Dzienniki: 23 Listopad

Przyszła noc. Zdradziecka i gęsta jak smoła. Leżałem w bezruchu, uważając by nikt nie usłyszał mojego oddechu. Patrzyłem w mrok przemykający mi przed oczami czarnym, kocim ruchem zapowiadającym niefart. Zamknąłem oczy. Stróżki potu jak szpilki przeszywały moje napięte niczym struna ciało. Zapach mokrych liści wypełnił moje zmysły. Ostrożnie sięgnąłem do kieszeni podartych spodni. Delikatnie wysunąłem z niej zawiniątko, po czym powolnym, jednostajnym ruchem schowałem je do wewnętrznej kieszeni kurtki. Twarz paliła mnie z bólu. Czułem zastygniętą krew na wargach. Otworzyłem oczy. Rozejrzałem się dokoła sprawdzając, czy nikt mnie nie obserwuje. Wstałem zważając na każdy, najmniejszy szelest. Z rozwagą stawiałem delikatne kroki na dywanie liści by tamci nie mogli mnie usłyszeć. Przedzierałem się między drzewami. Ból w lewej nodze nie dawał mi spokoju, nasilając się z każdym krokiem. Rozgarniałem rękami bezradnie tę ciemność gęstą jak smoła, mrok przemykający mi przed oczami czarnym, kocim ruchem zapowiadającym niefart. W końcu wydostałem się z wolskiego lasku na ulicę. Ogarnął mnie strach na widok otwartych przestrzeni szerokich ulic. Nie miałem gdzie się schować ani uciec. Zacząłem nasłuchiwać. Cisza świszczała mi w uszach, przeszywała moje obolałe ciało. Nie słyszałem kroków. Zostawili mnie. Zgubiłem ich. Uczucie długo wyczekiwanej ulgi spadło na mnie nagłym chlustem. Czułem wypieki na twarzy, zakołysałem się na nogach z powodu nagłego upustu emocji. Ruszyłem przed siebie środkiem ulicy. Pustka. To jedyne słowo, jakie kołatało mi w myślach. Pustka na środku zmęczonej Woli, przeraźliwa, nieprawdopodobna pustka. Rozejrzałem się, wytężyłem wzrok. Pomiędzy budynkami dostrzegłem dwa małe, zalęknione światełka. Spokojnie ruszyłem w ich kierunku. Z ciemności zaułka wyłonił się czarny kot. Eleganckim ruchem zbliżył się do mnie i zaczął ocierać się o moje nogi. Wziąłem go na ręce. Zaczął mruczeć, rzęzić wręcz i zasypiać na moich rękach. Ogarnęło mnie uczucie wszechobecnej samotności. Spojrzałem w myślach na siebie z góry. Zobaczyłem poszarpaną i poobijaną postać utopioną w mroku rozlewającym się na otwarte przestrzenie Woli. Przyciskając do siebie śpiącego kota, wkroczyłem w ciemność przede mną. Zdradziecka i gęstą jak smoła. W mrok przemykający mi przed oczami czarnym, kocim ruchem zapowiadającym niefart. Wola zarzuciła na mnie czarny płaszcz niejasności, w którym miałem pozostać już na zawsze. Tylko mój złoty zegarek na łańcuszku wybijał równomiernie w kieszeni sekundy odrywające się od wieczności. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki, by sprawdzić, czy mam tam zawiniątko. Pozostało wciąż nie naruszone, stałe i bezpieczne. Łzy napłynęły mi do oczu. Oto posiadałem całą kwantową istotę bytu. Miałem w kieszeni kurtki klucz do rozwiązania wielu zagadek tego świata. Jedynym problemem było to, że byłem w tym ludzkim świecie sam z czarnym kotem uśpionym w moich ramionach. I tak miało pozostać już na wieczność...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania