Dziwożona - sen zimowy

Dopiero na szczycie Skrzycznego zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Chryste, jestem najdalej może w połowie drogi, a tu już piętnasta! Ech, ten bezczelnie śmiejący mi się w oczy czas! Zakładając wariant optymistyczny – na dole powinienem złapać stopa, więc do Węgierskiej Górki pewno uda się dotrzeć, ale na tym pustkowiu, jeśli tu zostanę, nic dobrego mnie nie czeka – myślałem. Co gorsza, oznaczenia szlaku były kompletnie niewidoczne, jako że przykrył je śnieg, ten – że tak się wyrażę – zmaterializowany dech niebios. Nawet te, które ulokowano wysoko na drzewach, przez oblodzenie i oszronienie pniaków i łodyg, stały się z punktu widzenia turystycznego bezużyteczne. Koniec końców należało zdać się na intuicję, nosa do rozpoznawania kierunków i znajomość mapy. A przede wszystkim trzeba było się spieszyć, bardzo, bardzo spieszyć.

W pewnej chwili spojrzałem w bok na młode świerki pochylone pod naporem białych mas śnieżnych, w których puch się uśliczniły i w którym to puchu ostatecznie na wiele miesięcy miały wkrótce przepaść. Stało się jasne, że świat, który znam, znów przystroił się w odświętny kożuch, który wyraźnie mu ciążył i wadził. Wyczuwałem ową spotęgowaną do granic niemożebności masę, gdy tak szedłem i skrzypiało mi pod nogami, co z kolei harmonizowało z nastrojowym pomrukiwaniem wichru. Popołudniowe światło wyraźnie przygasło, jakby Bóg oszczędzał na rachunkach za prąd, ale pobliskie wierchy nic na tym nie straciły, a wręcz przeciwnie – nadal mamiły perspektywą niekończącej się przygody, zachęcały do zagubienia, zatracenia się w połaciach niezbadanego lądu, jakiejś nowej Antarktydy. Wzniosły oblodzone palce strzeliście ku górze i tymi palcami kiwały, skinieniem nieistniejących dłoni mnie przygarniały, poklepywały.

Kawałek za najwyższym wierzchołkiem Beskidu Śląskiego otworzyła się przede mną szeroka polana, a na niej ubita przez kłady droga w nieznane, która wiła się i ginęła we mgle dalekiej. I w taki to sposób ukazała się naraz niepozorna ścieżyna prowadząca stromo w dół, co do której żywiłem przypuszczenie, że stanowi dalszy ciąg szlaku. Dziwnie było tak stać i wlepiać wzrok w tę bipolarność (góra – dół, prawo i lewo, życie albo śmierć), dziwnie było wlepiać wzrok w dal nęcącą, kuszącą, wodzącą za nos, w której niechybnie bym przepadł, gdybym ku niej zdążył. Na szczęście nie dałem się zwieść i ostatecznie to zdrowy rozsądek wygrał z bliżej nieokreślonym impulsem. Ale co sobie pooglądałem, co się napodziwiałem tych wszystkich kolorków – uroczych błękitów przechodzących w ciemne, coraz ciemniejsze granaty oraz fiolety – to moje.

Na niewielkiej Hali Jaskowej ukazał się niespodzianie cień zgarbionej starowinki pochylającej się nad prawie nagusieńkim niewiniątkiem. Dlaczego nagusieńkim? – nie wiedziałem. Od zawsze fascynowały mnie obyczaje tubylców z Żywiecczyzny, które rodziły więcej pytań niźli odpowiedzi, zresztą nie zamierzałem stawiać się w roli omnibusa Bronisława Malinowskiego. Co prawda zaniepokoiłem się, że malec najpewniej zmarznie, o ile nie zamarznie, zażywając śnieżnych kąpieli, ale przeszedłem nad tym bezdusznie do porządku dziennego, bo któż zrozumie górali? Ledwie postąpiłem parę kroków, a cień babulki zadrżał, zwinął się w kłębek niczym kot i poturlał wraz z zawiniątkiem ku kniei. Myślałem, że mi się coś przywidziało, ale kiedy przeszedłem całą halę i zbliżyłem do miejsca, w którym ją spostrzegłem, okazało się, że odkryłem tajemnicze tropy pewnego zwierzęcia, którego zupełnie nie kojarzyłem; ludzkich nie zdołałem zauważyć, choć bardzo się starałem. Postałem przez krótką chwilę, po Maćkowemu w głowę się podrapałem i pomaszerowałem ku Ostremu i cywilizacji. Na dziś miałem stanowczo dosyć wrażeń.

Przez Ostre i Węgierską dotarłem wkrótce do Żabnicy – celu mej włóczęgi. Zakwaterowałem się u starej znajomej, rzeczy z walizkowych trzewi rozbebeszyłem, a ponieważ uznałem, że pora jest jeszcze wczesna i Chronos mi sprzyja, udałem się niezwłocznie w teren z zamiarem zwiedzenia najbliższej okolicy.

W ten sposób trafiłem do niewielkiej, ślicznie malowanej chatki, w której trwały właśnie przygotowania do Dziadów Żywieckich. Wiejskie złote rączki niestrudzenie wystrugiwały i wymalowywały maski świąteczne, które miały służyć zarówno turystom, jak i miejscowym powsinogom podczas uroczystej procesji. W przerwach między skrobaniem i szlifowaniem, raczyli się czerstwi górale dźwiękami tradycyjnej muzyczki, którą za pomocą głosów i heligonki – intrygującego malutkiego akordeonu – sami wygrywali oraz wyśpiewywali. Na mnie nikt uwagi nie zwracał, więc mogłem w spokoju obserwować i się bawić w etnografa-amatora.

W pewnej chwili w salce obok rozległo się kołatanie do drzwi, po czym do izby wleciały dzieci i rozlały się wartkim strumieniem po ciepłym, nastrojowo urządzonym wnętrzu. Małe urwiski rozsiadły się wygodnie przy rozgrzanym kominku, piskliwe głosiki poskromiły i uszu nadstawiły. Zamierzały słuchać leciwej gospodyni z atencją, tak, by niczego z jej bajania nie przegapić i o obyczajach żywieckich czegoś się dowiedzieć. Za lat parędziesiąt to one będą swoim dzieciom i wnukom klechdy opowiadać. Noc już do drzwi stuka, a surowy wiatr po zaspach i ośnieżonych dachach harcuje. Ostatni kogut dawno przestał piać, a to znak, że pora zaczynać.

– Posłuchajcie, co wam dziś opowiem, dzieci – zaczęła babcia. – Pewien odważny chłopiec, nieznający się na naszych gusłach ni wierzeniach, zmierzał ongiś z Brennej przez Skrzyczne aż do Żabnicy samej. Aura była cudna, przedwieczorna, a śniegu tyle, co teraz. Niestety nieborak nie był przekonany co do tego, czy aby nie zbłądzi i cel swój osiągnąć zdoła przed zapadnięciem zmroku. Biały puch pokrył całkowicie ścieżkę, którą szedł, utrudniając marszrutę, a życzliwego człowieka w pobliżu nie było widać. Naraz na rozstaju, tam, gdzie w oddali majaczyły olbrzymie Tatry i Beskidy wraz z Babią Górą, a droga zdawała się wyprowadzać aż pod samo niebo i w tym niebie ginąć, ujrzał ów wędrowiec pokrzywioną babę szkaradną z obwisłymi piersiami, z potwornym owłosieniem, takim, jak u małpy, która karmiła niemowlę. Malec płakał okrutnie i pewno było mu zimno, lecz przybysz nie miał zamiaru reagować. Chciał co prawda o coś spytać, ale nim zdążył, baba go spostrzegła i czmychnęła prędziutko do lasu, a po dziecku ostał się jeno czerwony kocyk z wzorkami w kształcie dziurawca. To była dziwożona – baba okrutna i szalona, co dzieci z chałup porywa, w zamian pozostawiając podmieńca. I to już koniec bajki, czas udać się na spoczynek; my, starzy lubimy się wcześnie kłaść, a wy, dzieci musicie także chodzić spać o odpowiedniej godzinie, jeśli chcecie rosnąć i być silne i zdrowe. A więc dobranocka, szczęśliwa nocka; Matka Boska przy łóżku, Pan Jezus w serduszku! – powiedziała i wszyscy powybiegali radośnie do swych domostw. Ja sam chciałem jeszcze o coś spytać, jako że przeżyłem dzisiaj niesamowitą przygodę, podobną do tej, o której opowiadała gaździna, ale nie zdążyłem. Ostatecznie postanowiłem więc rozmówić się z nią o świcie.

– Babciu – powiedziałem skoro tylko otworzyłem oczy po nocce pełnej snów, zwlokłem się z wyrka i zaszedłem ponownie do małej chatki. – Babciu droga. Może i ja widziałem tę waszą dziwożonę? Co mi powiecie?

– Opowiedz wszystko ze szczegółami, niczego nie pomijając – zachęciła kobiecina, po czym zupełnie nieoczekiwanie zaprosiła mnie na dziwny rytuał, którego miałem być świadkiem zaraz po zapadnięciu zmroku; wprost nie mogłem się już doczekać.

I znów udałem się na tę samą Halę Jaskową, gdzie w blasku miesiąca ujrzałem przepiękną dzierlatkę z zawiniątkiem. Od razu domyśliłem się, że to matka z pacholęciem. Jakież było me zdziwienie, gdy znienacka księżyc oświetlił i ukazał całą szpetotę niemowlaka. Jeszcze większe, kiedy jego własna rodzicielka zaczęła go wodą polewać i boleśnie chłostać.

– Cicho bądźta! – Obecna przy mnie gaździna gestem ręki nakazała milczenie. – Niechaj się dzieje wola niebios. Tego szpetnego podmieńca zabierze wkrótce dziwożona, matce zaś zguba zostanie zwrócona i otrzyma na powrót córę swą rodzoną, tak samo krasną, jak i ona. Masz teraz, panocku, okazyję z bliska nasze tradycje studiować. I jak ci się one widzą, hm?

Zaskoczyło mnie to pytanie i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wyznałem więc szczerze i bez owijania w bawełnę, że tego, co tu widziałem i co mi się przytrafiło, nie zapomnę do końca życia. Nazajutrz zaś przy dźwiękach rozbrykanego i lekko zawianego korowodu Dziadów udałem się w drogę powrotną do normalności, zostając na sam koniec jeszcze symbolicznie umorusany popiołem przez figlarnego diabełka z wielkim malinowym nosem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Bajkopisarz 06.01.2021
    Niezłe. Króciutką, ludową wzmiankę o zwyczajach dziwożon i ich podmienianiu dzieciąt rozbudowałeś maksymalnie ile się dało. Sprawnie napisane, dobrze się czytało.
  • maciekzolnowski 06.01.2021
    Starałem się, wielkie dzięki! :)
  • Bożena Joanna 06.01.2021
    Ciekawie wpleciona legenda o dziwożonie i reakcja świadka niecodziennych wydarzeń. Jednak strach, który paraliżuje i pozostawia ślad w psychice.
    Noworoczne pozdrowienia!
  • maciekzolnowski 06.01.2021
    Życzę Ci, Bożenko, wszystkiego tego, czego najbardziej sama sobie życzysz! I dziękuję pięknie za wizytę tutaj, pozdrawiam. :)
  • piliery 08.01.2021
    Ładnie to zrobiłeś. Podoba mi się. Są tam literówki i taki jeszcze drobiazg: "... w których się puch uślicznił (y) i w którym (to puchu) ostatecznie na wiele miesięcy miały już wkrótce przepaść. " / to co w nawiasach - do skreślenia/. 5
  • maciekzolnowski 09.01.2021
    Dzięki, poprawki nanoszę jak zwykle w swoim prywatnym czystopisie na twardzielu. Pewnie jeszcze będą jakieś, ech, zawsze są.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania