Dziwny to był człowiek część 6
- Gdzie? Nic nie widzę – powiedziała Justyna, patrząc we wskazanym przez Aresa kierunku. Postać zniknęła.
- Jestem pewien, że coś widziałem – powiedział Ares, przecierając oczy.
- W porządku?
- Tak. Chodźmy dalej. Nie chcemy się przecież spóźnić – odparł, cały czas nerwowo klucząc wzrokiem po linii drzew.
- Jasne.
Po kwadransie dostrzegli pierwszy dom. Nie był duży, ale też nie należał do najmniejszych. Dwa pietra i spadzisty, brązowy dach, który wyłaniał się spod szarego pyłu.
- Ja wejdę. Poczekaj tutaj, na straży – powiedział Ares, zdejmując Beryla z ramienia.
- Jasne. Będę za tamtymi drzewami.
- Uważaj na plecy.
Ares podbiegł, schylony w pół, za linię wysokich choinek, które znajdowały się po zachodniej stronie domostwa. Na pierwszy rzut oka było puste, ale nauczył się już, że to nigdy nie jest pewne. Przebiegł szybko pod ścianę domu i z zadowoleniem stwierdził, że nikt nie bije na alarm. Ostrożnie wszedł na betonowy ganek. Nie było na nim żadnych śladów obecności ludzi.
Podszedł do drzwi. Miały szklane okienko, więc Ares przetarł je z pyłu i zajrzał do środka. Pole widzenia nie było duże, co nie poprawiło mu humoru. Wszystko zasłaniał duży wieszak z kurtkami. Nacisnął klamkę. Drzwi początkowo nie dawało się otworzyć, co znaczyłoby, że trzeba wybijać szybę, ale po chwili mocowania się z nimi, ustąpiły.
W środku było zaskakująco czysto. Zdecydowanie nikt tam nie sprzątał przez ostatnie kilka miesięcy, ale w środku było mniej pyłu niż w innych domach. Wyszedł powoli po schodach na pierwsze piętro, cały czas uważnie nasłuchując. Nie zwlekając znalazł kuchnię i wszedł do niej. Przy stole siedziała postać w czarnym płaszczu z kapturem. Była bardzo blada, z oderwanym kawałkiem nosa. Oczy były zapadnięte bardzo głęboko, tak samo, jak policzki. Ares uniósł broń.
- Nie strzelaj do mnie. I tak nie byłbyś w stanie mnie zabić.
- Kim jesteś?
- Jestem Śmiercią.
- Co?
- Jestem Śmiercią.
- Wybacz, ale to niemożliwe.
- To, co wy, ludzie, uczyniliście sprawiło, że musiałam zstąpić na ziemię.
- Ale… dlaczego?
- Tak wielu zabitych, tak wiele cierpienia…
- I… przyszłaś tu… po mnie?
- Nie. Jeszcze nie jest twój czas.
- Więc… dlaczego rozmawiamy?
- Ponieważ, niedługo umrze ktoś z tych, którzy są z tobą.
- Kto?
- Nie mogę ci tego powiedzieć.
- Dlaczego mi to mówisz?
- Żebyś był przygotowany.
- Czemu ja?
- Bo ośmieliłeś zabawiać się we mnie.
- Proszę?
- Zostawiłeś tamtych ludzi, na pastwę kanibali. Zrobiłeś to specjalnie, nikomu nic nie mówiąc. Dawałeś im nadzieję, że gdy się rozdzielicie, wszystko będzie dobrze. Że przeżyją.
- Musiałem to zrobić, żeby chronić…
- Siebie.
- Resztę.
- Kogo starasz się oszukać? Siebie? Swoich towarzyszy? Z nimi możesz próbować, ale nie ze mną. Ja jestem Śmiercią. Mnie nie da się oszukać.
- Skończyliśmy rozmowę.
- Taak. Niedługo przyjdę do ciebie ponownie. Jedzenia tu nie ma. Jest w piwnicy. Kilkanaście słoików dżemów.
Ares odwrócił się i wyszedł.
- Nie dziwi cię, że Rosjanie tak dobrze znali wasze pozycje, gdy wycofywaliście się do Łańcuta?
- Proszę?
- Nie dziwi cię to?
- To było dawno temu i skąd w ogóle o tym wiesz?
- Bo wtedy zabrałam wielu twoich towarzyszy broni.
- Tak, byłem tego ciekaw, ale jakie to ma teraz znaczenie?
- To był ktoś z twojej drużyny.
- Niemożliwe.
- Jedyny snajper w jednostce.
- Sokół? Nie, niemożliwe.
- Działał sam, pozwoliłeś mu się oddalić. Powiedział, że jest snajperem i w pojedynkę będzie mu się pracowało lepiej, pamiętasz?
- Tak.
- Wtedy, przez cały dzień nikt go nie widział.
- On nie mógł być zdrajcą. Znam go od zawsze.
- Nie dość.
- Kłamiesz.
- Chodź i zobacz sam.
Wtedy świat zawirował. Aresowi zdawało się, że spada w jakąś przepaść, bez dna. W następnej chwili był w samym środku lasu. W oddali słyszał strzały.
- Gdzie my…? – zapytał.
- W tamtym lesie, ponad pół roku temu.
- Niemożliwe.
- Spójrz tam – powiedziała Śmierć, wskazując na duże drzewo. Stał pod nim Sokół, obok sierżanta armii rosyjskiej.
- Co do chuja?
- Już mi wierzysz? Może chcesz posłuchać? – zbliżyli się na odległość kilku metrów. – Nie martw się, nie widzą nas.
- Co jeszcze mi powiesz? – zapytał Sokoła rosyjski sierżant.
- Będą uciekać do Łańcuta, potem do Rzeszowa. Możecie ich odciąć, uderzając od razu na Łańcut.
- A tu, w lesie? Jak ich możemy tu… uszkodzić?
- Najpierw musicie dogonić. Planują forsowny marsz, za dnia i w nocy. Jak zrobicie to samo, to ich dostaniecie.
- Jasne. Pieniądze zostaną przelane na konto w Szwajcarii.
- Dobrze się z wami robi interesy.
- Nawzajem.
- Aha i jeszcze jedno – sierżant spojrzał pytająco – Różanowski nie żyje, dowództwo przejął sierżant zwany Aresem.
- Wnioskuję, że ten przydomek jest… zobowiązujący.
- Nawet nie wiesz jak.
Rosyjski sierżant odwrócił się na pięcie i odszedł w swoją stronę, a Sokół pobiegł w swoją. Ares poczerwieniał z gniewu. W jego głowie kłębiły się setki myśli. Przypominał sobie tamten dzień. Cały Szósty Batalion Powietrznodesantowy został rozbity, podczas desperackiej próby ucieczki z okrążenia. Zdecydowana większość jego ludzi zginęła, bądź nie była w stanie dalej walczyć. Musieli ich zostawić, na pastwę Rosjan, żeby samemu mieć szansę przetrwać i móc dalej walczyć z wrogiem gdzie indziej. To była ich wspólna decyzja, ale mimo to miał wyrzuty. Powinien wtedy zostać z nimi.
Gdy się ocknął był z powrotem w kuchni. Sam. Śmierć gdzieś zniknęła… a może wcale jej nie było. Na stole stała tylko butelka wódki i szklanka. Czysta, zupełnie jakby były myte zaledwie chwilę wcześniej.
Ares usiadł i nalał do pełna. Dawno wódka mu tak nie smakowała. Porządnie schłodzona, szybko przywołała go do rzeczywistości. Justyna czekała na niego na zewnątrz, ale to nie miało znaczenia. Nie w tamtej chwili. Musiał pomyśleć.
Nie wiedział, jak długo siedział i pił, kiedy z zamyślenia wyrwał go kobiecy głos.
- Wszystko w porządku? – zapytała Justyna. – Nie ma cię już półtorej godziny… musimy iść…
- Wszystko dobrze – odpowiedział Ares, nalewając wódki do szklanki. – Proszę, napij się.
- Dziękuję, ale mam bardzo słabą głowę. Wolałabym nie…
- Jasne – rzucił oschle Ares i wypił całość jednym haustem. – Chodźmy. W piwnicy są dżemy. Zabieramy je i spadamy, jeśli chcemy zdążyć na spotkanie ze Żbikiem.
- Skąd wiesz, że tam są? Na dole nie ma żadnych śladów… nikogo tam nie było od dawna.
- Mam przeczucie. Chodźmy.
W piwnicy rzeczywiście znajdowało się kilka słoików dżemów, a także cztery wina, z których dwa nie nadawały się już do spożycia. Korki przegniły. Gdy wszystko spakowali, Ares wrócił jeszcze na górę, po wódkę i obrali kurs na miejsce spotkania. Według planu powinni szukać jeszcze innych domów i je przeszukiwać, ale stracili zbyt dużo czasu.
- Czemu tak pędzisz? Przecież zdążymy.
- Spieszy mi się, żeby z kimś porozmawiać.
- Co? O czym ty mówisz?
- Nieważne.
Komentarze (4)
Błąd-"Solół zaczął pobiegł"- yyy, co? ;-)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania