Dzień
Trwogo! Trwogo! Kochanko ma niebiańska, pieść mnie w szaleńczym tańcu krzyku łez i rozpaczy i nigdy, przenigdy nie ofiaruj mi wytchnienia, nigdy, nigdy!! Przykuj mnie do gotyckiego łoża i wstrzyknij do psychicznych żył wszystkie kłamstwa świata, a serce me już na zawsze cię uwielbi i pokocha, i co roku na pamiątkę tego Daru będzie nieść ci okrwawioną różę z mego ogrodu.
Dzień
Samotność. Piskliwe i monotonne warczenie budzika wyrwało mnie z letargu tuż przed świtem, gdy wschodnie niebo granatowieje, a pierwsze zbudzone ptaki – niczym najpilniejsi śpiewacy zaczynają wygrywać swoje trele. Mimo, iż nadal leżę wiem, że jak co rano – przylatując ze swych tajemnych kryjówek – ptaki usadowiły się na niskim, a dość szerokim murku po drugiej stronie ulicy, oddzielającym chodnik od małego skwerku z ławkami, gdzie późnym popołudniem przesiadują starcy, zapewne nie mogąc znieść swych skrzeczących żon lub doskwierającej samotności. Powoli brunatne światło, jeszcze w pełni nie uchwytne, rozrzedza matową czerń pokoju, wypełnia go, wszakże konsystencją zbyt gęstą, abym mógł dokładnie rozróżnić wszystkie szczegóły sprzętu, aż do chwili, gdy oczy przyzwyczają się do półmroku, w którym, siłą przywracającą mi pamięć, czy to jeszcze gdy spałem i podświadomość „świadoma” przyzwyczajenia, czy to może gdy już budziłem się rozrywając pajęczynę snu, wydobyłem z głębi siebie przeczucie dość dziwne, przeczucie, gdyż nie wiem czy to był sen, czy jawa, że nie spałem już na ułamek sekundy przed uruchomieniem się dzwonka w budziku – wskrzeszającego czas.
Kolejne ćwir sprawia, podobnie jak słowo-klucz, iż ukryta jeszcze pamięć w stanie wykluczającym proces analizowania wspomnień, w stanie hibernacji – sprawia – po przypomnieniu sobie tego słowa (tu świergot ptaków), i po dopasowaniu odpowiedniego szyfru, że moje błogosławieństwo niewiedzy rozbryzguje się stawiając mi, niby ogromny mur, tamto wspomnienie ukryte za tym kluczem, i zapowiada chwilę której nie lubię, lecz która zawsze przychodzi, mimo, że umysł robi co może, by odpędzić tamto wspomnienie; ono nadal tu jest i czeka, jak drapieżny zwierz na uwolnienie zza krat i pochwycenie swojego dotychczasowego żywiciela. I ja czekam. Chwile takie, przesycone melancholią ukazują mi obraz tak odmienny od tego, który bym pragnął ujrzeć i który drwi ze mnie, nie chcąc wypuścić ze swego śmiertelnego uścisku.
I nagle pierwsze, jeszcze niepewne promienie słońca, niepowstrzymane przez żadne chmury wdarły się oknem do pokoju, który – teraz olśniony złotem – przyniósł mi to, na co czekałem. Tak dobrze mi znany o tej godzinie ból odzianej w słońce samotności. Oślepiony przymrużyłem oczy – małe źrenice wszechświata wpatrzone w teraźniejszość. Jak gdyby wszystkie jałowości świata z przysięgając się w tej nieznośnej godzinie samotności i strachu rozciągały spirale czasu do granic próżni, która niczym nigdy nieustający ruch fal na morzu, z każdą upływającą chwilą zawadza napiętą strunę wszystkich uczuć i żłobi w nim, jak fala uderzająca o skalisty brzeg, niemożliwą do zasklepienia ranę, która sącząc panteizm kłamstw dla ukrycia samotności, przybiera tym większy ból, im ta spirala – nieświadoma i bezlitosna – z większą siłą i zachłannością zatapia swe próżne, ale i jakże krwawe zęby w otaczającej nicości. Umysł wiruje, tracąc poczucie rzeczywistości, a ciało choć pod przykryciem, zalewa lodowata fala północnych mórz. Podświadomość chwytając się (za pomocą zmysłu) ostatniej nici wiążącej umysł z rzeczywistością – gry świateł na ścianie, chcąc uratować mnie i wyciągnąć z ostatniego, dziewiątego kręgu, przyprawia mnie, zwłaszcza w momentach swego chwilowego, a jakże złudnego zwycięstwa, o taki zawrót głowy i o takie mdłości, że – nie mając już władzy nad sobą – zapadam się w zapomnienie. Na szczęście nie trwa to długo, gdy odzyskuje świadomość czuje już tylko tępy ból. Leżę jeszcze i mdłości mijają, zawsze mijają, gdy zmysły wypełniają się powracającym przyzwyczajeniem, choć małe rozdrażnienie i niesmak towarzyszą mi podczas wędrówki dnia.
Na początku myślałem, że to minie, że czas uleczy rany, lecz teraz po tylu latach wiem, że to się już nigdy nie zmieni, że pozostanie na pamiątkę tamtego odległego świtu, kiedy obudziłem się, a głowa tak bliskiej mi istoty, osnuta zasłoną jedwabnego i spokojnego snu leżała na mych piersiach, promieniując niczym głowa świętej, obdarzając mnie niewysławianym szczęściem. I choć teraz wiem, że się myliłem, to i tak niczego nie zmienia; miłość jest tym, czym być powinna, niewyrażalna i jak śmierć potężna. Taka też pozostała – sama, bez istoty, która ją wznieciła i bez nadziei o jej twarz, ze świadomością, że ukochana wypłynęła w nigdy niekończącą się podróż wspomnień i nawet nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności lub przypadku nie powróci i nie ofiaruje mi przepięknego egzotycznego kwiatu, trzymanego w dłoni. Nie roszczę sobie pretensji o nienawiść, w świecie, gdzie nie jest ona nowością. Kiedy bowiem słowa i czyny ranią, niema odwrotu z drogi, gdzie partnerzy współzawodnicząc, zbijają, poprzez chytrość samowystarczalności, uczucie głodu, gdy obok świat przepływa nie zdając sobie sprawy ze swego posłannictwa. Niemal wszyscy kochając bluźnią przeciw miłości i my również zbluźniliśmy, balansując na krawędzi przyzwyczajenia, niedomówień, jednostronnych zachcianek i nudy.
Słońce wzniosło się i zamieniło szczebiot ptaków na ujadanie samochodów, które już o tej porze, przybierając na sile, wibruje niczym serenada ironii, i uświadomiło mi, że zaraz trzeba wstać, trzeba ubrać się i wyjść. Dokąd zaprowadzi mnie ta precyzja maszyny, gdzie każdy tryb naoliwiony jest obowiązkami, które nie są moimi obowiązkami? Do ludzi, których nie znam, do ich słów, gestów, które są mi obce. Nie wiem, co mówią, czego chcą i chyba nigdy nie zrozumiem, gdzie zaprowadzą ich własne czyny, jaki cel im wytyczono i gdzie kupili te kamienne maski przyglądające mi się w pracy, sklepie i na ulicy; maski, które zdają się sądzić mnie przy każdej sposobności, a którym wymykam się, gdyż mnie nie znają.
Wiem, że można ułożyć sobie życie z gonitwy za podstawowymi potrzebami i z drobnych trosk, co dzień pukających do drzwi, ale wiem również, że nie sposób tego uczynić, gdy obok w fotelu rozgościła się ma jedyna przyjaciółka i towarzyszka życia: samotność. Dlatego zrezygnowałem z uciech i wygód oferowanych przez świat, które zresztą nic prócz rozdrażnienia mi nie przynoszą. Jeden pokój, kuchnia i łazienka, to azyl w którym me myśli poruszają się z dala do wścipstw tego miasta. Ale to również azyl, z którego co noc – nie widząc dalej niż widnokręgu kres, za który tak mi już tak od dawna obce, gorące promienie słońca zabrały ostatnie widmo nadziei – patrzę jak okaleczone drzewa, niby martwe wieże, piętrzą się ku niebu pełnego gwiazd, które bezlitosne posyła mi melodię dawnych, utęsknionych i straconych lat. Najchętniej przeniósłbym się do domku w górach, gdzie co dzień ja, samotność i niebo, byli byśmy niczym nierozerwalna rodzina.
Lecz słońce, coraz szerzej otwierając swe oczy, przypomniało mi o Czasie, który – on jedyny będąc konsekwentnym – zmusza mnie do wstania z łóżka. Po porannym rytuale, jak co rano, zapaliłem papierosa; dym, który uniósł się z niego zawirował jak w szaleńczym opętaniu, jak w tańcu wariatki. To tu, to tam wiruje w powietrzu z jakąż prostotą i zarazem wyrafinowaniem; ugina się, skręca, to znowu prostuje tworząc niezliczone ilości figur i kształtów. Skacze i urywa się, by po chwili ułożyć abstrakcyjny obraz i w końcu rozpłynąć się w powietrzu.
Wyszedłem na zewnątrz, gdzie od trzech dni słońce pali swą pożogą, stapiając, zlewając wszystko w pustynię zawiesistej stęchlizny, mazi rupieci wrzuconych w wolność. Choć do południa brakuje kilku godzin, ulewa żaru paraliżuje mięśnie, jak przyjacielski uścisk węża-wybawiciela. Korytarz ulicy faluje w niezliczonych metamorfozach zamieniając ludzi i budynki w teatr kukiełek, pociąganych za stalowe promienie Ormuzda. Miraż złudzeń i ludzi. Idę, kroki wybijają głucha melodię odległego dzwonu zapomnianej świątyni, gdzie jeszcze celebrowana jest i pielęgnowana starodawna myśl, przez mnichów zamieszkałych po drugiej stronie świtu.
Miasto ciągle się przeobraża, zmienia, tu w tej części miasta, został jedynie niezmieniony chodnik, oferujący dość miejsca, by każdy szedł swoim „torem”. Zauważyłem to, gdyż wychodząc przeważnie o stałej porze natykam się na troje ludzi, zmierzających, tak jak i ja, w stronę centrum. Starsza kobieta, niska i przygrubawa, idzie wolno wzdłuż domów i ogrodzeń, lekko utykając na prawą nogę. Za nią młody, wysoki mężczyzna, o zdecydowanych i energicznych ruchach, zawsze ubrany w garnitur, niesie teczkę w ręku. Dogania ją, wyprzedza i teraz kobieta podąża za nim, aż mężczyzna nie zniknie w oddali, najpierw jako mały punkcik – element horyzontu, a później nie zostanie wchłonięty w masę liliowego powietrza. „Tor” przy ulicy zajmuje mężczyzna około trzydziestopięcioletni, idzie zdecydowanie, lecz jego ruchy są mniej energiczne do mechanicznych ruchów młodszego mężczyzny. Nie wiem jednak, czy to przyzwyczajenie, czy może jakiś kaprys przyświeca tym osobom, by chodzili tym samym „torem”.
W miarę jak zbliżam się do centrum, coraz więcej przechodniów otacza mnie, jakby na czyjś niewidzialny rozkaz, swą kamienną procesją. Bardzo dziwni ludzie, którzy zarazem zawsze mnie ciekawili, to dlatego, że nie mogę pojąć, czemu robią tyle szumu i starań o rzeczy, które mi już dawno objawiły swą bezużyteczność. Trzeba ogromnego wysiłku, bym zrozumiał, że można im zazdrościć sławy, uznania i pieniędzy, które zgoła niczemu nie służą. O czym myślą podczas swej podróży donikąd, jakie uczucia nimi kierują i co czują wydawani na osąd głosu wewnętrznego, czy go słyszą? Gdyż czasem tylko przeczucie, jakieś odległe wydarzenie, choćby dla nas w tej chwili nieświadome, a tak nam niegdyś bliskie, wystarczy, abyśmy zamyśleni szukali i wypatrywali jakiegoś znaku, który uwolniłby nas od niepewności, lęku i pragnienia, które zawsze nosimy i które tak potężne jest ciągłą wewnętrzną walką z kimś, kto pragnie więcej, niż może dać świat. Poszukując tego nie dość wyraźnego celu, gdyż niemal zawsze jest nieświadomy, podążamy ku jedności, szczęściu i ku harmonii w czasie – który przemijając odbiera nam lata, jak żarząca się jesień odbiera drzewom ich spopielone liście – małe wyznaczniki umykającego czasu, którego zdaje się szukamy, by uszczknąć choć skrawek dla siebie, by zatrzymać go i przez jedną jedyną chwilę móc wytchnąć od szaleńczej gonitwy za iluzją, kolorowym kłamstwem, które nie wiedzieć czemu ci ludzie stale podsycają, i aby móc powiedzieć sobie, że panują nad własnym życiem, a tym samym, by ukryć fakt, że mogą istnieć jedynie jako odbicie w drugim człowieku.
Szedłem powoli, gdyż miałem jeszcze dość czasu, by nie spóźnić się do pracy w biurze. Zresztą zawsze wychodzę wcześniej, by przyglądać się twarzom i oczom, które nie widzą. Co ukrywają za zasłoną spokoju lub troski, co zmusza ich co dzień, by wstawali i robili te zbędne rzeczy, które są sztuczne, bo nie nalezą do prawdziwej natury – do natury człowieka. Gdzie spieszy się ta młoda kobieta, która mnie właśnie minęła lub trochę starsza, która prawie biegnąc uderza torebką o przechodniów. Albo mężczyzna w średnim wieku, kierujący swoim luksusowym samochodem i rozmawiający przez telefon komórkowy; śmieje się i pokazuje białe zęby. Czy wie, że zestarzeje się, i że i tak zabraknie mu czasu, by wypowiedzieć wszystko to, co chciał. Co trzeba powiedzieć, zwłaszcza w latach miłości.
Przechodnie czasami uśmiechają się w swej monstrualnej modlitwie, niewidomi w perłowej przestrzeni, w gorączce, w kruchym i syczącym mieście, w skowycie mgły i pustyni drżeniu, majaczący w bólu, pijani w szczęściu, ogarnięci czymś, co ich już znalazło i „wolność” oddało; zimni i palący, w czarnej nocy się pławiący. Pozdrawiam znajomych, gdy płyną obok, czasami przystają i zamieniamy kilka dźwięków, coś podobno znaczących, uformowanych konwencji zabijających myśl. Idę dalej i tęsknię za człowiekiem.
Czy błądzić zawsze oznacza dążyć? Chciałbym znać ich serca, ich motywacje, tajemne uciechy i cele, jakie im przyświecają. Może to ze mną jest coś nie tak, może to ja jestem dziwny, a oni naturalni – nie wiem. Kiedyś miałem przyjaciół, lecz – czy to możliwe – zadawałem sobie wówczas pytania, aby te ciepłe i życzliwe słowa, czyny i sprawunki, tak starannie dla mnie przygotowywane, były (i to wówczas kiedym był tak bliski odkrycia intencji) rojem mego umysłu, który Niewidząc, nie mógł wydobyć się z licznych hipostaz i chylił się raz ku euforii, raz ku rozpaczy, i poprzez to usiłując po trochu na absurd odpowiedzieć absurdem, a po trochu szukając rzeczywistości tam, gdzie była jedynie obojętność, w końcu – po długich analizach okoliczności – przekonałem się, że każdy gest, każde słowo, było wymierzone przeciw mnie (gdyż do pewnego czasu myślałem, że postępki oddziaływają tylko w jedną stronę) z perfidią nieświadomego „autysty”, który odpycha wszystkich, którzy go kochają. Toteż, nad zbyt nieprędko było mi do ponownego spotkania, o które zresztą w tydzień po moim zerwaniu prosili mnie, zachodząc do mnie, i przy okazji przynosząc tak służalczą minę, pod której powierzchnią od razu odgadłem jakąś nową intrygę, dzięki której mogliby znów cieszyć się moim kosztem, a dzięki której odkryciu stanowczo odmówiłem, z impertynencją, która wydawałaby mi się o wiele nie na miejscu, aż w miesiąc przedtem. Ale nie tylko ta ich fizjonomia zdradziła mi skrytą intencję ich prośby, ale barwa ich głosu, bardziej chropowata niż zwykle i bardziej majestatyczna, podobna głosowi osiemnastowiecznego lokaja zwracającego się do pana, z którym zresztą, gdyby tylko mógł zamieniłby się pozycją. Odmówiłem, kłamiąc, że gdy tylko moje obowiązki pozwolą mi na to, poinformuję ich o spotkaniu, na które już nigdy nie miałem wyrazić zgody. Bowiem, do pewnego stopnia ma przyjaźń i me zaufanie było „miłością przyjaźni”, a że podobno miłość nie jest bezinteresowna, zostawiłem wszystkich moich „przyjaciół”, uświadamiając sobie zresztą, że podobnie jak nie istnieje prawo ciążenia poza obitą ziemską, tak nie istnieje prawo przyciągania się dwojga ludzi inaczej jak poprzez kłamstwo, z tym, że owo kłamstwo podlegające ciągłym metamorfozom – sprawia – że w końcu nie mogąc go rozszyfrować bierzemy go za prawdę. Tak więc już od dawna idę sam, bez jakiejkolwiek o mnie opinii. Raz tylko usłyszałem do mego przełożonego: „Wie pan, lubię pana, bo jest pan spokojny i opanowany, ale jakoś nie potrafię pana rozgryźć, a poza tym brak panu ambicji, a to się teraz bardzo liczy; jest też w panu jakiś brak samookreślenia się, ustalenia”. Ale cóż znaczy owo „ustalenie się”? Czyż czowiek nie „ustala się” dopiero po śmierci, póki bowiem człowiek żyje „staje się” Czy być dzieckiem i zarazem dorosłym nie oznacza ucieczki od skostnienia, od owego strasznego miejsca między Scyllą a Charybdą współczesnej maski pewności w świecie gdzie nic pewności nie daje. Zatem czyż nie należałoby być dojrzałym i niedojrzałym jednocześnie, gdyż wszelka dorosłość zawiera w sobie kłamstwo?. „Człowiek to zgoda i niezgoda, byt i niebyt. Być albo nie być, oto pytanie prawdziwie infernalne. Być oraz nie być oto zbawienie” – powiedział nie wiem już kto taki. Łącząc więc byt i niebyt oraz istotę z istnieniem, być może stworzylibyśmy w sobie postać reżysera?
Co do ambicji, dawno temu je straciłem. Gdy byłem na studiach, nosiłem w sobie dużo ambicji, planów i celów, jak rodzina, dom, praca; celów które nie dawały mi spać. Ale studia się skończyły, dobrej pracy nie było, a przyszła rodzina domagała się „owoców” właśnie tej nieosiągalnej pracy i miłości sprowadzonej do „mieszkania razem”. Lecz ja wiedziałem, że dom to miejsce, w którym cię rozumieją, a nie miejsce, gdzie „się mieszka”. Skończyły się również złudzenia, została teraźniejszość, pustka i samotność, która mnie rozumie, choć ona jedna i jest mi wierna. Zostały również puste ściany, to znaczy życie, które starannie przygotowujemy na przyjęcie drugiej osoby, a które właśnie więzi nas, gdy ta osoba odchodzi. I mimo, że dziś nie jestem nieszczęśliwy, to czuje jak co noc, w świetle księżyca, w świetle świec dogasa życie me, jak cały ten świat. Żyjąc wśród ludzi, widzę jak budując miasta wykreowali zbyt gęstą i nieproporcjonalną konsystencję chciwości i władzy, by się teraz z niej uwolnić. Błędem jest bowiem mówić, że to rozum rządzi mieszkańcami miasta, to miasto rządzi nimi. A ja poruszając się nad krajobrazem dotarłem do ostatniego widnokręgu, czyli ojczyzny niezrozumienia, i teraz jestem tu, wśród tej aglomeracji pustych luster nieodwracanych do ściany w domu nowych umarłych, zakurzonych, mdłych twarzy spozierających na mnie i udających samych siebie.
Jest coś osobliwego w tej gorączce miasta-widma, skąpanego we mgle urojonych wizji, w kalejdoskopie jaszczurzych ulic wijących się niczym włosy w bólu. Przechodnie – parada żądz w cieple neonu, parada perfumowanych zwierząt, gdzie umysł, to gra – jak przeżyć kolejny dzień nie odkrywając kart własnych bogów. Wiem, że oni, by istnieć muszą zabijać – osiem miliardów błądzących ciem całujących śmierć u podnóża skał, na których zawsze o świcie rodzi się nowe szaleństwo. Wizja dobrobytu – mistycyzm krzyża. Poniżenie bowiem, to dobra obrona przed skazaniem na wolność.
Idąc w niemożliwym już teraz blasku, pośród bezimiennych cieni, wpatrywałem się w twarze przechodniów, z których anonimowości i tak, jak dotychczas, niewiele mogłem wywnioskować, lecz nagle (myśląc, że na prawdę coś widzę) me serce, tak bardzo spragnione odpowiedzi i niemal uśpione, obudziło się, przyspieszając bicie i wprawiając mnie, początkowo w podniecenie, a za moment w obrzydzenie, gdyż to, co zobaczyłem było nad zbyt okropne, dlatego uświadomiwszy sobie, że to jedynie obraz mego – podsycanego pragnieniem – umysłu, uspokoiłem się, ale i straciłem nadzieję, którą od tylu lat noszę; nadzieję rozwiązania „zagadki” ludzi. Naraz zamarłem, niespodziewanie, gdy już serce powróciło do normalnego rytmu, obraz powrócił ze zdwojoną siłą, bowiem był rzeczywisty, a ja, podobnie do owych mężów, którzy nakrywając żonę na zdradzie, najpierw upominają samych siebie, za tak niedorzeczny pomysł, by później zaniemóc po uświadomieniu sobie owej zdrady, nie mogłem otrząsnąć się ze zdumienia i stałem w miejscu. Około pięćdziesięciu metrów przede mną na chodniku, dwaj urzędnicy śmierci bezkarnie pastwili się nad leżącym starszym mężczyzną, kopiąc go i szarpiąc. W końcu stary dał za wygraną, wypuścił z ręki torbę i tamci zaczęli uciekać, a ja zanim się ocknąłem i podbiegłem do leżącego, nie miałem co marzyć o złapaniu tamtych, których zresztą – nie wiem czemu – nikt nie powstrzymał.
Chwyciłem mężczyznę pod ramie i pomogłem mu wstać. Miał około siedemdziesięciu lat i mimo, że był wysoki i barczysty wyglądał – szczególnie na wskutek wypowiadanych przez siebie niezrozumiałych słów – jak zagubione dziecko. Dużą głowę pokrywały resztki siwych włosów, a zmarszczki na twarzy przywodziły na myśl zaorane pole z górami i dolinami. Stał tak przez chwilę wpatrując się w dal, w pozie przynoszącej na myśl skulone i wystraszone dziecko, które ukarano z przyczyn, których nie rozumiał. Gdy oprzytomniał, spojrzał na mnie, miałem go spytać, czy nic mu się nie stało i czy nie potrzebuje lekarza, lecz te oczy, ciągle wpatrzone we mnie nie potrzebowały pomocy, lecz zrozumienia. I wtedy wreszcie, w tym milczącym krzyku dotarło do nie, że ten tłum nigdy się nie zmieni, że jest jednym ogromnym kamieniem toczącym się z niebotycznej góry. Zrozumiałem, że ludzie ci zamknęli się w mrocznych komnatach i zgiełku absurdalnego miasta, głusi na owadzi krzyk, wegetują bez świadomości, że życie ich nie stwarza im żadnych możliwości do odpoczynku, w którym mogliby Myśleć. Uruchomili machinę, która źle eksploatowana wytycza im jedynie bezcelową drogę, po której kroczą (mimo pozoru) bez żadnej istoty należącej do nich. Rodzą się i z nieograniczoną siłą dążą do szczęścia, do którego sami sobie wzbronili dostępu, gdyż poszukują go tam, gdzie go nie ma – na zewnątrz siebie. Uciekają przed historią, przed własną tożsamością i strachem, budując sobie konwenans życia – przyzwyczajenie.
W chwili tej, w tym otrzymanym darze, a tak niespodziewanym, jak nigdy dotąd nie ujrzałem owej infernalności świata.
I nagle wszystko zawirowało, słońce jakby pękło i wylało na mnie cały swój żar roztopionego żelaza. Chciałem się ruszyć, lecz mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Ziemia pod nogami rozwarła się wchłaniając mnie niby pyłek swej części, otulając czernią i zimnem. Moje ostatnie słowa krążyły wokół jednego słowa: koniec. Wtem coś mną szarpnęło, otworzyłem oczy i ku memu zdziwieniu nadal stałem na chodniku, otoczony płynącym tłumem. Starca już nie było, odwróciłem się i zobaczyłem, że znika w tłumie manekinów.
Ruszyłem przed siebie, zapomniawszy o pracy i obowiązkach, które to przecież wymusiły na mnie wyjście z domu. Szedłem wzdłuż sklepów, banków i urzędów, między ludźmi, na których nie zwracałem już uwagi, a którzy chcąc być precyzyjni zamykają swych współobywateli w kartotekach i liczbach, i którzy zadowoleni, naiwnie upajają się myślą, że są szczęśliwi, a co więcej, posuwają się nawet do stwierdzenia, że są wolni. Ale do czego owa wolność się sprowadza w ich świecie, gdzie wpływ większości ogranicza do minimum prawa każdego.
Przeszedłem most na jedynej rzece przepływającej przez miasto i najwidoczniej kierowany instynktem, by uciec od jęku, jęku oszalałych jaszczurzych lokatorów, skierowałem się do parku. Park, który jest pozostałością ogromnych lasów wykarczowanych na potrzeby osadników, a później miasta, istotnie, gdyby nie wąskie alejki i ławki, wyglądałby jak mały las. Drzewa rosną tu nieregularnie, a i dzikim krzewom pozostawiono „wolna rękę”, dzięki czemu owe królestwo, ów jarmark owadzich krzyków, daje nieraz uchwycić błędnym prometeuszom myśl, przeczucie, że dzień pokuty umiera, nie dopełniwszy swego biegu, i daje pieścić się tą myślą dowoli, wolną od okularów rozumu, przez które człowiek, jak metal, zakwita krwią.
Usiadłem na ławce w cieniu drzew i zapaliłem papierosa. Byłem sam, ani jednej osoby w zasięgu wzroku, owego zmysłu, będącego u większości przyczyną pożądania. Zresztą nie byłem już ciekaw masek szukających racji życia w codziennych wędrówkach pustynią nieczułych serc, których obraz ukazał mi się z całą jaskrawością w łzach starca, któremu prócz pieniędzy skradziono coś o wiele cenniejszego – człowieczeństwo, za którym płakał. Odeszła ciekawość ludzi, których już znam, a którzy by dopiąć swojego celu i okupić go, podpisują cyrograf, którego zresztą cena, to znaczy życie jest nieproporcjonalna do celu, czyli marzenia; marzenia połowicznego i iluzorycznego, które jeśli się nawet spełni, to po pewnym czasie okazuje się niewystarczające, gdyż pojęcie idei nie istnieje na zewnątrz; „zewnątrz” bowiem nie jest nam dostępne w drodze obszaru życia możliwego. Jałowy bieg to pustynia egoizmu, wśród której ów truizm jest irracjonalną imaginacją immanencji współczesnego człowieka. I ci ludzie, krocząc po omacku zamiast pomagać sobie wzajem, potrącają się w gonitwie za ułudą, uparcie myśląc, że to czego szukają jest niezwykle ważne. Nic tych ludzi nie usprawiedliwia, by wymykali się życiu. Nawet to, że nic nie przysparza człowiekowi więcej cierpień, niż jego własna świadomość; że rozum i doświadczenia każdego człowieka z osobna implikują rzeczywistość; że wszystko co jest i co tylko powstaje, wywodzi się z mniemania ludzi o tym, co zajmuje ich w danym momencie i sytuacji; że każda myśl poprzedza przedmiot myślenia i nie rzadko go implikuje. Bowiem człowiek sprawił sobie niewiarygodny luksus – problemy religijne; trzeba natomiast, aby odwrócił znaczenie rzeczy i budował zewnętrzną pustkę z źródła, które nie ma nazwy.
Siedziałem i rozmyślałem. Od czasu do czasu ktoś przeszedł lub jakaś para zakochanych, nieświadomych i jeszcze niewinnych siadała na którejś z ławek. Żartowali, całowali się i przytulali, a czasem ich śmiech dolatywał do mnie. Gdy tak patrzyłem na nich przypominałem sobie jak jeszcze nie będąc z moją ukochaną, a znając ją, pytałem sam siebie: „Cóż począć, gdym odgadł naturę zaspokojenia mych frustracji, skoro ów cel, błyszczący niby światełko na końcu tunelu, gaśnie, gdy tylko się do niego zbliżyć. Widocznie najlepiej wypada mi stać w miejscu u bram drogi i nie deptać aksamitnej ścieżki, na skraju której mogę oglądać olśniony czułością i zrozumieniem skarb.” W kilka miesięcy później, w ciepłe dni wiosny i ja przychodziłem do parku z moją ukochaną. W tamtych dniach, tak szczęśliwych, w których miłość wydawała mi się nigdy i niczym nieprzerwanym strumieniem naszych połączonych dusz i serc, nawet przez ułamek sekundy nie doznałem najmniejszego cienia zwątpienia, by miało się to skończyć, by to niewyczerpalne źródło miało wyschnąć i dać mi odczuć, już nawet nie koniec związku, ale, że nasze krótkie spotkania, nieświadomie łączone w nieprzerwaną ciągłość, miały kiedyś rozstąpić się i ukazać mi, że pomiędzy nimi jeszcze coś istnieje, jakiś świat pustki i naszych rozstań, których wówczas nie widziałem, a nawet gdy, to wydawały mi się jedynie nieokreślonym i urojonym złudzeniem. Prawdziwie nieszczęśliwi nigdy nie zdają sobie sprawy ze swego nieszczęścia, jest ono bowiem dla nich pożywką, dzięki której mogą dalej istnieć i trwać przy osobie, od której nawet na myśl im nie przyjdzie – odejść. Dopiero, gdy zostanie im zwrócona samotność, przekonują się o swoim cierpieniu ukrytym w miłości, a które wychodzi na jaw gdy nie osiągnie się celu swoich pragnień. A w dodatku czyjeś cierpienia nigdy nie wydadzą nam się na tyle cierpieniami, póki my sami nie połączymy się z nimi, jak najbliżsi sobie kochankowie. Choć prawdą jest, że wielka miłość, to znaczy po prostu miłość, leczy rany i sprawia, że człowiek staje się wolny; wolny będąc z drugą osobą. I choć również mówi się, że miłość sprawia, że wszystko dookoła wydaje się adiaforą i że jest wielkim egoizmem, to nie wszystkich stać na taki egoizm. Dlatego w tych zakochanych, którzy zresztą na pewno wiedzą, iż żeby mieć trzeba zaryzykować, czyli zaufać, w nich była nadzieja, że może oni w końcu zrozumieją zagadkę, dzięki której trwają i dzięki której w nocy sprawiają, że Istność nastaje.
Zakochani po jakimś czasie odchodzili, pozostawiając nikłą smużkę szczęścia, którym się pieścili, a ja znów powracałem do swych myśli. Wiedziałem, że owe nieosiągalne źródło dla ludzi zasłania im forma, czyli owa trucizna, zabijająca wolność. Wolność, którą szybko zastąpiono wygodą, a człowiek wygodny, to człowiek zniewolony, gdzie myśli jego nie są jego myślami, gdyż rządzi nim jedyny jego przyjaciel: pieniądz, dla którego człowiek zdolny jest zatracić siebie, a często i innych. Dlatego odeszła ciekawość świata, w którym istnieje, ale do którego już nie należę. Umysł skazany na dwadzieścia jeden lat teraźniejszości, od kiedy rozstałem się z przyszłą rodziną i złudzeniami, wyzbył się węzłów, ukazując mi beznadziejną walkę i codziennie, starannie ukrywane błagania o czułość bliskiej istoty. Co zmuszało mnie co dzień, do tego nadludzkiego wysiłku dalszej wegetacji? Podtrzymywanie zakładu z umysłem, który cofa się przed nicością i który, gdyby nie jego upartość, nie odnalazłbym drogi. Zresztą jak mogłem przedtem wierzyć, że może ten świat nie jest piekłem, skoro wówczas nic nie czułem, nic z owych wrażeń dostarczających świadomości pokarmu, który będąc prawdą, od razu przyniósłby mi olśnienie i który zresztą od razu bym odgadł, jak odgaduje się, a raczej przyjmuje następujące po sobie logiczne wnioski, od których tak dalekie były i tak czcze tamte moje spostrzeżenia, fabrykowane jedynie złudnym mniemaniem, że rzeczywistość można uchwycić dzięki powierzchownemu oglądowi, a nie głębokiej wnikliwości inteligencji, która aby sprawnie „funkcjonować” musi podporządkować się prawu „atawizmu” względem rzeczywistości, bowiem nasza pamięć i wyobraźnia mają o wiele większą siłę uwypuklenia szczegółów, niż nasze wąskie okienka w murach wartowni.
W człowieku jest coś nieludzkiego, coś wymykającego się poza wszelkie granice poznania, dlatego nie sposób uchwycić owej subtelnej przemiany, można jedynie naszkicować pewne „reakcje”, które doprowadzają do narodzin. Tak, iż, kiedy umysł ze swą logiką i kiedy serce ze swą intuicją a jeszcze bardziej pragnieniem, zwrócą się ku światłu i rzeczywistości, którą wszakże pożądając przeczuwają jako rezultat logicznego rozumowania oraz jako nieunikniony ruch sprowadzający od tak dawna upragnione przebudzenie się i życie, odkryją, w końcu po okrutnej i nieubłaganej drodze jakie mają do przebycia wciąż walczące ze sobą w nas życie i śmierć, odkryją ów dar, wtedy, nie tak jak w nieprzerwanym ciągu konsekwencji, które spodziewalibyśmy się osiągnąć, ale w niezrozumiałym dla nas początkowo błogosławieństwu spokoju i szczęścia, będące jakąś cząstką nas, cząstką skądinąd zanurzoną w demiurgu - absurdzie, dzięki to której i dzięki wysiłkowi, który trzeba podjąć, aby odnaleźć szczęście, prawdę i nas samych, to znaczy owo ja, które jeśli nie jest tyranizującym nas ego, ale prawdziwym ja, czyli ja tożsamym, z tak upragnionym, jedynym - Ja absurdu.
Inaczej nic bowiem nie może doprowadzić ludzi do ich własnego wnętrza i do odszukania świątyni człowieka, od której są tak daleko. Wolą kochać lodówki, autostrady, luksusowe samochody, telefony komórkowe i loty w kosmos, do których nie zostali stworzeni. Odkryli kalendarz, który przeznaczony był wyłącznie dla kapłanów, ruchy planet i imiona bogów, przeznaczone dla wtajemniczonych. Stworzyli Pieniądz, który jest ich więzieniem. I nawet, jeśli przemawia przeze mnie egoizm, to jest on jak najbardziej usprawiedliwiony, gdyż podobnie jak nieodłącznie towarzyszy on wielkiej miłości, tak towarzyszy on życiu. Teraz wiem także, że wystarczy obrócić wszystkie wydarzenia i zbadać je od końca, bowiem wówczas ukazuje się człowiekowi świta z przed stworzenia. Albowiem sprawy doprowadzone do końca objawiają swą nicość. I wtedy Człowiek widzi jakiego zamachu dokonał na własną świadomość doprowadzoną do….
Człowiek. Czy jest zresztą konieczne dalej mówić o owym zamachu człowieka na samego siebie, skoro sam nie potrafi rozwiązać zagadki istnienia, skoro nie zna sensu, drogi i gubi się na zakręcie pierwszego wzniesienia. Nic nie przysparza człowiekowi więcej cierpień niż jego własna świadomość. Świadomość ulotności, nicości, ciągłej samotności i obcości. Zwłaszcza obcości w świecie, po którym chodzi osiem miliardów ludzi, poruszających się z jednego na drugie miejsce tej bryłki błota, zawieszonej w niekończącej się przestrzeni, ciągle poszukując. Ludzie rodzą się i z nieograniczoną wręcz siłą dążą do czegoś, do jakiegoś szczęścia, które w ostateczności jest nieosiągalne. I ukazuje się człowiekowi świat, tak wściekle toczony przez raka, gdzie nawet słowo – obcy – nie wydaje się wystarczające, gdzie żyje w mrocznym pokoju i zgiełku absurdalnego miasta i gdzie uświadamia to sobie, jego życie coraz bardziej staje się nieznośne. Świat, gdzie wszystko jest dozwolone i zarazem nic nie jest dozwolone. Gdzie wszystkie marzenia, tuż przed spełnieniem odpływają dalej, jakby nigdy marzeniami nie były. Odnajduje tylko jedyną drogę, którą jest bezcelowość. I żeby tego było mało, ci wszyscy ludzie, tak straszliwie obcy, bez żadnej istoty należącej do niego, gdzie wszystko jest komedią, wśród której brak miejsca, by zasklepiła się ta rana. Człowiek nie jest stąd, ani skądinąd w świecie, gdzie jego serce nie znajduje już oparcia. W świecie, w którym słowo – obcy – nie wydaje się wystarczające, ale zarazem słowo należące do niego, bo kto może wiedzieć co ono znaczy? Wówczas, człowiek zostaje wyrzucony na brzeg całkiem nagi i bezradny wobec bólu istnienia, wobec świata, w którym wszystko jest dane, a nic niewyjaśnione. Człowiek zanim nauczył się myśleć, nauczył się żyć, dlatego też chcąc czegoś, zawsze oddala marzenia w jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość, czekając każdej nadarzającej się okazji, by dopełnić i dopiąć swego celu, uwieńczając go podpisaniem cyrografu. Bowiem ileż wysiłku trzeba, by coś osiągnąć. Ile krwi przelać, by odkupić swoje marzenia. Jednak, mimo pozoru jest to naiwne; wystarczy zamknąć powiekę i na powrót ją podnieść, by zobaczyć tylu naiwnych ludzi biorących świat takim, jaki on w rzeczywistości nie jest. Ich świat, to połowicze i iluzoryczne marzenia, które zresztą nigdy spełnić się nie mogą, bo są nicością. Bowiem, jeśli świadomość każdego człowieka z osobna implikuje rzeczywistość, to taka rzeczywistość nie może być niczym innym, jak tylko iluzją, zlepkiem procesów psychicznych odpowiadających za percepcje, rozwój emocjonalny, odporność na wstrząsy i inteligencje. Jeśli większość tych procesów psychicznych człowieka odpowiedzialnych za rozwój zachodzi w późnym dzieciństwie i młodości, która przekształcana z wiekiem w dorosłość „bombardowana” jest niezliczoną ilością obietnic i nadziei, które okazują się nieosiągalne, to umysł każdego zostaje tak wypatrzony na te poglądy i sprawy, które spodziewał się osiągnąć, że w konsekwencji nie jest w stanie pojąć rzeczywistości takiej, jaka ona jest. Nikt nie jest w stanie pojąć rzeczywistość. Coś takiego po prostu nie istnieje. Wynika z tego, że wszystko co jest i co tylko powstaje, wywodzi się z mniemania ludzi o tym, co zajmuje ich w danym momencie i sytuacji. Każda myśl poprzedza przedmiot myślenia i nierzadko go implikuje. Gdy tylko człowiek udowodnił swoje istnienie (nie zawsze wyciągając z tego konsekwencje), zajął się tym, co go otacza. Światem jakże złożonym i niezidentyfikowanym, a nieraz przybierającym (jak na ironię) aprioryczną maskę jasności. A wystarczyłoby, żeby pozostał przy swoim odkryciu, aby nie mógł poradzić sobie i ogarnąć tego niejasnego rzężenia, wydobywającego się niego samego. W człowieku jest coś nieludzkiego, coś wymykającego się poza wszelkie granice poznania. Ale jest również niepohamowana siła popychająca do ku nieosiągalnemu celu, ku jedności. Nic tak nie motywuje egzystencji, jak pragnienie jedności. Jednak, trzeba świadomości nieosiągalnego, by człowiek zdał sobie sprawę ze swego tryumfu, tzn. by zdał sobie sprawę z niemożliwości pogodzenia aktora i tej dziwacznej dekoracji na około. Trzeba nabrać biegłości w tym co jasne i pewne, a najlepszą do tego drogą jest ilość – nie jakość doświadczeń. Ciągłe, uparte dążenie do jedności w końcu ukaże obszar życia możliwego, tzn. teraźniejszego. Objawia je wola, która jest ważną siłą ludzką ale jest ona zwykłym, ślepo działającym popędem, popędem, który na dodatek działa w sposób irracjonalny, bez żadnego ukierunkowania, dlatego też, człowiek nie może odnaleźć ukojenia. W konsekwencji ma ciągłe poczucie niepokoju, niezadowolenia i stałego niezaspokojenia. Wtedy życie człowieka okazuje się sumą drobnych trosk, gonitwą za podstawowymi potrzebami, wśród ciągłej groźby śmierci, której się lęka. Wówczas, jedyne co może utrzymać człowieka przy życiu, bezradnego oraz zmusić go do dalszej wegetacji, to siłą taką może być tylko ułuda, omam wartości. Pozbycie się tych ułud, daje człowiekowi pewien rodzaj satysfakcji, lecz tym bardziej czuje większą mękę i ma dokładną świadomość tej męki. Wtedy można już w końcu odetchnąć z ulgą nowego odkrycia majaczącego…; odetchnąć i położyć się w trumnie z uśmiechem tryumfu.
Zanim jednak człowiek do niej dotrze musi pokonać długą drogę świadomego odkupienia. Dlatego nieraz niedostrzeżeni bogowie w rynsztokach kłaniają się szczurom. Dlatego wreszcie antyteza szczęścia to zbawienie dla nielicznych tego „Ogrodu rozkoszy”, dla których z łoskotem drzwi wyważono. Trwając w wieczności stapiamy czas ciągły; czas między lekkością motyla a szponami kruka nie istnieje. Inteligencja zaś, to krótkowzroczność dla zobrazowania nicości w pustce czasu.
Słońce zniżyło się i będąc teraz niemal na wysokości drzew, załamywało swe promienie w plątaninie gałęzi i liści, nadając tym ostatnim tak jasnozielony kolor, uwydatniając tylko gdzieniegdzie ich delikatne żyłki, że w konsekwencji cała powierzchnia liścia jawiła się jak miękka i rozpływająca się zielona mgiełka, porywana czasami przez lekki wiatr. Owe zielone światło, sączące się jak wyborne wino do mego wnętrza, przez ten majestatyczny i odwieczny abażur, będący jeszcze na długo przed pojawieniem się pary oczu mogących go podziwiać, uświadomiło mi, że przesiedziałem w parku większość dnia, podczas którego słońce, pędząc na swym złotym rydwanie, obdarowuje nas widokiem swego słodkiego i upojnego skarbu.
Słońce miało za parę godzin zajść, przegrywając z jestestwem nocy, lecz ja miałem swoje własne światło, które jak nigdy przedtem świeciło swym własnym blaskiem i oświetlało mi moją własną drogę, która jeśli drogą miała być, musi być celem. Innym pozostawało natomiast światło, które lśni, jak ów cud, popiersie lucyfera, niby tysiące barw kalejdoskopu, błysk refleksu na nieraz zroszonym milionami iskierek wody liściu, odbijającym to fantasmagoryczne, przepyszne spojrzenie klejnotu próżności – mdłe światło – nieopodal, nadzwyczaj sztucznie wyrosłej latarni.
Wstałem i ruszyłem w stronę domu z myślą, że ten dzień nie był zwykłym dniem (może poprzednie też nie były ale wtedy tego nie widziałem), kiedy wieczorem zasypiając ostatnie myśli wirowały w agonii, zapowiadając niepewny sen. I później, kiedy świt sączył kolejną iluminację zbędnych gestów i form.
Wiem, że zrozumieć swój strach, to zrozumieć swoją egzystencję. Zrozumieć przyczynę strachu, to zrozumieć motywację działania. I ja to wszystko zrozumiałem, dlatego nie było już we nie strachu, lecz spokój, że kiedy jutro nastanie świt będę jego częścią.
Zrozumiałem też, kto szarpnął mnie na ulicy i przywrócił życiu, zrozumiałem, że zostałem wywołany z ciemności.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania