smoke, A, B, and C. And my ... and my electric ... my fire phones are out.

​ – Oh, yeah, they're ... all ... all the lines are blown out right now,. But everybody is on their way, the fire department ...

​ – The condition up on 106 is getting worse.

​ – Okay, dear. All right, we are doing our best to get up to you right now. All right, dear?”

​ Patrzę też na plik z zapisem rozmów Christine Olender i na swoją notatkę. Szukam w guglach „Uh, ma'am, I know you're not exaggerating”. I nic… zupełnie jakby wyszukiwarka miała swój mózg i żyła swoim życiem, decydując, co jestem dziś godzien zobaczyć.

​ Klikam na pierwszy lepszy link.

 

„Fotograf Associated Press dopiero wieczorem podczas przeglądania materiałów zobaczył, że na siedmiu zdjęciach uchwycił lecącego głową w dół dobrze ubranego mężczyznę.

Elegant nie rzucał się tak jak inni, tylko pogodzony z losem majestatycznie pędził na spotkanie ze śmiercią. Nie wiadomo, kim był. Jego zdjęcie zostało pokazane dzień później na łamach The New York Times i wywołało prawdziwy narodowy szok. I choć skoczków tego dnia było około dwustu, to właśnie on pozostał tym, o którym najwięcej się mówi i którego wspomina”.

 

„It’s a very quiet photograph (…) I like to think of him as sort of the unknown soldier”

​ Listopad

​ „– Hi, this is Christine up at Windows on 107. We are still waiting for direction. We have guests up here.

​ – Ah, how many people have you got there, up there, approximately?

​ – We have approximately probably about 75 to 100 people.

​ – Seventy–five to 100, and you're up on 106 or 107?

​ – One–oh–six, 107's impossible”

​ Coś mnie pcha, żeby otworzyć YouTube i znów popatrzeć na to, jak nieznane mi budynki zapadają się w niebyt, w przód, w tył, raz za razem.

​ Co ciekawe, coraz mniej jest filmów z teoriami spiskowymi… ale równie mało relacji ze środka budynków, które przecież musiały powstać przez te wszystkie lata.

​ Ostatnio zafascynowały mnie fotografie nieżyjącego Konstantina Petrova, który pokazał nieistniejące już luksusowe wnętrza, nie tylko z frontu, ale również od kuchni.

​ Obrazy przywiodły mi na myśl stare transatlantyki, które wyrzucając w powietrze kłęby dymu woziły tych, którzy nigdy nie skalali się pracą i dla kaprysu przemierzali bezkresne obszary oceanu.

​ Tam też wymagano garniturów i eleganckich kreacji, jak również zachowań odpowiednich dla człowieka z kasą. I byli kelnerzy w liberiach, którzy serwowali frykasy nieosiągalne dla zwykłego człowieka. I wszyscy mieli czas na podziwianie zachodów skąpanego w czerwieni słońca.

​ Majestatyczne królowe Atlantyku odeszły w niebyt, na chwilę ustępując miejsca powietrznym pałacom, a potem kapitulując przed zwykłymi taksówkami, bydłowozami, w których śmierdzący ludzie potrafią wyjmować spocone nogi ze skarpet albo przewijać niemowlaki w kabinie.

​ „– But where ... where do you want to (inaudible) can you at least ... can you at least direct us to a certain tower in the building.

​ – Uh ...

​ – Like what tower ... like what area ... what quadrant of the building can we go into, where we are not going to get all this smoke?”

​ Tak dużo się zmieniło od jedenastego września – kolejne rzezie w Afryce, niewidzialna wojna z Azją, idiotyczne zamieszki i żądania mniejszości, i wreszcie niesamowity rozwój techniki, która teraz niekoniecznie służy całej ludzkości.

​ A ja siedzę na dupie i chcę oglądać coś, co stało się lata temu. To inny świat, w którym praktycznie wszystkie wideo są nieostre, bo rewolucja jakości cyfrowej przyszła później.

​ Ameryka wygrała swoją wojenkę, ale jakże gorzkie to jest zwycięstwo.

​ Miotają się, zdominowani przez Google, Facebooka i innych z wielkiej piątki, podzieleni przez osobę prezydenta, z przemysłem filmowym, który ingeruje w obsadę i zasady tworzenia dzieł.

​ Ludzie zapomnieli tam o WTC. Nie myślą już o terrorystach, bo ci spowszednieli. Przyszli do nich, wtargnęli do każdego domu i na każde podwórko, i uważają, że są u siebie. Wycwanili się, i nie chcą już burzyć budynków, bo to się nie opłaca. Teraz lepiej wywołać psychozę, że nawet najbliższy kumpel może wybić szybę, zniszczyć biznes i zmuszać do klęczenia albo darcia ryja hasłami Antify i BLM.

​ I to jest fine... bo tolerancja.

​ A Marks i Lenin tylko śmieją się w grobie.

​ Najgorsze jednak, że w tym świecie tak łatwo można wyjąć wtyczkę Internetu. A wtedy wielu dobrych ludzi na świecie straci dostęp do historycznego dorobku ostatnich lat, który jest na serwerach tych, którzy otwarcie mówią o cenzurze.

​ „– Hi, this is Christine again from Windows on the World.

​ – Okay, uh, ma'am, as soon as is possible. I've notified everybody to be notified, to get up there”

​ Grudzień

​ Firma, dla której pracuję, zmniejszyła ilość godzin o połowę. Mam teraz wiele czasu, jak każdy zresztą.

​ Przez małych wściekłych Chińczyków, którzy rozleźli się po całym świecie, siedzimy zamknięci w domach. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Nie wystarczyło, że w pracy mieliśmy wyścig szczurów. Teraz praca przyszła do domów, w których jesteśmy rozliczani z każdego ruchu myszy i każdego naciśnięcia klawiszy.

​ Nie ma przy mnie nikogo. Wypełniam pustkę, przeglądając na chybił trafił kolejne filmiki z YouTube, które lecą sobie gdzieś w tle.

​ – Czyli nie mamy wpływu na rzeczywistość?

​ – Niezbyt. Proszę spojrzeć na efekt Mandeli.

​ – Co to jest?

​ – Niektórym się wydaje, że coś ma miejsce na świecie. Twierdzę, że te jednostki nie mają aktualnych danych. Są przekonane o prawdziwości swojej wersji świata i mają rację. Albo wróżbici...

​ – Kto?

​ – Osoby, które widzą przyszłość. Myślę, że ich program działa na procesorze czy wątku, który widzi wszystko szybciej niż inne. To coś jak błąd spekulacji z naszych procesorów. Na tej samej zasadzie mogą też funkcjonować tak zwane dzieci szczęścia.

​ – Fascynujące. Czyli są osoby, które potrafią się przebić przez warstwę rzeczywistości?

​ – Tak.

​ – Jak w Matriksie?

​ – Nie wiemy.

 

Przełączam się do odpowiedniej zakładki i widzę, że jest to wywiad profesora Snowdena z uniwersytetu Columbia, ale chyba niezbyt związany z teoriami spiskowymi. Nie wiem dlaczego chcę go dalej oglądać, ale skoro nie poszedł pod nóż po zamachu na prezydenta i potem w trakcie wyborów, to nie jest taki zły.

Natura wzywa, więc idę do łazienki, z której doskonale słychać dalsze pytania:

 

​ – A możliwe są podróże w czasie? Przejście do kolejnej iteracji programu, ale wcześniej?

​ – Widzę, że zaczyna pani rozumieć. Tak, teoria to dopuszcza. I jest jeszcze kwestia innych cywilizacji...

​ – ...których nie ma, bo są niepotrzebne.

​ – Tak. No i oczywiście Déjà vu. Załóżmy, że mamy jakiś moment w czasie. I po chwili widzimy ten sam moment w czasie. Albo myślimy, że to się wydarzyło. Pójdźmy dalej. Proszę zobaczyć, jakie problemy mamy z odtworzeniem pracy mózgu. Niby wszystko potrafimy, ale zduplikować trochę materii już nie.

​ – Pisał pan też coś o działaniach rządu.

​ – Próbowali na swoje sposoby zmienić przebieg tego programu. Eksperyment Filadelfia, wybuchy jądrowe, test w Czarnobylu...

​ – ...ale tam był wypadek...

​ – ...te-s-t na ludziach – powtórzył z naciskiem profesor. – Nawet wielka próba siły mentalnej jedenastego września i eksperymenty z wirusem na skalę globalną.

​ – Nie rozumiem.

​ – Jedenastego września cały świat skupił się na jednym miejscu. Oglądaliśmy World Trade Center praktycznie z każdej strony. Myślę, że skoro wcześniej nie udało się inaczej, to tym podjęto próbę psychicznego przerwania rzeczywistości. Nie udało się, a potem wszystko poszło w złym kierunku, pewnie szybciej niż miało to być.

​ – To niepokojące.

​ – Nikt nie mówił, że będzie prosto. Wszystko to, co robimy, nam narzucono. Wykonujemy jakieś obliczenia i ciągle jesteśmy ograniczeni różnymi normami. I tylko niektórzy z nas zastanawiają się nad sensem życia i istnienia...

 

Dalej siedzę na tronie ze smartfonem i korzystam z uroków sprytnego domu, przewijając apką film do początku.

 

​ – Panie profesorze, co pan sądzi o World Trade Center?

​ – Wiele ludzi czuje, że coś było tam mocno nie tak. Mówią o dwóch centrach komputerowych wypełnionych setkami czegoś, co miało być UPS-ami. I tak dalej, i tak dalej...

​ – A pan sądzi inaczej?

​ – Nie interesuje mnie polityka. To dobre dla miernot i karierowiczów. Nie wiem też, kto miał dobre, a kto złe zamiary. Jestem naukowcem. Widzę tylko, że obserwujemy efekt splątania kwantowego i pewne oznaki ziarnistości materii.

​ – O czym to świadczy?

​ – Świat... – Tu profesor się zawahał – ...świat działa w komputerze, w którym uruchomiony jest odpowiedni program.

​ – Ale to by musiał być ogromny sprzęt.

​ – Tak. I twierdzę, że ten sprzęt się nagrzewa jak nasze komputery i w końcu zaczyna przegrzewać, przekłamując i zmieniając pliki. Nie wiem, czy to wina złego projektu czy braku przeglądu po milionach lat, ale to właśnie mogło wydarzyć się w WTC. Na tym na przykład zdjęciu widać kobietę, która stała wewnątrz pożaru o temperaturze tysiąca stopni.

​ – Pokazuje pan Ednę Cintron.

​ – Tak. Ta osoba fascynuje wielu badaczy, a nawet fantastów. Niektórzy twierdzą, że to podróżniczka w czasie, która chciała przeżyć coś niezwykłego albo została skazana na karę śmierci. Ja bym się tak daleko nie posuwał. Pójdźmy dalej. Wiele osób stwierdza, że zarówno w Pentagonie jak i Nowym Jorku wyparowało bardzo dużo materii. Myślę, że ten ogromny komputer miał za dużo danych do przetworzenia i usunął część z nich.

​ – I już?

​ – Tak. Komputer coraz bardziej szwankuje, a dokładniej działa do momentu, gdy zareaguje zabezpieczenie termiczne. W końcu mamy wielki wybuch i restart, ale ze zmienioną całością. To tłumaczy nie tylko WTC, ale nawet to, że na świecie jest coraz gorzej z roku na rok.

​ – No ale jest przeludnienie.

​ – Więcej ludzi to więcej danych do przetworzenia.

​ Skupiam się w sobie, a wtedy nagle wszystkie moje przemyślenia i doświadczenia wskakują na swoje miejsca, idealnie pasując do teorii Snowdena. Wiem już, co miałem odkryć, dlaczego miałem takie, a nie inne przywileje, i dlaczego inni często traktowali mnie jak program antywirusowy. I najzabawniejsze, że wszystkiego dowiedziałem się na tronie. Życie naprawdę jest do dupy.

 

​ – Jeszcze jedno pytanie. Czy może pan wyjaśnić hipotezę ponownych spotkań?

​ – Nie od dziś się mówi o starych duszach. Możliwe, że tę rozmowę też odbyliśmy już miliardy razy.

​ – Nie rozumiem.

​ – Powiedziałem coś minutę temu. Przeszła jedna iteracja programu w, nazwijmy go komputerem wszechświata, a to co mówię teraz, to już kolejna. Proszę zauważyć, że ten program na pewno ma jakiś cel. Może poprzednio powiedziałem coś, co źle wpłynęło na losy wszystkich wokół?

​ Nie wiem dlaczego, ale w mojej głowie coś strzyka. Czuję przeraźliwy ból w skroni i przez chwilę mam straszną pewność, że zaraz umrę...

​ ***

​ He, hy, he, hy, he, hy – Mój oddech jest szybki i płytki.

​ – Gdzie? Jak? Co? – Leżę i patrzę na oślepiające światło nad sobą i pochylone dwie osoby, które trzymają mnie za ręce.

​ – Spokojnie. Zemdlał pan. Jest pan u dentysty. Musimy teraz zrobić leczenie zęba – mówi starszy mężczyzna z szatańskim uśmiechem. – I wszystko będzie jak należy. Już na zawsze.

​ – Ale jak się tu znalazłem?

​ – Ostry dyżur. Dobrze się pan czuje?

​ – Nic mnie nie boli, ale… – Wyrywam lewą dłoń i łapię za policzek. – Czuję się dziwnie, o tu z lewej strony.

​ – To znieczulenie. Możemy zacząć?

​ – Plosze.

​ Fachowiec leczy mi kanałowo ząb i wszczepia tam jakieś druciki. Boli to jak diabli, ale w końcu po godzinie jestem szczęśliwy, że się kończy.

​ Wychodzę z gabinetu i idę do windy, w której słyszę dwie sanitariuszki:

​ – A wiesz, że mamy teraz dwa razy więcej czubków – mówi ta z plakietką Hannah Gill.

​ – No nie wierzę – odpowiada jej niejaka Meryl Burbank.

​ – Ludzie wariują, bo nie potrafią sobie poradzić z rzeczywistością.

​ Nic mnie to nie obchodzi, tak samo jak komunikat z radia w stróżówce przy wejściu:

​ „W USA za ujawnienie tajemnic państwowych aresztowano profesora Snowdena”.

​ Jeszcze dziś muszę iść do pracy i dalej przeliczać słupki w Excelu. A potem w domu czeka na mnie Edna z obiadem i film „V jak Vendetta”. To podobno dobra komedia...

​ ***

​ Notatka od autora:

​ Do dnia dzisiejszego nie odtajniono wszystkich dokumentów z okresu II wojny światowej. Podobnie będzie z jedenastym września, i wiele materiałów o tamtych wydarzeniach ujrzy światło dzienne już po mojej śmierci.

​ Wiem, że na pewno zginęło wtedy wielu dobrych ludzi, i dopiero teraz pojawiają się kolejne zdjęcia i nagrania, które nie tylko dokumentują przebieg tragicznych wydarzeń, ale ukazują również dzień codzienny w tamtej okolicy. Pozwala to wyrobić sobie kontekst i o wiele lepiej zrozumieć, jak wszystko wyglądało z perspektywy tych, którzy tam byli.

​ Dodam tylko, że nie jest ważne, czy wierzę w którąś teorię. W tekście wykorzystałem oryginalne dialogi i tekst „Szyby”.

​ Polecam również odwiedzić kilka linków:

​ 1. https://www.nytimes.com/2002/05/26/nyregion/fighting–to–live–as–the–towers–died.html

​ 2. https://www.nytimes.com/packages/html/nyregion/20030829_wtc_PORT/transcript03.txt

​ 3. https://public.fotki.com/kostic/world_trade_center/windows_on_the_world–4/

​ 4. https://web.archive.org/web/20010515211650/http://www.windowsontheworld.com/

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Garść 06.10.2020
    Czym za lat sto obrosną współczesne tragedie? Wyobraźnia karmiona skąpymi przesłankami produkuje, produkuje, produkuje...
    Tu całkiem niezła produkcja jest.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania