DZIENNIK

Poniedziałek

Pada.

 

Wtorek

Pada.

 

Środa

Pada.

 

Czwartek

Pada.

 

Piątek

Przestało padać.

Wyszedłem z domu na świeże jesienne powietrze i skierowałem się bez pośpiechu w stronę pobliskiego parku. Było słonecznie, chociaż na niebie wałęsały się pojedyncze chmury. Po jakichś piętnastu minutach, gdy już spacerowałem ładnie utrzymaną parkową aleją, nagle poszarzało i zaczęły spadać pierwsze krople. Z lekkomyślności, którą można życzliwie nazwać optymizmem, nie zabrałem ze sobą parasola i byłem ubrany, tak to nazwijmy, w słonecznym stylu. Zaczęło padać coraz gęściej, a ponieważ nie miałem dla swojego spaceru żadnego konkretnego celu, zawróciłem i pośpiesznym krokiem wracałem tą samą drogą. W miarę jak się zbliżałem do domu deszcz stopniowo rzednął, następnie całkiem ustał i słońce wyszło zza chmur, coraz bardziej nielicznych. Wahałem się chwilę, ale postanowiłem w tej sytuacji mimo niepewności kontynuować spacer, więc zawróciłem i skierowałem się ponownie w stronę parku. Było jasno i pogodnie. Po kilkunastu minutach, gdy już szedłem znowu tą samą aleją wzdłuż szpaleru akacji, nagle szybko pociemniało i zaczęło dość gęsto padać. Pomyślałem, że dość na dzisiaj tych mokrych spacerów i tym razem już pobiegłem w stronę domu. Gdy już tam dobiegałem, rozpogodziło się wyraźnie i słońce świeciło spokojnie na prawie bezchmurnym niebie.

Zacząłem żywić niejasne podejrzenie, że opatrzność, tym razem zapewne poprzez Naczelnego Archanioła od Meteorologii, bawi się ze mną przewrotnie. Ale jednocześnie przyszła mi do głowy inna, bardziej pociągająca możliwość, mianowicie, że to ja swoim postępowaniem, w tym wypadku aktualnym kierunkiem spaceru, kontroluję żywioły. Przez większość życia uważałem się za łódeczkę bez żagla i steru na wzburzonym oceanie, choć może to była jedynie Zatoka Pucka, ale przypomniałem sobie podobne poczucie mocy z dzieciństwa. Wtedy wydawało mi się niekiedy, że poprzez rozmyślne i ceremonialne zamknięcie oczu sprowadzam ciemność na ziemię. Było to już wtedy podszyte niepewnością, ponieważ sprawdzenie, czy generalna ciemność rzeczywiście zapadła, wymagało otwarcia oczu, co z założenia mrok anulowało. Teraz również nie miałem pewności, czy uparta kontynuacja spaceru wzdłuż akacjowej alei skutkowała by narastającym deszczem, którego przyczyną sprawczą był kierunek mojego marszu, czy też stopniowym przejaśnieniem, bo tego wariantu nie sprawdziłem. A gdybym sprawdził, to przecież i tak mogłoby się przejaśnić samoistnie lub lać coraz gęściej, z całkowitą dla takich czy innych moich poczynań obojętnością.

Zatem wobec tak połowicznie obnażonych tego popołudnia mechanizmów, czy może tylko chimer klimatu miałem do wyboru: zdecydować się na spacer po parku i kroczyć aleją pośród wzmagającego się opadu deszczowego, z nadzieją rozchmurzenia, ale bez żadnej jego pewności, albo wrócić do domu i oglądać przez szybę czyste błękitne niebo ze słonkiem dla szczęśliwych spacerowiczów, ale nieba i słonka nie doświadczając.

Naturalnie gdybym zabrał ze sobą parasol, dylemat taki nigdy by się nie pojawił i pozostałbym zapewne w ogóle nieświadom jego istnienia. Nie wiem, co zrobię w kolejny słoneczny dzień i nie myślę o tym. Na razie parasol schowałem głęboko, ale pamiętam, gdzie jest schowany.

 

Niedziela

Od pewnego czasu przydarzają mi się rzeczy, które przedtem w podobnych okolicznościach mi się nie zdarzały. Zapewne dotyczy to każdego, bo życie potrafi beztrosko pogodzić „wszystko już było” z „nic dwa razy się nie zdarza”. Jednak temu mojemu przydarzaniu brakuje tzw. racjonalnej przyczyny. Chociaż, kto wie, może istnieje przyczyna irracjonalna. Zaczęło się to, raczej znienacka, dobrych parę miesięcy wstecz. Pewnego dnia oglądałem w telewizji ożywioną dyskusję na istotny i ważki temat, z udziałem znawców istotnego i ważkiego tematu. Uczestnicy siedzieli przy dużym stole i jak zwykle kolejno zabierali głos. Nagle spostrzegłem, że na ostatnim krześle przy tym stole siedzi Kubuś Puchatek. Poznałem go od razu, bo wyglądał dokładnie jak na ilustracji w książce pana Milne, którą posiadam. Zorientowałem się po chwili, że ani osoba prowadząca, ani nikt z dyskutantów w ogóle nie widzi Kubusia Puchatka. Głosu w dyskusji również nie zabierał, ale bezspornie tam siedział. Od tego czasu często widuję Kubusia obecnego na podobnych telewizyjnych dyskusjach i nawet czasem oglądam je głównie z ciekawości o jego obecność. Ze zrozumiałych względów nie podzieliłem się z nikim tymi obserwacjami. Kubuś jest zawsze widoczny tylko na ujęciach ogólnych, bo szczegółowo się Puchatka nie ujmuje, co jest zrozumiałe, gdyż jest widoczny tylko dla mnie, jak już wspomniałem. Chociaż tego ostatniego nie mogę być pewien: przecież miliony to oglądają i mogą coś spostrzec. Prosiaczka ani Kłapouchego nie zauważyłem ani razu, chociaż w wielu podobnych rozmowach punkt widzenia Kłapouchego bardzo by się przydał. Ciekawe jest jeszcze to, że Kubuś Puchatek pojawia się na różnych poziomach konkretności: czasem zdaje się ledwo zarysowany, mglisty i mało czytelny, a innym razem jest kompletnie puchaty w wysokiej rozdzielczości i nawet widać ślady miodu na jego brodzie. Nie przypisuję tych różnic kaprysom technologii, ale raczej każdorazowo ogólnej tonacji prezentowanej dyskusji. Jedna rzecz, która mnie niepokoi, to dość widoczny brak zainteresowania ze strony Kubusia przedmiotem debat i prezentowanymi racjami, co wyraża się gapieniem w sufit, ziewaniem, drapaniem za uchem i rozglądaniem za, jak podejrzewam, jedzeniem. Na szczęście tylko ja to widzę. Chociaż tego nie mogę być pewien.

 

Poniedziałek

Przez większość dnia padał deszcz. Obudziłem się dosyć późno i długo leżałem w łóżku. Człowiek leżący myśli nieco inaczej i na inne tematy niż człowiek stojący. A również inaczej niż, na przykład, człowiek siedzący, biegnący czy wiszący. Ponadto człowiek wypełzający ze snu ciągnie za sobą cały senny disneyland i gabinet strachów, który często miesza się z pierwszymi kawałkami rzeczywistości w pożywną myślową sałatę. Tak więc leżałem pożywnie w łóżku, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Pukanie do drzwi pobrzmiewa już nieco staroświecko, jak klawesyn, bo wypierają je stopniowo urządzenia elektroniczne, niemniej dla mnie brzmi sympatycznie. Może dlatego, że nikt nigdy do mnie nie pukał o piątej nad ranem. Szczęście historyczne. Otworzyłem w miarę prędko drzwi, ale nikogo za nimi nie było, chociaż się rozglądałem. Wróciłem do pokoju, ubrałem się i znów usłyszałem pukanie. Tym razem otworzyłem niemal natychmiast, ale za drzwiami ponownie nie było nikogo. Odrzuciwszy hipotezy mniej prawdopodobne, jak złudzenie słuchowe, dzięcioł w czapce-niewidce czy psotne dzieci z napędem odrzutowym, doszedłem do wniosku, że przy moich drzwiach zatrzymało się na chwilę osierocone pukanie wędrowne.

Uśmiech bez kota z popularnej książki o Alicji nie jest żadną fantazją pana Carrolla, ale ładnie opisanym faktem, z tym że pan Carroll mógł istotnie dostrzegać trochę więcej niż inni. Po całym świecie tysiącami snują się porzucone, zbiegłe albo zagubione westchnienia, płacze, śmiechy i uśmiechy, jęki i miłosne zaklęcia, plugawe lub okrutne słowa, a także grymasy bólu lub ekstazy, wyciągnięcia rąk, objęcia, pchnięcia nożem, bicia głową o ścianę, pieszczoty i ciosy, pocałunki i splunięcia, pukania do drzwi i okien, a nawet zaglądania przez dziurkę od klucza. To, co zwykle przypisuje się działalności duchów lub upiorów, jest zwykle właśnie dziełem tych tułaczych, samoistnych, nie należących już do nikogo aktów, gestów, brzmień, poruszeń i dotknięć, żyjących własnym życiem, pojawiających się w różnych miejscach i porach i próbujących czynić tę jedyną rzecz, którą umieją i pamiętają. Niektóre się bisurmanią i dziczeją, niektóre więdną i obumierają lub przepadają w eterze, ale niektóre uporczywie poszukują nowego - jak by to określić: użytkownika, odtwórcy, nosiciela? Czy nigdy nie zdarzyło się wam odczuwać jakiejś swojej czynności, maniery, grymasu, gestu, zachowania jako obcego, cudzego, nie należącego do was, niepodobnego do wcześniejszych? No właśnie... Poprzednik został wygnany lub, co gorsza, unicestwiony i trzeba się nauczyć żyć z nieznanym przybyszem. Czasem jest to zmiana na lepsze, ale nieczęsto. Mam nadzieję, że sieroce wędrowne pukanie, które mnie odwiedziło tego rana, znajdzie swoją przystań i gdy następnym razem otworzę drzwi, przywołany odwiecznym puk-puk, będzie tam stała eteryczna dziewczyna o kociej urodzie, ale z całkowicie własnym uśmiechem.

 

Środa

Dzień niepotrzebny, zbędny. Oddać ten dzień komuś potrzebującemu, odłożyć na później, zaoszczędzić? – niemożliwe. Są takie dnie: pojutrze ma się wydarzyć coś ważnego, planowanego, wyczekiwanego, ale pośrodku, po drodze, jak dodatkowa partia schodów, jest jeszcze to jutro... Oczywiście, jak słyszeliśmy, każdą chwilę, godzinę i dzień w naszym krótkim życiu należy wypełnić twórczo i produktywnie – święta prawda, i pewnie dlatego nie bardzo realna.

A jeszcze dziś taka pogoda bez wyrazu, bez osobowości, nie do nazwania... Czy coś się w ogóle wydarza w środę?

Po południu zadzwonił B. Dość dawno nie rozmawialiśmy. Znamy się od lat i dużo o sobie wiemy. Rozmowa trwała około godziny, była szczera i serdeczna jak zwykle. Nie powiedziałem mu o tym, że przez cztery miliardy lat nie było tutaj nas obu i już za paręnaście mgnień wiosny znowu nas nie będzie. Nie będzie nas dłużej niż cztery miliardy lat, i że staram się o tym nie pamiętać. B. nie powiedział mi, że codziennie miliony zwierzęcych istnień są torturowane i mordowane dla naszej ludzkiej wygody, i że unika wyobrażeń na ten temat. Ja nie wspomniałem, że z całkowitą pewnością w czasie naszej rozmowy gdzieś na świecie nieznana liczba ludzkich ciał została pozbawiona głowy, zmasakrowana maczetą, bombą lub ugodzona kulą. On również nie napomknął o tych, którzy spędzają dzisiejszy bezbarwny dzień w ostatnim stadium nieuleczalnej choroby lub też w postanowieniu, że już nie chcą zobaczyć jutra i dlatego czynią odpowiednie przygotowania. Wiem o czym B. nie będzie mówił i on wie to samo o mnie, dlatego nasze rozmowy są szczere, pełne zrozumienia i życzliwości. Więc nie wspomniałem mu o tych kilku rzeczach, które kiedyś w życiu uczyniłem albo też zaniedbałem uczynić, i na wspomnienie których okrywam się zawsze rumieńcem albo łkam w samotności. B. nie opowiedział mi o swojej nienawiści do ojca, dawno zmarłego, i o tej niespełnionej do niego miłości, którą dźwiga ze sobą przez życie, niepotrzebnie i beznadziejnie. I że chciałby móc komuś o tym powiedzieć. Ja, wzajemnie, nie opowiedziałem mu, że każdej wiosny dorosłego życia czekałem by się zakochać, tak boleśnie i pięć stóp nad ziemią, ale się jakoś nie trafiło i do dziś nie jestem pewien, czy winien był narowisty los czy chłodne serce... I że chciałbym się z kimś tym podzielić. Kiedy skończyliśmy z B. rozmowę, umówiwszy się uprzednio na następną, spojrzałem przez okno na niebo. Słońce wyjrzało akurat zza cienkich chmur, blade i apatyczne. Gigantyczna wrząca gwiazda, strzelająca w kosmiczną czerń jęzorami plazmy, wyglądała stąd jak żółtawy klosz lampy w szpitalnym korytarzu.

Spodziewam się w tych dniach telefonu od brata. Wiem, że będziemy rozmawiać otwarcie, swobodnie i z pełnym zrozumieniem, jak zwykle.

 

Czwartek

Wczoraj było słonecznie, więc wczesnym popołudniem podjechałem autem do pobliskiego terenu zadrzewionego, żeby się przebiec po alejkach. Ciało, podobnie jak sumienie, potrzebuje okresowego potrząsania, z podobnych względów higienicznych. Mogłem właściwie dobiec na to miejsce, ale bieg rekreacyjny po ulicy, nie będący tzw. biegiem ulicznym, jest trochę jak pływanie w wannie, a poza tym mało rozrywkowy. Jest listopad, więc teren zadrzewiony jest strefą prawie bezlistnych drzew i krzewów, z wysepkami zieleni iglastej i dywanem żółtych i brązowych liści poniżej. Nawet dróżka jest częściowo pokryta rdzawym listowiem. Dróżka biegnie mniej lub więcej równolegle do niemrawej rzeczki, miejscami widocznej, ale częściej niknącej za roślinnością. Ludzi spotyka się sporadycznie, a też zależnie od pory dnia i pogody, pieszych, biegnących, czasem jadących rowerem.

Zacząłem biec w chłodnym powietrzu, najpierw ciężkawo, później coraz szybciej. Piasek alejki skrzypiał rytmicznie pod nogami, wiatr bawił się liśćmi na ziemi i w powietrzu, droga otwierała się przede mną bezszelestnie i bezszelestnie za mną zamykała. Po obu stronach alejki, najpierw pojedynczo, a potem grupkami, wielobarwne liście zalegające ziemię zaczęły nagle wspinać się w górę. Poczynały kołować i wirować ku nagim gałęziom drzew ponad nimi, początkowo ku najniższym, a później coraz wyższym, i siadały na nich jak ptaki. Później już podrywały się z gruntu całymi stadami i okrywały sobą nagie drzewa, a krzewy i zarośla poniżej też powracały do swej minionej letniej postaci. Żółć, mosiądz i brąz w listowiu na gałęziach przełamywały się w zgniłą zieleń, która stopniowo nasączała się żywą barwą. Zimne słońce rozżarzyło się i jasno oświetlało świeże poszycie i wysoką trawę u stóp zazielenionych drzew. Zwolniłem kroku i rozejrzałem się dookoła. Biegałem tędy wcześniej, wiele razy, w takie same wczesno-czerwcowe dnie jak ten i nie czułem teraz zdziwienia. Było w tym coś bardzo naturalnego, a jednocześnie nostalgicznego. Daleko przed sobą, gdzieś przed niewielkim zakrętem dróżki zobaczyłem ludzką postać. Poznałem ją z daleka, była z mojej rodziny i kiedyś bardzo mi bliska. Zmarła wiele lat temu. Przeszła powoli w poprzek alejki i zniknęła wśród drzew. Przyśpieszyłem i po paru chwilach dobiegłem do miejsca, w którym weszła w zieleń. Opuściłem ścieżkę i rozgarnąłem przydrożne gąszcze i krzewy. Ale za nimi były jedynie zielone gałęzie drzew prześwietlone smugami spokojnego słońca i rozchwiane obojętnym wiatrem. Wydało mi się przez moment, że widzę przebiegającego przez zarośla lisa, który spojrzał na mnie uważnie i zniknął wśród poszycia. Choć mogła to być tylko gra blasków i cieni na rozkołysanych gałązkach. Wróciłem na alejkę i pobiegłem dalej. Po obu stronach drogi, brunatno-żółtawymi chmurami, z głośnym i nieprzerwanym szelestem opadały z drzew i krzewów wibrujące liście i zaścielały warstwami ziemię. Byłem już niedaleko miejsca, gdzie zazwyczaj zatrzymywałem się i zawracałem. Odpocząłem tam chwilę i zacząłem biec z powrotem. Piasek alejki skrzypiał rytmicznie pod nogami, chłodny wiatr bawił się liśćmi na ziemi i w powietrzu, droga otwierała się przede mną bezszelestnie i cicho za mną zamykała. Gdzieś w połowie drogi powrotnej otoczył mnie mocny i żywy zapach bzu i towarzyszył mi przez parę minut, zanim ustąpił wilgotnej woni wszechobecnych martwych liści i napływającego skądś jesiennego dymu, który też powoli rozwiewał się, kiedy u końca alejki kończyłem swój bieg.

 

Piątek

Od rana było słonecznie i zacząłem się golić, bo zamierzałem wyjść z domu w ciągu dnia. Pod dolną wargą zauważyłem małą brązową plamkę, której wcześniej nie było. Skończyłem golenie i wziąłem do ręki powieść współczesną autorki Mizernej-Pluszcz, która czasem mnie wciąga. Jednak czytanie mi nie szło, chociaż autorka Mizerna-Pluszcz ma mięsisty język, bo plamka mnie męczyła. Podszedłem do lustra, żeby sprawdzić, i wyglądała na większą. Wróciłem do lektury, ale już byłem rozkojarzony. Podchodziłem jeszcze parę razy do lustra i za każdym razem plamka się powiększała. Wiem, że nie należy lekceważyć nieznacznych objawów, więc zacząłem poszukiwać plamki w „Podręcznej encyklopedii zdrowia” z kolorowymi ilustracjami. Znalazłem 37 razy, ale właśnie z tego powodu nie mogłem się zdecydować, co mi zagraża i czy śmiertelnie. Wiem, że istotnym problemem człowieka współczesnego, oprócz globalnego ocieplenia, cukru i drugiego człowieka jest nadmiar możliwości wyboru, przynajmniej w tzw. krajach rozwiniętych. Rzeczywiście, choć to przykład trywialny, ja często w supermarkecie zupełnie tracę orientację i wybieram pierwsze piwo z brzegu, co stoi w sprzeczności z ideami nowoczesnej gospodarki rynkowej. A z kolei jak wejdę w dziki las, to zawsze wyjdę, bo tam jest tylko jedna droga, zresztą błotnista. Teraz też nie mogłem znaleźć diagnozy na plamkę, ale zacząłem czytać o innych interesujących chorobach. Encyklopedię zdrowia lubię ze względu na trafny styl literacki. Rozumiem potrzebę poszukiwań formalnych, ale najbardziej doceniam zgodność stylu i języka z treścią dzieła, bo to wzmacnia przekaz. Na przykład u autorki Mizernej-Pluszcz jest zgodność. W wypadku Biblii księdza Wujka również. Taką zależność widać też w ludziach: u niektórych forma się ładnie zgadza z treścią, a u innych mocno nie zgadza. Czyli tak jak w małżeństwie: czasem sympatia, harmonia, współdziałanie, a innym razem nieufność, wrogość, zdrada. U mnie z kolei forma robi wszystko, żeby nie ujawnić treści. Nie to, żeby się owej treści bała lub wstydziła, ale uważa ją za płaską jak deska. A nie pamiętam udanego utworu artystycznego o desce.

Dla usprawiedliwienia tego, co dzisiaj zapisałem, chcę wyznać, że kilkakrotnie dodałem sobie doustnie odwagi w związku z plamką. Chociaż może niepotrzebnie: sprawdziłem przed chwilą i już prawie jej nie ma.

 

Wtorek

Poprzedniej nocy coś chodziło po szafkach, najpierw w kuchni, a potem w pokoju. Zapaliłem nawet światło, ale gdzie tam co znajdziesz... najwyżej jakieś okruchy jedzenia. Od razu pomyślałem o gryzoniach albo duchach. Przypomniałem sobie jednak, że całkiem niedawno odbyło się generalne odmyszanie, a z kolei duchy w naszym klimacie się praktycznie nie utrzymują. Więc doszedłem do wniosku, że chodzą skrzaciki. Skrzaciki są ciepłolubne, wszystkożerne i podobno inteligentne, mimo nieinteligentnego wyglądu. O ile wiem, dotychczas występowały nieinwazyjnie, ale to się może zmienić, jak z tymi szkodnikami lasów z azjatyckiego importu. Rzekomo na skrzaciki skuteczne są krasnale ogrodowe z plastiku umieszczone w widocznych miejscach, ale podejrzewam, że może się powtórzyć historia z pestycydami: skrzaciki się przyzwyczają i dostosują, a ja się rozchoruję od widoku krasnala. Poza tym uważam, że problem należy widzieć na szerszym tle ekologicznym. Imperializm gatunkowy człowieka prędzej czy później doprowadzi do ogólnej katastrofy, więc chodzenie skrzacików po szafkach rzeczywiście może być pierwszą jaskółką i ostrzeżeniem. Ponadto występują one w dwu odmianach: dobrotliwej i złośliwej, więc należałoby zróżnicować podejście zgodnie z zaleceniami nauki.

Po południu robiłem zakupy żywnościowe i złapałem się na tym, że wybieram produkty nieatrakcyjne dla skrzacików, trochę intuicyjnie, bo brakuje oznaczeń. A więc już ograniczam swoje swobody osobiste i konsumpcyjne tylko po to, aby skrzaciki przegłodzić i wykurzyć? I co bym o tym myślał, gdybym się sam urodził skrzacikiem? A przecież niewiele brakowało, ot, przypadek biologiczny... Podobno DNA skrzacika, choć drobniutkie, jest prawie identyczne z moim. Z drugiej strony, jak im pozwolić na spacery po szafkach, to niedługo zaczną siusiać w mleko, o czym wiem z literatury przedmiotu, a potem cichcem zmieniać kanały w telewizji, dosypywać soli do cukru i w ogóle zwiększać entropię...

Muszę się przespać z tym tematem. Do snu poczytam braci Grimm.

 

Czwartek

Od pewnego czasu mam problemy z telefonem. Nie techniczne, broń Boże: dzwoni jak w kościele i równie często. No i w tym jest właśnie problem. Uświadomiłem to sobie jasno parę tygodni temu, gdy odebrałem telefon od pani o miłym głosie. Pani o miłym głosie oferowała subskrypcję nieodzownego dla mnie, jak się dowiedziałem, comiesięcznego wydawnictwa poświęconego w całości tematyce łódeczek z papieru. Mam bardzo sentymentalny stosunek do papierowych łódeczek, a pani o miłym głosie była bardzo przekonująca. Gdy odkładałem słuchawkę, byłem już szczęśliwym posiadaczem rocznej subskrypcji na kolorowy miesięcznik „Papierowa Łódeczka”, 60 stron plus wkładki, z całoroczną dostawą papieru na łódeczki i akwareli marynistycznych, oczywiście za dodatkową opłatą. Wydarzenie to, w połączeniu z wieloma podobnymi, skłoniło mnie do rewizji mojego dotychczasowego beztroskiego zachowania wobec telefonu który dzwoni. Zrewidowane zasady zachowania ująłem w format krótkiej instrukcji, którą poniżej zamieszczam. Nie jest to zapewne dzieło sztuki, ale jest to utwór literacki. Utwory w tym gatunku wymagają od autora wiedzy o temacie, znajomości czytelnika, klarownego języka i sensownej organizacji materiału, czyli przymiotów niekoniecznych przy dziełach artystycznych. Mam nadzieję na przychylny odbiór ze strony potrzebujących porady czytelników.

 

INSTRUKCJA ODBIERANIA TELEFONU

 

Instrukcja niniejsza wychodzi naprzeciw powszechnie zgłaszanemu zapotrzebowaniu na zwięzły i zrozumiały praktyczny poradnik postępowania w wypadku zagrożeń ze strony dzwoniącego telefonu i potencjalnych korzyści i szkód związanych z jego odbieraniem oraz zasad ogólnej prewencji w tym obszarze.

 

Telefon, w rozumieniu niniejszej instrukcji, jest urządzeniem końcowym dołączanym do zakończenia łącza telefonicznego i służącym do komunikacji werbalnej lub tekstowej na dowolną odległość pomiędzy dwoma lub więcej użytkownikami w celu przekazania lub odbioru informacji. Za użytkownika uważa się pojedynczy egzemplarz gatunku ludzkiego posiadający psycho-fizyczną zdolność do świadomego i bezpiecznego posługiwania się urządzeniami technicznymi, w naszym przypadku telefonem, zgodnie z ich przeznaczeniem. Telefon może być kablowy czyli przywiązany kablem do ściany oraz bezkablowy czyli odwiązany. Nowszą i popularną wersją telefonu odwiązanego jest komóra, chociaż terminu tego należy unikać, bo nie jest technicznie ścisły. Podobnie jak terminu „aparat telefoniczny”, bo jest za długi. Definicja kabla, zarówno w wersji krótkiej jak i długiej, jest zawarta w przypisach do niniejszego dokumentu.

Dzwonienie, w rozumieniu niniejszej instrukcji, jest to sygnał akustyczny oznajmiający intencję lub zamiar dokonania wymienionego wyżej aktu komunikacji przy pomocy urządzenia technicznego zdefiniowanego uprzednio jako telefon. W zależności od rozwiązań technicznych dzielimy dzwonienie na literalne czyli dzwoniąco-brzęczące oraz funkcjonalne czyli ani-nie-dzwoniące-ani-nie-brzęczące. Przykłady dzwonienia literalnego: dryń-dryń-dryń, pip-pip-pip, ping-pong, brzęk-brzęk, i tym podobne, a w wypadku sygnału ciągłego: bzzzzz, piiiii, buuuu, oraz inne. Przy dzwonieniu funkcjonalnym funkcję dzwonienia pełnią odtwarzane lub elektronicznie generowane motywy muzyczne albo inne efekty dźwiękowe. Przykłady: motyw z V symfonii Beeth. w wersji na gwizdek, „Lambada”, riff hopsasa albo inna wywijka na drutach, i tym podobne, a z efektów pozamuzycznych – pianie koguta, świergotanie jakiegoś ptaszka, start rakiety z kosmodromu „Bajkonur”, odgłosy wesela na wsi, oraz inne.

Instrukcja niniejsza jest ograniczona do opisu sytuacji typowych lub wymagających wzmożonej gotowości, a więc nie wyczerpuje wszelkich możliwych przypadków zagrożeń ze strony dzwoniącego telefonu. W sytuacjach nie przewidzianych w niniejszym tekście zaleca się stosować generalne zasady profilaktyki zdrowia psychicznego, wykorzystywać posiadany iloraz inteligencji, dostępne ułatwienia techniczne, modlitwę oraz instynkt samozachowawczy.

 

Procedura wstępna:

O ile istnieje techniczna możliwość identyfikacji abonenta usiłującego nawiązać kontakt telefoniczny poprzez dzwonienie i potrafimy przeczytać wyświetloną informację lub rozpoznajemy numer, wybieramy na tej podstawie właściwą strategię postępowania. Jeśli numeru lub informacji nie widzimy, zaleca się ze względów bezpieczeństwa obrać metodę przyczajenia opisaną szczegółowo poniżej. Definicja numeru, z licznymi przykładami, jest zawarta w przypisach do niniejszego dokumentu. Zresztą, jaki numer jest, każdy widzi.

 

Przyczajenie:

Przyczajenie, zwane również przycupnięciem, jest metodą tymczasowego uniknięcia aktu komunikacji poprzez nieodbieranie telefonu w sytuacji dzwonienia spełniającego wymienione wyżej kryteria. Daje się zastosować prawie we wszystkich sytuacjach, szczegółowo omówionych później.

Opis techniczny: Udajemy się możliwie szybko w kąt pokoju lub do innego oddalonego punktu, przyjmujemy pozycję kuczną tyłem do telefonu, chowamy głowę w ramiona i zatykamy uszy. Dozwolone jest używanie gestów i wyrazów adresowanych do domniemanego inicjatora dzwonienia, chociaż gesty mogą wymagać chwilowego odetkania uszu. Można się także przykryć pałatką, jeśli akurat jest pod ręką. Jeżeli obecne są dzieci, udajemy, że bawimy się w chowanego i zachęcamy dzieci do udziału. Po około minucie kończymy procedurę. Jeśli dzwoniący pozostawi elektroniczną wiadomość, może ona zawierać cenne informacje co do jego zamiarów ofensywnych i pozwala nam na właściwy dobór strategii defensywnej w przyszłości.

 

Przypadki szczegółowe:

 

Przypadek 1) Bank albo inna dobroczynna instytucja finansowa (zwana dalej bankiem)

Charakterystyka zagrożenia:

Telefony dzwoniące z banku należą generalnie do jednej z dwóch grup: a) lub b).

a) Oferty dobroczynnych operacji bankowych na naszych pieniądzach, nieporównywalnych absolutnie z niczym i graniczących z cudem, poparte poetycką wizją kosmicznych zysków, planów finansowych, kredytów, procentów, udziałów, inwestycji, odpisów i ulg.

Postępowanie:

Celem proponowanych operacji jest naturalnie zostawienie nas możliwie szybko w samych skarpetkach, więc wybór metody obronnej jest tu prosty. Dziękujemy bankowi za jego specjalną troskę i spuszczamy go ze schodów, oczywiście elektronicznie. Dzwoniące telefony należące do tej grupy wykazują relatywnie niski stopień zagrożenia, o ile czegoś gdzieś kiedyś nie podpisaliśmy.

 

b) Przynaglenia do niezwłocznego zwrotu bankowi naszych pieniądzy, uznawanych przez bank za swoje, utrzymane w tonie łagodnej perswazji i uzupełnione długą listą kar i terminów ostatecznych. Fakt, że pieniądze te oddaliśmy bankowi poprzednio trzy razy z rosnącym procentem, jest nieistotny.

 

Postępowanie:

Opcja 1: Przyczajenie. Skuteczne tylko krótkoterminowo, bo bank się nigdy nie zniechęca.

Opcja 2: Odbieramy telefon i udajemy swojego krewnego lub współlokatora. Twierdzimy, że on, czyli my, wróci za miesiąc, lub lepiej dwa, i ureguluje bezzwłocznie wszelkie zaległości. Metoda odwlekająca, daje się powtórzyć, chociaż nie w nieskończoność.

Opcja 3: Odbieramy i nikogo nie udajemy. Straciliśmy bezpowrotnie pracę, dom nam się spalił, pies nas rzucił, mamy raka na wszystkim i ani grosza. Apelujemy do wyższych uczuć banku. Metoda dość rozpaczliwa, czasem daje się coś uszczknąć, ale niewiele: bank nie ma wyższych uczuć, tylko wyższe opłaty

Opcja 4: Odbieramy i nikogo nie udajemy. Mówimy, że zapłacimy w terminie i przepraszamy za kłopot. Metoda katastrofalna: nigdy nie ujawniamy przed bankiem posiadania jakichkolwiek pieniędzy, nawet jeśli na nich śpimy. Chyba, że chcemy bank kupić.

 

Przypadek 2) Dobra stara znajoma

Charakterystyka zagrożenia:

Dobra stara znajoma jest osobą inteligentną, wykształconą i sympatyczną, oraz interesującą rozmówczynią. Przez dwadzieścia minut. Następnie, z nogą na gazie, zaczyna barwnie i szczegółowo opowiadać o swej szefowej, współpracownikach, dobrych starych znajomych, synu i córce, meblach, lekturach, samochodzie, zasłonach, psie, pogodzie, chorobach i wizycie u dentysty. Próbujemy nieśmiało skierować rozmowę na tematy interesujące dla nas, takie jak nasza szefowa, nasi współpracownicy, nasz dobry stary znajomy, nasz syn i córka, jeśli posiadamy, nasze: meble, lektury, samochód, zasłony, pies, choroby i wizyta u dentysty. Pogodę sobie darujemy. Wszelkie takie próby są zduszane w zarodku. Odczuwamy w kolejności potrzebę: toalety, powietrza, krzyku, pistoletu, trucizny, nalotu bombowego i wreszcie odpoczynku wiecznego. Niestety, nasz postępujący stupor nie jest nawet zauważony. Fakt, że dobra stara znajoma musi się czasem przespać, jest niewielką pociechą.

 

Postępowanie:

Opcja 1: Przyczajenie. Skuteczne, bo jeśli z jakichś powodów podejmujemy w przyszłości komunikację z dobrą starą znajomą, czynimy to w wybranym przez nas czasie i mamy dobrze przygotowany plan obrony.

Opcja 2: Odbieramy, a następnie prowadzimy rozmowę normalnie przez 20 minut. Po czym odchodzimy od telefonu i powracamy do swoich zajęć. Co minutę lub dwie powracamy do telefonu i wypowiadamy jakąś samogłoskę z odpowiednią tonacją, z tym, że ‘O’ wypowiadamy pytająco, a ‘Y’ używamy oszczędnie. Dobra stara znajoma kontynuuje, bez większych szkód. Metoda kulturalna, ale trochę niewygodna. Jeśli sytuacja się przedłuża, należy rozważyć opcję 3.

Opcja 3: Odbieramy i rozmawiamy normalnie przez dowolny okres. Kiedy słyszymy, że już czas, wołamy: „Jezu, zupa mi się przypala! Oddzwonię.”, ewentualnie: „Boże, sklep mi zamkną! Pa!”, przerywamy komunikację i powracamy do swoich zajęć. Metoda nieco drastyczna i podstępna, ale często niezbędna wobec dobrej starej znajomej.

 

Przypadek 3) Zwiastun dobrej nowiny czyli stręczyciel

Charakterystyka zagrożenia:

Zwiastun dobrej nowiny, zwany dalej stręczycielem, oferuje nam produkty lub usługi, które odmienią nasze życie na lepsze i na zawsze. Stręczyciel nie rozumie, jak udało nam się dożyć cało dnia dzisiejszego bez usług lub produktów oferowanych przez stręczyciela. Dobrą nowiną jest to, że mamy niepowtarzalną okazję wytarzać się wreszcie w luksusie wymienionych produktów lub usług.

Postępowanie:

Opcja 0 - specjalna: Akurat potrzebujemy usług lub produktów oferowanych przez stręczyciela. Taki stan rzeczy wiąże się z licznymi nowymi zagrożeniami, które nie są jednak objęte niniejszą instrukcją. Oczywiście telefon odbieramy.

Opcja 1: Przyczajenie. Skuteczne i polecane, bo jeśli nawet bardzo brak nam czegoś, co oferuje stręczyciel, to przecież mamy telefon i sami możemy zadzwonić.

Opcja 2: Odbieramy, wysłuchujemy, nie potrzebujemy. Dziękujemy stręczycielowi za ofiarne stręczenie i kończymy, a jeśli się upiera, to nie dziękujemy, tylko spuszczamy go ze schodów, oczywiście elektronicznie. Metoda bardzo kulturalna, ale trochę nudna.

Opcja 3: Odbieramy, wysłuchujemy, nie potrzebujemy, ale zaczynamy stręczyciela umiejętnie zanęcać i podpuszczać oraz mu obiecywać. Kiedy już rozwinie skrzydła i jest bliski orgazmu, bardzo spokojnie radzimy stręczycielowi, żeby sobie umieścił swoje usługi lub produkty tam, gdzie zwykle się ich nie umieszcza. Następnie oczekujemy na reakcję. Metoda nie bardzo kulturalna, a nawet nieco sadystyczna, ale legalna i bardzo satysfakcjonująca.

 

Przypadek 4) Bliższy lub dalszy krewny

Charakterystyka zagrożenia i postępowanie:

Bliższy lub dalszy krewny jest zagrożeniem o charakterze zmiennym i może okresowo przejawiać cechy dobrej starej znajomej, banku, a nawet, choć rzadziej, stręczyciela.

Nie zaleca się postępowania rutynowego, ale raczej zróżnicowane i elastyczne. Przyczajenie jest niewskazane, bo krewny i tak nas znajdzie, a poza tym może coś dla nas mieć lub wiedzieć. Pozostałe opcje dają się z powodzeniem użyć, dostosowane jednak każdorazowo do konkretnej sytuacji.

Sobota

Przeszedłem się dzisiaj do biblioteki. Dzień był wietrzny i przeważnie chmurny, choć suchy, godzina tuż przedpołudniowa. Odnosiłem do biblioteki dość grubą powieść, z której wysiadłem w okolicach pięćdziesiątej strony zmęczony detalicznym opisywactwem i dwa dyski z filmami, z których jeden nawet obejrzałem do końca. Kiedy przechodziłem przez okoliczny skwer, spotkałem sąsiada z psem i rozmawialiśmy przez dobrych parę minut. Z sąsiadem znamy się, bo się poznaliśmy - kiedyś tam się zgadało. Sąsiad ma zdecydowane poglądy na wszystkie tematy, o których wie, że istnieją, i lubi te poglądy wyrażać. Tak się składa, że w większości nie pokrywają się one z moimi, więc nasze dorywcze rozmówki bywają interesująco polemiczne, unikając jednakże tonu konfrontacyjnego. Pies sąsiada sięga nam do kolan, jest umiarkowanie długowłosy w gustownych kolorach i niewątpliwie jakiejś rasy, chociaż zawsze zapominam zapytać. Tak więc pod chmurnym niebem rzucaliśmy słowa na lekki wiatr przeciągający przez skwer, a pies obwąchiwał w tym czasie okoliczną rzeczywistość, bo świat jest przecież, poza wszystkim innym, nieskończonością zapachów. Kiedy już, jak zwykle, ustaliliśmy długi protokół światopoglądowych rozbieżności, sąsiad nadmienił, że jemu też ostatnio trudno doczytać jakąś książkę do końca. Był to sympatyczny akcent końcowy, po którym podążyliśmy powoli w swoje strony. Sąsiad zaraz natknął się na innego sąsiada i przystanął, zapewne znowu w celu polemicznym. Ja miałem właśnie przyśpieszyć kroku w kierunku przeciwnym, kiedy znów pojawił się obok mnie pies sąsiada. Obwąchał pobliską kępkę trawy, z pozoru całkiem niegodną uwagi, machnął dwa razy ogonem, po czym odezwał się przyjemnym barytonem:

- Wie pan, on od lat powtarza to samo, przy każdej okazji. Znam to na pamięć. Kiedyś reagowałem warczeniem, ale już od dawna machnąłem na to, przepraszam za wyrażenie, ręką. Bo ja się zasadniczo zgadzam z panem, chociaż pańskie niektóre argumenty były, szczerze mówiąc, wątłe. Ale poza tym to nie narzekam, żyje nam się nieźle, on ma w sumie dobry charakter, a ja się nauczyłem od ludzi za wiele nie oczekiwać.

- Czy on wie, że ty..., że potrafisz... – szukałem właściwego słowa.

- Czy ja wyglądam na idiotę? – zapytał pies sąsiada i obwąchał niski krzaczek.

Chciałem gwałtownie zaprzeczyć, ale pies ciągnął dalej:

- Oczywiście, że nie wie. Po co komplikować sprawy? Tylko kot wie. Z nim to czasem rozmawiamy, ale na całkiem inne tematy. Kot jest mistyk i na zagadnienia trywialne, przepraszam za wyrażenie, kicha. No, muszę lecieć.

 

I poleciał. Już w bibliotece zastanawiałem się, czy podział piśmiennictwa na fikcję i pozostałe gatunki ma jakieś inne uzasadnienie niż organizacja półek w księgarniach i wypożyczalniach. Kiedy wracałem, po skwerku jak zwykle kręciło się parę osób obojga płci ze swoimi psami. Czy może, przyjmując inny punkt widzenia, kilka czworonogów płci obojga z żywicielami i sponsorami, udomowionymi w czasach prehistorycznych. Pomimo początkowej pokusy postanowiłem nie opowiadać nikomu o dzisiejszym wydarzeniu. „Po co komplikować sprawy?”, jak mawia pies sąsiada.

 

Niedziela

Wczoraj deszcz padał prawie bez przerwy. Woda stała na chodnikach i asfalcie, upstrzona milionami małych bąbelków. Kiedy zasypiałem, nadal słyszałem za oknem monotonne szemranie kropel. Tej nocy przyśnił mi się Noe. To znaczy tak jakby. Arka kołysała się na bezbrzeżnym i wzburzonym szarym oceanie. Przypominała mały lotniskowiec, tyle że drewniany. Ja unosiłem się nad wodami bez wyraźnej przyczyny, jak to we śnie. W pewnej chwili ponad długą i prostą burtą arki otworzyło się jedno z okienek i wyjrzał Noe, bardzo starotestamentowy. W ręku trzymał sporego kruka, którego wypuścił w powietrze. Kruk wrócił po niedługim czasie i nie wyglądało, żeby się specjalnie starał coś znaleźć. Mogę o tym zaświadczyć, bo nadal unosiłem się nad wodami. Okienko zamknęło się, ale po chwili znowu otwarło. Przez okno wyjrzał Noe, z tym że miał na głowie kapelusz Krzysztofa Kolumba, taki ze skrzydełkami, oraz bufiaste rękawy. Powinienem być zdziwiony, ale to niemożliwe we śnie. Noe trzymał w ręku białego gołąbka, którego zdecydowanym ruchem wysłał w powietrze. Tym razem upłynęło trochę więcej czasu, przez który to czas arka kołysała się niezmiennie na wciąż bezbrzeżnym i nadal wzburzonym szarym oceanie. Wreszcie gołąbek powrócił zza mglistego horyzontu i spoczął przy okienku. W dzióbku trzymał flagę amerykańską. Z okienka wychynął Noe w kapeluszu Krzysztofa Kolumba, spojrzał na gołąbka i coś bardzo głośno powiedział. We śnie nie było fonii, więc mogę się tylko domyślać co. Okienko się zatrzasnęło. Pomyślałem, że już po wszystkim i mogę przestać się unosić, ale okno otworzyło się jeszcze raz. Ukazał się Noe, tym razem bez ptactwa, ale na głowie miał zieloną czapkę z daszkiem Fidela Castro. Znów powinienem być zdziwiony, więc przybliżyłem się do arki by się lepiej przyjrzeć. Noe wyrzucił za burtę przyniesioną przez gołąbka flagę, zdjął zieloną czapkę z daszkiem i otarł pot z czoła, a wtedy poznałem bez wątpliwości, że to Zygmunt Freud, taki sam jak na fotografiach w książkach. Zygmunt Freud pogroził mi energicznie chudym palcem, a potem wyjął gruby zeszyt i zaczął coś pracowicie notować. Na jego jednym ramieniu siedział gołąbek, a na drugim kruk. Arka kołysała się jak poprzednio na szarym oceanie, nadal bezbrzeżnym i wciąż wzburzonym. Wody jakby zaczęły już opadać, a dalszy ciąg znałem i sen na szczęście zbliżał się do końca. Przez resztę nocy spałem jak suseł - o ile wiem ocalony przez Noego na dolnym pokładzie - i obudziło mnie dopiero poranne słońce zaglądające przez okno.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania