Dzieci wino i złodzieje

Był to dzień odległy. Wspomnienie to jest tym jednym z najdalszych, gdzieś na granicach mojego kosmosu, mały obłoczek, którego teleskopy pamięci nie za bardzo mogą wyostrzyć. Jest to ten dzień, któremu towarzyszy uczucie niedosytu pamięci. Chęć przeżycia go raz jeszcze. Bo tak mało się pamięta. Tak mało pamiętam, chcę przeżyć na nowo, mimo że nie, nie był to dzień z typu najwspanialszy, nawet któryś z kolei z najwspanialszych. Nie szukam dalej, dlaczego chcę, nie ma to przecież sensu. Nie szukaj, nie filozofuj durniu, koniu stary, to już nie wróci nigdy, słyszę diabła, skurwysyna, to już nie wróci, a mgła zajdzie ci na oczy już niedługo nic pamiętać nie będziesz. Oto wielka tajemnica życia. Przeżyć życie od nowa z tą tęsknotą, co po fakcie przeżycia, po latach się uruchamia i trwa i gniecie barki, tylko przyjemne to gniecenie jak w salonie masażu, aż płakać się chce i wrócić choć na chwilę. Wróć na ziemię durniu.

Miałem może dziesięć lat, dziewięć. Nie miałem. Mam dziesięć lat może. Nie mam, będę miał. Tobiasz jeżeli ja dziesięć, to jedenaście, dziesięć. Mgła. Nie na zewnątrz bynajmniej, mgła w głowie, ale nie czyste mleko, cokolwiek widać, cokolwiek słychać, jak we wczorajszym śnie, nie wspomnieniu. A w tej mgle gorąc, i lato, gorąc straszny, poty wybija, wybije poty na naszych małych kończynach i czołach, mamy czapki z daszkiem, śmieszne koszulki w bajkowe stwory, trampki i czyste serca mieć będziemy, mieliśmy. Tobiasz i ja cienia szukamy, będziemy szukać, będziemy krążyć wokół nagrzanego betonowego bloku, z nudą ciążącą tak samo jak gorąc albo i jeszcze bardziej. Tobiasz mi mówi, powiedział, powie mi, że wino jego ojciec ma na pawlaczu, wina ma tyle, że się w życiu nie doliczy jednej butelki, bo jedną Tobiasz zabrać planuje i wypić ze mną. Czy pił wcześniej, nie wiem, wtedy się nie zastanawiam, wtedy się zastanawiać nie będę, będę za to wiedział, że pił później jak i ja pił będę, piłem i piję. Pytam Tobiasza po co nam to wino, no jak to kurwa po co słyszę, dorośli piją, a my nie możemy, no właśnie po to. Przekona mnie tym argumentem. Zakazane, pomyślałem. Strach przeszył kark mój, walczy z ekscytacją i ciekawością w nierównej walce. Diabła nie ma jeszcze, albo jest słaby, rośnie, rósł będzie, będzie słaby wtedy.

Więc idziemy do Tobiasza, ojca nie ma jego, ojciec w delegacji jest jak zazwyczaj. Matka jego krząta się po kuchni, garami stuka o gary i o blat stołu terakotą dziwnie wyłożonego. Matka jego zajęta jest ale wgląd ma na korytarz, czyli i na pawlacze co wino w nich składowane. Udajemy, że zajęci jesteśmy u Tobiasza w pokoju jakimiś dziecięcymi, ważnymi sprawami, co to za sprawy ważne nie mamy pojęcia, bawimy się w jakieś rozmowy dorosłych czy inne pierdoły co dorośli robić mogą, rozmawiać o polityce nie wiemy jak, to milczymy, taki to dialog. Nie ma co czekać, mówi Tobiasz, idź zagadaj moją matkę, ja w tym czasie wezmę krzesło i stołek, bo z samego krzesła nie sięgnę kurwa, mam nadzieję, że się nie wypierdolę, bo wtedy mamy przejebane. Splunął na dywan i wtarł ślinę skarpetą. W takich sytuacjach, czyli w razie co, zawsze w głowie przygotowywałem sobie swoiste koło ratunkowe w postaci, że jakby co, to ja o niczym nie wiedziałem proszę pani. Nie wiem po co on tam lazł, nie mam pojęcia, nic mi nie mówił. Udawanie durnia czasem działało, ale czy ktoś w to wierzył oprócz mnie, to raczej nie. Grunt, że ja wierzyłem w swoją niewinność, a wierzyłem zawsze szczerze. Matki Tobiasza to ja się boję, ma nos jak wiedźma z bajki o Śnieżce i krasnalach, taki haczykowaty, a przy nosie ciemna krosta jak ziarno ziela angielskiego z rosołu, krzywię się gdy na tę krostę patrzę jakbym ziele to rozgryzł. Całą twarz taką wiedźmową ma, głęboko schowane oczy w czaszce i trwałą ondulację na głowie, ale włosy krótkie, rosną jakby do góry same. Szczupła jest, żylasta wręcz i silna pewnie, mogłaby mi wpierdolić jakby chciała. Głos też ma niezły, jak gawron co fajki pali. Sam krzyk jej mnie przeraża, Tobiasza nie rusza. Nie boi jej się w ogóle jebaniutki. Wpadam, w tę pułapkę lękliwych myśli, to ten skurwiel mi przypomina o tym czego się boję ale wtedy jeszcze o skurwielu nie wiem nic. O skurwielu dowiem się za chwilę. Być może jeszcze go nie ma.

Co mam mówić? Pytam Tobiasza przerażony.

Cokolwiek kurwa, nie wiem wymyśl coś.

Toś mi kurwa pomógł.

Idę. Skurwiel o którym jeszcze nic nie wiem albo go nie ma zaciska mi szyję, dusi niemal, ale nie mogę się poddać tak łatwo. Myślę i myślę i nic wymyślić nie mogę. W głowie mam trasę do pokonania, ale ile tej trasy przecież. Mieszkanie Tobiasza jak każde inne w bloku z płyty, identyczne jak i moje. Korytarz w centrum po prawej dwa pokoje i po lewej dwa, jedno z tych czterech pokoi to kuchnia. Na wprost kibel, ot i cały dom, który obejść można w osiem sekund. Pięćdziesiąt metrów, tylko że kwadratowych, cokolwiek to znaczy.

Staję przed wiedźmą, matką Tobiasza i zamieram, słyszę jak ten skrada się z taboretem za mną, słyszę każde jego ruch, szuranie po podłodze skarpetami, odgłosy stawianego krzesła. Przełykam ślinę, a raczej powietrze i to saharyjskie.

Mówię, dzień dobry, jak jakiś debil, przecież już mówiłem. Słyszę dzień dobry i mało co nie zesrałem się ze strachu. Serce wali jak po sprincie jakimś, patrzę się na wiedźmę, co na niskim taborecie siedzi, nad wiadrem ziemniaków się modli, ona na mnie łypie, z nożykiem w jednym ręku i kartoflem na wpół obranym w drugim. Trwamy tak chwilę w ciszy, a ja słyszę Tobiasza jak stara się być niesłyszalny.

Co mama na obiad robi? Mówi wiedźma i uśmiecha się, nos jej się spłaszczył dziwnie, tylko ziarno przy nosie takie samo.

Chyba pomidorową, mówię, a nie, szczawiową z jajkiem przecież. Po jajka do sklepu chodziłem. A pani co robi?

Ziemniaki obieram do kapuśniaku, kapusty dostałam z wioski, kości miałam w zamrażarce to czego chcieć więcej. Stary dziś wróci z delegacji to, żeby nie gadał, że nie ma nic. I znów uśmiechem mnie raczy.

Nawet podoba mi się ta rozmowa, myślę sobie. Nie straszna ta wiedźma wcale, gada jak do człowieka do mnie, w domu tak do mnie nikt nie gada.

No u nas też ojciec wrzeszczy jak obiadu mama nie zrobi w porę, mówię jak równy równemu.

Takie to chłopy wszystkie, głodne to złe. Nie ma co narzekać, nie, nie. Co moja matka przeżyła albo twoja babka to dopiero coś, mówi. My to raj mamy, raj na ziemi.

Zupełnie nie rozumiem o co jej chodzi, ale potakuję, że aha, że no tak, tak.

A pani mama to Tobiasza babcia? Pytam i dociera do mnie o co ja kurwa pytam. Ale ta nic, jakby nic nigdy mówi, babcia, no babcia, dziadek pił kiedyś i bił, babcie bił i nas dzieciaków, ale później przestał jak go choroba dopadła, przestał bo się wystraszył, że to od tego bicia Bóg sam go pokarał, może i pokarał, ale bił tylko jak pił, jak trzeźwy to potulny jak baranek był, do rany przyłóż, i pomocny, może nie w lekcjach, bo nieuk to z niego był, on tylko na gospodarce całe życie, pole uprawić to on umiał i końmi...

Dobra choć spadamy, słyszę Tobiasza i żal mi przerwać pogawędkę ze mną w roli człowieka, takiego dorosłego jak nigdy, ale siła wyższa.

Dobra, do widzenia, zerwałem się. Tobiasz szybko złapał za klamkę, a matka jego, a co ty tam masz schowane za koszulką?

Nic, krzyknął, spierdalamy szybko, i wybiegliśmy z domu jego po schodach na dół, drzwi otwarte na oścież zostawił, słychać tylko było niosące się po klatce metaliczne Tobiaaaaaasz wraaacaaaj i echo naszych wielkich kroków odbitym od schodowego lastriko. Wypadliśmy z klatki na podwórko, na podwórku skwar jak w piecu, albo gorzej.

Dawaj do ciebie pod balkon, szybko kurwa.

No to daliśmy. Mieszkam na parterze, to i ogródek mamy i kawałek przestrzeni pod balkonem, zarośnięta bluszczem na gęsto jest, doskonała kryjówka. Dorosły tam za nic w świecie nie jest w stanie się wyprostować, chyba że na kolanach, albo karzeł. Wejść tam to niezła gimnastyka, nawet dla nas. Ja i Tobiasz jesteśmy niemal równi, czuję jak muskam włosami o sufit tej kryjówki, czuję że to kryjówka stworzona specjalnie dla nas i czuje mocz z zaplamionego nim kąta. Sami tam sikamy, nie przeszkadza nam specjalnie zapach moczu, trochę dusi w upał ale idzie żyć. Do tego wiadomo, każdy to musi wiedzieć, im wyżej sikniesz tym większy szacunek, o czym tu mówić.

Stoimy naprzeciw siebie, obaj podnieceni, ja na pewno, Tobiasz zresztą też, nie da się ukryć. Trzyma w dłoniach butelkę po Augustowiance gazowanej, duża to butelka, wypełniona szkarłatnym płynem. Ten rodzaj podniecenia jest wyjątkowy, silny, spróbować czegoś zakazanego po groźbą surowej kary. Warte jest to uczucie wiele, nawet wpierdolu od ojca. W ustach miałem wcześniej alkohol, piankę z piwa legalnie, ojciec dał spróbować w dziwnych okolicznościach, na kiblu siedział ma zamkniętej desce, coś majstrował przy wodomierzach żeby rachunki zmniejszyć za wodę, bo te horrendalnie wysokie jak mówił, i raz nielegalnie zupełnie wódki łyk, jako smarkacz spróbowałem jak nikt nie patrzył, bo na stole stała polana w kieliszkach, spróbowałem i wyplułem krztusząc się i czerwieniąc jak burak. Teraz to co innego. Teraz mamy całą butle zakazanego napoju dla siebie bez nadzoru gestapo.

Dużo nie możemy wypić bo się porzygamy, mówi Tobiasz. Ciekawe skąd on to wszystko wie. Ufam mu w tej kwestii całkowicie, nie mam wyjścia by było inaczej, nie umiem przecież pić.

Tobiasz pierwszy, sączy, przełyk pracuje jak tłocznia dobre pięć sekund. Odrywa butle, krzywi się, beka głośno i się cieszy jak dziecko po mleku.

Zajebioza, mówi. Trzymaj, twoja kolej.

 

No to trzymam, cykam się trochę, ale staram się strach ukryć, strach jest dla lamusów, a dobre chłopaki to dobre chłopaki, tak mówią. Łapię powietrza, zamykam oczy i czuję cierpko - słodki smak sfermentowanych winogron na języku i w ustach całych. Helena to to nie jest, raczej zepsuty kompot ze śliwek lub wiśni z odrobiną szczyn. Robi się ciepło w przełyku i brzuchu, i przyjemnie w głowie, wesoło dziwnie.

I jak? Pyta Tobiasz.

Dziwnie jakoś, mówię. W brzuchu ciepło.

No, zajebiście. Dawaj po grzdylu jeszcze i lecimy, bo się porzygamy. Zabrał mi butlę, ponownie przechylił i ponownie tłoczenie przełyku. Teraz ja.

Znów zepsuty kompot ze szczynami ale już mniej razi. W brzuchu jeszcze cieplej, w przełyku też.

Błogo się czuję, jakbym śnił o czymś najprzyjemniejszym na świecie i trochę jak w tym śnie bym był teraz.

Dawaj, idziemy coś zajebać z warzywniaka, mówi Tobiasz.

Idziemy, schował butelkę w zaroślach bluszczu, na potem. W kryjówce było parno, ale na zewnątrz to istne piekło, słońce pali jakby chciało nas usmażyć i zjeść jak zwęgloną kiełbasę z ogniska.

W sklepie ulga, gdy wiatrak obróci się w moją stronę. Wieje w głowę, wywiać próbuje ze łba durnego, durne pomysły nieskutecznie. A matka z ojcem chcieliby, żeby skutecznie, żebym grzeczny był, posłuszny i słuchał, i problemów nie sprawiał. Chudy by powiedział, że chcą ze mnie zrobić jebanego niewolnika, nie daj się stary do chuja, tak by powiedział i miałby rację pewnie, ale ja gdy głosy ze stron dwóch, a nie daj Bóg z trzech, czy czterech słyszę, to głupieję do reszty i sam nie wiem co począć biedny kurwa żuczek. Ale nie teraz, bo teraz to nie czuję lęku, bo tych myśli wszystkich durnych nie słyszę co je diabeł skurwysyn podpowiada, ale jeszcze nie wiedziałem, ze to on wtedy, jeszcze mogło go nie być. Teraz myśli nie słyszę i lęku w sobie nie mam i nie boję się nic a nic czy tam za grosz jak się mówi.

Tobiasz plan mi powiedział. Pod ladą trzymają puszki redbulla, i całe kartony batonów, snickersy, marsy i milkywaye. Jest tego tyle, że szkołę całą by wykarmić szło, wszystkiego wiadomo nie wyniesiemy, mówił. Zaskakuje mnie ten człowiek, skąd on wie takie rzeczy. Szkoda, że nie jestem niewidzialny, pomyślałem. Bym ze sklepu co chciał wyniósł. I psikusy w szkole bym robił bez konsekwencji, pod spódnice bym zajrzał Kaśce i z domu wychodził kiedy by mi się podobało. Kiedyś też chciałem latać jak superman, ale tylko po to żeby nie musieć chodzić. Jakoś to chodzenie całe mnie męczyło, zwłaszcza do szkoły droga była długa, dobre dwadzieścia minut się szło, jak nie pół godziny i najgorzej w deszczu, czy mrozie.

Robimy tak, mówił, że czekamy aż nazbiera się trochę ludzi w kolejce, my w tą kolejkę się ładujemy gdzieś na końcu, coś tam kurwa udajemy, że oglądamy warzywa i inne gówna, że coś nas interesuje jako zakup, w ręku jeden trzyma kartkę z wypisanymi pierdołami jakimiś na obiad, cokolwiek, nie zwracamy na siebie większej uwagi, bez nerwowych ruchów ma być i jak sytuacja będzie czysta to jeden z nas wchodzi pod ladę i ładuje do torby co się da. Będzie czysto, wychodzi i zawijamy pod pretekstem, że mama woła czy coś w tym stylu. Tylko ten ktoś to musi być mały, bo tam jest ciasno jak cholera.

Plan wydawał się genialny. Wciągnęliśmy w niego Mapeta. Na początku protestował, kręcił nosem, że przypał, że matka go zajebie, co było nieprawdą, bo i tak wina na nas by spadła jak zwykle, że się cyka, że rady nie da i inne wymówki, ale w głębi duszy chciał to zrobić i się w końcu zgodził.

Poszliśmy jeszcze wszyscy pod balkon po więcej odwagi, Mapet się bał pić i nie pił, trudno, więcej dla nas, powiedział Tobiasz. Załyczyliśmy solidnie i w drogę.

 

Więc stoję z głową w strumieniu powietrza, w ręku trzymam listę z wypisanymi losowo produktami, mleko, chleb, jabłka i tak dalej w drugiej szmacianą torbę zakupową. Za mną stoi Mapet, a za nim Tobiasz. Kolejka jest spora, na całą długość lady, przed nami sami dorośli z siatkami i koszami wiklinowymi, za nami tylko drzwi. Biorą warzywa świeże, ciastka na wagę, nawet te wafle co je lubię, pikantne i słone, i inne pierdoły jak ogórki małosolne. Pachnie tym wszystkim naraz, i przyjemny to zapach, nie jakieś śledzie czy ryby, to nie piątek. Jakaś baba jest obsługiwana, kosz wiklinowy jej stoi na taborecie przy ladzie i ładuje do niego co sklepikara poda, a dużo ma do podawania. Zerkamy po sobie, każdy jest skoncentrowany na zadaniu, widać to w oczach. Czuję, że to dobra chwila, nikt uwagi na nas nie zwraca. Wiatr zmienił kierunek. Kiwam głową, Tobiasz też. Teraz.

Mapet z łatwością znika pod ladą, ja upuszczam torbę i wsuwam ją nogą w kierunku Mapeta, torba znika. Chwila trwa wieczność, jak zwykle w takich sytuacjach. Mapet jest cicho jak mysz, wiatrak szumi, ludzie coś z przodu gadają, sklepikara uwija się, chodzi w te i z powrotem, świat nam sprzyja w niecnym planie. Dziwie się jakie to proste, jak to się uda to będzie skok stulecia. Grunt to wyglądać grzecznie, niepodejrzanie. Dzieciaki kradną to wiadomo, a jak sklepikara zwęszy co jest grane to będzie zerkać, łypać podejrzliwie co chwila i nici z całego cap carap. Niektóre to mają szósty zmysł na złodziei. Otwierają się drzwi. Kurwa, słyszę szept Tobiasza. Żeby nie wyszedł, żeby nie wyszedł, nie wyłaź spod lady, nie teraz, szepcze modlitwę. Plan nasz tego nie przewidział. Co robić kurwa, myślę.

Wszedł facet do sklepu, w krótkich gaciach i podkoszulce na ramiączkach, na stopach ma kuboty i skarpety i zwracam uwagę właśnie na nie bo dziurę ma wielką aż paluch największy wystaje i kępę włosów widać na palcu trochę obrzydliwą. Podreptały te stopy, pochodziły chwilę, pokręciły się po posadzce, zapytały czy wino mają w kartonie, miodowo lipowe, bo nie będą stały w kolejce przecież jak nie mają, nie mają, usłyszały i podreptały za sobą zamknąwszy drzwi. Oddycham, bo nie oddychałem. Kolejka nie posunęła się na krok, więc stoimy gdzie staliśmy. Coś ociera się o moją nogę, torba, wyciągam, waży. Mapet wysuwa głowę, patrzy na mnie, macha porozumiewawczo, odmachuję mu, że jest czysto. Wypełza cały, najpierw kuca, potem udaje, że wiąże sznurówkę, mimo że trampki ma bez sznurówek. Tobiasz mówi głośno, teatralnie, czekajcie coś mama moja chce, wyszedł ze sklepu i woła do nas, że mama jego coś chce i od nas. Nikogo to nie wzruszyło z klienteli, i najważniejsze, sklepikary nie wzruszyło. Naiwne to wszystko myślę, naciągane jak palec od pukawki ale skuteczne. Lepsze niż ucieczka bez słowa w popłochu, a tak wychodzimy sobie jak gdyby nigdy nic, z pełna torbą łupów i bananach na gębach.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania