Poprzednie częściDziwny to był człowiek część 1

Dziwny to był człowiek część 5

Dziś trochę dłuższy fragment, ale nie miałem go jak podzielić na dwie różne części :) Mam nadzieję, że przebrniecie przez niego jakoś.

 

 

- Kontakt, dwieście metrów, jedenasta – zachrypnięty głos porucznika Aresa zakłócił ciszę.

- Widzę. Otwieramy ogień?

- Jeszcze nie. Żbik!

- Tak, sierżancie?

- Każ ludziom się schować. Otwieramy ogień przy sześćdziesięciu metrach.

- Rozkaz.

- I niech mi ktoś spróbuje wcześniej, to własnoręcznie go wykastruję.

- Przekażę.

Szesnasty batalion zajmował wysuniętą pozycję względem reszty Szóstej Brygady Powietrznodesantowej. Znajdowali się w pobliżu Łańcuta. Rosjanie przekroczyli granicę na wysokości miejscowości Korczowa dwa dni wcześniej. Wojsko Polskie było w czasie reorganizacji, więc szybko uległo naporowi nieprzyjaciela i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin linia frontu przesunęła się w okolice Rogóżna. Niedobitki z granicy wschodniej i oddziały przysłane zaraz po agresji umocniły się w Łańcucie, wykorzystując wzgórza i liczne skały, do budowania fortyfikacji.

Ares odbezpieczył swojego Beryla i zamknął oczy. Uśmiechnął, się gdyż nie usłyszał niczego, oprócz nieświadomych Rosjan, maszerujących na swoją pewną śmierć. Żaden z jego podkomendnych nie wydał z siebie nawet najcichszego odgłosu. Poczekał jeszcze chwilę i wychylił się zza skały, za którą był skryty. W tym samym momencie kilkadziesiąt Beryli i kilka ciężkich UKM – ów otworzyło ogień.

Rosjanie byli bez szans. Mając swoje AK przewieszone przez ramię nawet nie wiedzieli, co się dzieje. Połowa zginęła na samym początku starcia. Reszta próbowała znaleźć schronienie za drzewami i wśród skał. Wymiana ognia stała się jeszcze intensywniejsza. Kawałki kory i ziemi odlatywały na wszystkie strony.

- Kocham to – rzucił lakonicznie Żbik, podbiegając do Aresa.

- Musimy się pospieszyć. Strzały zaalarmują resztę, a nie jesteśmy gotowi, żeby tutaj stawiać im opór.

- Panowie! Sierżant chce, żebyśmy się pospieszyli, więc do roboty! Za kwadrans chcę mieć tu czysto!

- Tak jest kapralu! – odpowiedziało kilka głosów.

- Widzi pan? – zapytał Żbik Aresa, ale już go tam nie było.

Jak później pisał w raporcie, opuścił pozycję za skałą i ruszył w kierunku kryjących się Rosjan. Sam zabił dziewięciu, zachodząc ich od tyłu. Miał dostać za to Krzyż Zasługi, jednak nigdy do tego nie doszło.

- Musimy stąd spadać. Dobijcie rannych. Spadochroniarze nie biorą jeńców – rzucił tylko Ares, gdy wszystko ucichło.

- Ale, to nie jest zgodnie z konwencją…

- To rozkaz, kapralu.

- Tak jest!

Nie było litości. Ani jedna, ani druga strona nie miała zamiaru jej okazać. Każdy ranny żołnierz, był liczony, jak mogący sprawić zagrożenie… w przyszłości. Nawet brutalne przesłuchania zawsze kończyły się śmiercią przesłuchiwanego. To była wojna.

- Cofamy się, na linię obrony na Wisłoku – powiedział Ares, po rozmowie ze sztabem.

- Ale, jak to? A Łańcut? Po co budowaliśmy w nim umocnienia? – zapytał z niedowierzaniem Żbik.

- Ruscy przełamali front, tutaj – wyjaśnił Ares, wskazując na mapie okolice Dynowa. – Jeśli chcesz zostać w Łańcucie, to miej na uwadze to, że cię otoczą. Lepiej nie daj się wziąć żywcem.

- Rozumiem, sierżancie.

- Spokojnie, Rzeszów też jest dobrze ufortyfikowany. Jeszcze zabijesz kilku czerwonych.

- Trzymam pana za słowo – rzucił Żbik, uśmiechając się. – Chciałbym prosić jedynie o pozwolenie na wypad, na linie wroga.

- Ale musisz wrócić przed pierwszą w nocy. Wtedy ruszamy.

- Załatwione. Mogę wziąć ze sobą kilku ludzi?

- Jeśli ktokolwiek okaże się tak szalony, jak ty…

Wtedy usłyszeli strzały.

- Na ziemię! Do broni! – wrzasnął Ares, sięgając po Beryla.

- Sierżancie, jesteśmy pod ciągłym ogniem! – krzyknął Wiktor Roński, podbiegając do dowódcy.

- Widzę.

- Ale, to nie tylko nasz batalion. Cała brygada jest przygwożdżona!

- Idź, do dowódcy i powiedz mu, że szesnasty będzie osłaniał odwrót! Do Łańcuta, stamtąd samochodami do Rzeszowa! Szybko, zanim nas otoczą!

- Tak, jest sierżancie! – Roński pobiegł w stronę dowództwa.

- Żbik!

- Tak? – zapytał kapral, puszczając serię ze swojego Beryla.

- Zorganizuj obronę na prawym skrzydle. Dajcie nam ogień osłonowy z UKM – ów. Jak zajmiemy pozycje za strumieniem, dołączycie. Będziemy was osłaniać, na tyle, na ile damy rady, ale to nadal cholernie niebezpieczne.

- Rozumiem. Mamy oszczędzać amunicję?

- Tak. Gdyby nam się nie udało wycofać, odetną nas od zapasów.

- Jasne. Do zobaczenia za chwilę.

- Pilnuj się, kapralu.

Żbik pobiegł na prawe skrzydło i przekazał rozkazy. Żołnierze zaczęli kłaść ogień osłonowy, na pozycje Rosjan. Ogień ciągły może nie był najoszczędniejszy, ale spełniał swoje zadania. Cały szesnasty batalion zdołał się wycofać, a straty były minimalne. Żadna inna jednostka Wojska Polskiego nie byłaby w stanie przeprowadzić tego manewru równie skutecznie. Powietrznodesantowcy byli najlepsi.

- Dobra, cofamy się! – krzyknął Żbik. – Warniewski, Kurczek i Sadowski, osłaniać nas, reszta, dołączyć do oddziału!

- Tak, jest!

Kilkudziesięciu żołnierzy z prawej flanki, opuściło swoje pozycje i biegiem ruszyło w tył. Las zapewniał niezłą ochronę przed pociskami, lecz mimo to straty sięgały kilkunastu ludzi.

- Medyk! Połoniewski zerwał! – krzyczał ktoś.

- Szukański też!

- I Barnicki!

- Brać ich i dołączać do oddziału! Tam się nimi zajmiemy!

- Tak, jest!

- Sadowski nie żyje! – krzyknął z tyłu Kruczek, puszczając serię w stronę Rosjan.

- Warczycki, zastąpisz go! Osłaniajcie resztę!

- Taa jest, kapralu!

Warczycki był bardzo doświadczonym żołnierzem. Walczył już w Iraku i na Ukrainie. Zabijanie miał we krwi. Prawie wszyscy jego koledzy, którzy służyli z nim na początku, albo się wykruszyli, albo nie żyją. W końcu, w zeszłym roku przenieśli go do powietrznodesantowej, doceniając jego nad przeciętne umiejętności na polu walki.

Teraz przyklęknął za ułamanym konarem drzewa i uniósł swoje M16 do oka. Dostał je kiedyś od pewnego amerykańskiego żołnierza i od tamtej pory się z nim nie rozstawał. Mawiał, że daje mu szczęście i nikt tego nie negował, dopóki wykonywał swoje zadania. A wykonywał je wzorowo. Zabił dwóch Rosjan, jedną serią.

Kilka minut później wszyscy byli już przy punkcie zbiórki. Warczycki wrócił ostatni, zamykając kolumnę.

- Dobra! Tutaj ich zatrzymamy! – krzyknął Ares i wskazał w stronę, z której nadciągał atak czerwonych.

Znajdowali się w pobliżu potoku, który płynąc tamtędy setki lat wyżłobił prawie półtorametrowy uskok. Idealne miejsce dla strzelca piechoty. Jednocześnie osłonięte i pozwalające na prowadzenie ostrzału.

- Strzelać do wszystkiego, co się rusza. Nie spodziewają, się, że zorganizujemy obronę dwieście metrów dalej, wiec powinniśmy ich zaskoczyć.

- Jasne!

- Przydzielcie do UKM – ów dodatkową osobę. Muszą być jak najbardziej użyteczne. To na nich opiera się cała obrona – powiedział Ares.

- Słyszeliście sierżanta! Jazda, przekazać po całej linii!

- Idą! – krzyknął ktoś z prawej. – Ognia!

I rozległo się szczekanie karabinów. Zaskoczeni i odprężeni po pierwszym ataku czerwoni rozpierzchli się na wszystkie strony. Po kilku minutach zaczęli się cofać. Ktoś, poza zasięgiem wzroku Polaków zaczął krzyczeć po rosyjsku.

- Co oni mówią? – zapytał Żbik.

- Że zabiją każdego, kto się cofnie – odpowiedział z nienaturalnym spokojem Ares, spoglądając na pole walki przez lornetkę.

- Co?! Będą zabijać swoich?

- Zapewne tak – w tym momencie usłyszeli strzały karabinu maszynowego, a zaraz po nim krzyki w języku rosyjskim.

- Ale…

- To są Rosjanie, mój drogi. I nie ważne jak się nazywają, czy sowietami, czy Rosjanami zawsze są i będą tacy sami. Nie ma sensu utrzymywać tu pozycji. Musimy się wycofać do Łańcuta, a stamtąd złapać transport dalej, do Rzeszowa. Nie mówię, że nam się uda i że nie zostaniemy otoczeni, ale warto spróbować.

- A samoloty? W końcu jesteśmy powietrznodesantową.

- Czerwoni mają więcej samolotów. Z tego, co wiem, panują w powietrzu. Nasze czołgi i inne pojazdy naziemne nie mogą wiele zrobić. Lotnictwo praktycznie przestało istnieć. Jedyną siłą jest piechota. Niestety mamy jej bardzo mało.

- Czy to znaczy…

- Że przegramy? Niekoniecznie. Niemcy wysłali już swoje oddziały. Francuzi i Anglicy też mają to zrobić, ale jakoś zdają się nie spieszyć.

- Co za ironia.

- Hę? – zapytał zamyślony Ares.

- Na początku Drugiej Wojny Światowej też mieli nam pomóc i nie spieszyło im się, za to Niemcy nas zaatakowali. Teraz nam pomagają.

- Twoja wypowiedź, kapralu była całkowicie nieskładna gramatycznie.

- Wiem. Moja praca to zabijanie, a nie gadanie.

- To dobrze. Zabijanie przyda się nam bardziej niż gadanie w najbliższych dniach. Każ ludziom się zbierać, ruszamy za kwadrans. I przyślij mi tu radio. Muszę porozmawiać z Różanowskim, odebrał jakieś rozkazy ze sztabu.

Kilka chwil później do Aresa przyszedł szeregowiec z radiem.

- Odbiór, podpułkownik Różanowski?

- Odbiór. Różanowski nie żyje. Tu Dmowski. Wygląda na to, że przejmuje pan dowodzenie.

- Cholera.

- Jakie rozkazy, sierżancie?

- Wycofujemy się do Łańcuta. Forsowny marsz. Nie śpimy dziś w nocy. Szesnasta będzie osłaniać odwrót, na tyle, na ile się da. Nie mamy jednak tylu ludzi, żeby zapewnić, że nic się nie przedrze, wiec bądźcie czujni.

- Do Łańcuta?

- Tak. Stamtąd do Rzeszowa.

- Jasne. Bez odbioru – Dmowski odłożył słuchawkę.

- Dobra panowie, zbieramy się! – krzyknął Ares. – Mam nadzieję, że pospaliście ostatnio, bo szybko oka nie zmrużycie. Czeka nas marsz do Łańcuta, prawdopodobnie będziemy pod ciągłym ogniem, więc szykuje się świetna imprezka.

- Sierżancie?

- Tak?

- Wrócimy do domu na święta?

- Ty na pewno nie Sadowski. Ktoś musi wypalać po mnie kantyny – odpowiedział Ares. Sadowski uśmiechnął się szeroko. – No to jazda!

Wypalanie kantyn polegało na polewaniu wiader z odchodami benzyną i podpalanie, w celu pozbycia się zapachu i odpadków.

Cały batalion ruszył biegiem przez las. Widocznie zaskoczyli Rosjan na tyle, że ci nie zdołali się przegrupować, bo nikt nie strzelił. Dzień się już kończył, a cienie były coraz dłuższe. Pod osłoną nocy, rzeczywiście mieli szanse dostać się do Łańcuta, oczywiście jeśli tylko czerwoni całkiem ich już nie odcięli.

- Co myślisz o tym całym syfie, w którym przyszło nam żyć? – zapytał Żbik Aresa, doganiając go.

- Którym?

- No wiesz… Rosja, Chiny, wojna… to wszystko.

- Nie przeżyjemy tego, jeśli o to pytasz.

- Skąd możesz to wiedzieć?

- Śmierć mi powiedziała – Ares wyszczerzył zęby.

- Naprawdę jest pan stuknięty, sierżancie.

- Patrz pod nogi kapralu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • levi 30.12.2015
    szczeże to po przeczytaniu całości miałam ochote cie w pierwszym momencie udusić, bo poprzednią część skończyłeś w tak ekscytujący sposób więc szybko chciałam przeczytać, o co miało chodzić z tym człowiekiem na którego się natknęli Ares i Justyna, a tu opis bitwy
    ale przeczytałam drugi raz na spokojnie i stwierdziłam, że cierpliwie będę czekać na wyjaśnienie zagatkowego człowieka, w fachowy sposób opisałeś wiele wojskowych spraw, przynajmniej miałam takie wrażenie, bo nie jestem asem w tej dziedzinie, zostawiam 5
  • Bardzo się cieszę, że jednak Ci się spodobało po pierwszej części :) Co stało się z Aresem i Justyną, dowiesz się jutro :)
  • Pan Nikt 31.12.2015
    Świetnie napisane. Strategia dopracowana na 6. Zostawiam 5.
  • Dziękuję bardzo :)
  • elenawest 03.01.2016
    Nadrabiam :-P część świetna, jak zwykle ;-) 5
  • Dziękuję bardzo :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania