Dzień, w którym anioły spadły z nieba

W tym jednym śnie nie widzę swojego ciała ani twarzy, ale wiem, że to właśnie ja stoję obok anioła. Zasłaniam mu oczy, bo boję się jego reakcji. Jeszcze chwila, a pokażę mu to, o czym tak marzy, ale nim to zrobię, muszę poczekać, aż moje ciało uspokoi się, aż zbiorę myśli, aż odważę się pokazać mu to, przed czym już i tak nie ma ratunku. Przyprowadziłem go tam, bo tego chciał, bo tylko o to jedno mnie poprosił. Nie chciał nic więcej, przez co ciężar jego oczekiwań przygniótł mnie do ziemi. Wiem, że jest skrajnie dobry, że nawet jeśli to, co zobaczy, nie spodoba mu się, on i tak się uśmiechnie i mi podziękuje. Nienawidzę tego w nim, a jednak, gdy patrzę na tył anielskiej głowy, przyciskając swoje palce do jego twarzy, czując pod nimi zadziorny nos, powieki i małe, miękkie włoski, nie mogę wygrać z tym ciepłem rozlewającym się pod moją piersią, dudniącej od czegoś, czego nie potrafię dobrze nazwać, czegoś, czego jeszcze nigdy nie czułem, nie przy kimś innym, jak tylko przy nim.

 

- Chciałbym zobaczyć... Czy już jesteśmy na miejscu? – pyta mnie, a ja mięknę.

 

Czuję, jak drży mi warga, żeby mu odmówić. Nie zastanawia mnie to, że w tym śnie znam jego głos, chociaż to pierwszy raz, kiedy go słyszę. Potrafię przywołać sobie wygląd jego twarzy, chociaż nigdy jej nie widziałem. Mam wrażenie, że znam go już długo, chociaż nigdy się nie spotkaliśmy.

 

Powoli opuszczam dłonie, uwalniam go od ciemności, pozwalam odlecieć od emocji, nie ważne czy cieszy go to, co widzi, czy smuci. Wolno, nie chcąc wystraszyć go nieznanym ruchem, oddalam się od jego pleców i przechodzę dwa, krótkie kroki, by stanąć obok niego. Nie patrzę na to, co jest przed nami, to już znam, więc skupiam się na jego twarzy. Ma zamknięte oczy, brwi marszczą mu się w nieznanym mi wcześniej grymasie. Wygląda, jakby się bał mimo tego, że jestem tuż obok. Widząc to, nie mogę przestać myśleć o tym co zrobić, by przestał, by odważył się spojrzeć. Chcę go przytulić, ale nie wolno mi. Skupiam się więc na słowach jakich użyć, znając go w tym śnie na tyle dobrze, że one same do mnie przychodzą. Pragnę by zobaczył to, o co tak prosił, tę jedną rzecz, którą chciał, żebym mu umożliwił.

 

- Tak – opowiadam, a mój głos jest tak cichy, że wydaje mi się, że nic nie powiedziałem. – Jesteśmy na miejscu. Otwórz oczy.

 

Uśmiecha się delikatnie, a powieki mu drgają. Ma tak jasne rzęsy, że dopiero teraz, gdy tak wpatruję się w niego, dostrzegam jak długie są naprawdę. Tak samo jego włosy, są tego koloru, co teraz słońce, bladożółte, czasami mógłbym się nawet spierać, że białe. Wiatr rozwiewa je tak, jakbym chciał, żeby to robił. Prześlizgują się przez jego ramiona i falami kolejnych powiewów unoszą się do góry jak najcieńszy materiał.

 

Gdy w końcu widzę jego oczy, błękitniejsze od nieba, czystsze niż jego dusza, nie mogę pojąć, jak piękne są, jak bardzo za nimi tęskniłem. Nie może oderwać wzroku od morza, jego wyobraźnia nie wystarczyła, by mógł śnić o czymś tak ślicznym, zachwycającym jak to, na co teraz zerka tak nieśmiało, nie chcąc wzruszyć się od zjawiskowości świata, w którym się znalazł.

 

Mimo to widzę jego łzy, specjalnie przekręca twarz w moją stronę, by mi je pokazać. Rumieni się, bo widok morza, tego, o którym tak śnił, tej jedynej prośby, którą mnie obarczył, rujnuje całe jego wyobrażenie piękna. Też płaczę, widząc go tak zachwyconego, tak uniesionego na duchu, tak gotowego, by żyć dalej, że nadal jest przy mnie. Chce mi podziękować, ale z jego ust wychodzą tylko pojedyncze westchnięcia i jęknięcia, nie może znaleźć słów.

 

Unosi swoje ramiona, żeby mnie przytulić. Pozwalam mu na to, bo teraz to jedyna rzecz, o którą ja go proszę w myślach. Zaciska swoje ręce za moimi plecami, chce mnie zadusić swoją wdzięcznością, tym szczęściem, które przepełniło go tak bardzo, że nie może się powstrzymać, by mnie dotknąć. Miażdży mi ramiona, a ja patrzę na niego z góry, nie mogąc dokładnie stwierdzić ile mamy lat.

 

Wpatruję się w jego skrzydła, pozwalam sobie, by pogładzić je dłonią. Są miękkie, delikatniejsze od niego samego, to jego chluba i moje przekleństwo, sprawiające, że nie mam odwagi go zniszczyć, sprawić, by stał się bardziej ludzki, bym to ja mógł być godny pokochania go. Chce spróbować obdarować mnie swoim uczuciem, ale ja nie mam tyle siły, by zmienić go w kogoś, kto mógłby mnie naprawdę pokochać. Mimo to, sam się w niego wtulam, mocniej i mocniej, przyciskam nos do anielskiego ramienia, przymykam powieki, czuję jego zapach i morską bryzę silniej, niż byłem na to przygotowany. To połączenie sprawia, że kręci mi się w głowie, że coś, co nie było możliwe, staje się takie.

 

- Dziękuję – mówi w końcu, a ja mam wrażenie, że zaraz po tych słowach, kiedy spełniłem jego jedyną prośbę, ucieknie ode mnie, wróci skąd przybył, spełniony i przepełniony miłością tak dobrą, że wpuszczą go z powrotem do nieba, że zostanie mu wybaczone, że w ogóle stamtąd uciekł.

 

Chcę go zatrzymać, ale nie mogę zacząć mówić mu o swojej miłości, jestem jeszcze zbyt naiwny, żeby uwierzyć, że to coś innego, to, co tak mnie przy nim trzyma i to, co wykrzywia mi twarz w uśmiechu, z którym próbuję walczyć, ilekroć na siebie zerkniemy. Przyciskam więc go do siebie jeszcze mocniej, jeszcze czulej. Chichocze, nawet nie próbuje się wyrwać, przyjmuje mnie całego i moje samolubne uczucia. Tak bardzo chciał zobaczyć morze, a ja chcę, żeby to na mnie patrzył. Jego dłonie błądzą mi po plecach, głosem nuci jak nostalgiczną melodią.

 

Wiem, że zaraz się rozstaniemy, czuję to całym ciałem, dlatego odpycham go od siebie, by ostatni raz na niego spojrzeć. Widzę te jego skrzydła, na oczy radośnie nachodzą mu uniesione od uśmiechu policzki. Chcę mu powiedzieć, co czuję, ale nie chcę stracić jego anielskiej niewinności i doskonałości. To moja tragedia, on nią jest.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania